środa, 20 grudnia 2017

Sekundy

 Nie całuj mnie, jeśli nic nie czujesz.

 Wiem, że byliśmy pijani.

 Ale teraz nie wiem, gdzie mam się ciąć, bo już brakuje miejsca.

niedziela, 17 grudnia 2017

Brud

 Źle mi.

 Czuję wiele.

 I ciężko.

 Wybitnie ciężko.

 Emocje do gardła mi podchodzą.

 Niedobrze mi już od dymu.

 Źle mi jest ze sobą.

 Chciałbym odejść od siebie.

 Boże, nie umiem nawet tego opisać.

 Jest mi tak cholernie przykro.

 Jestem egoistą.

 Nigdy nie chciałem nim być.

 Przykro mi, że odczuwasz smutek.

 I znów: jakim ja jestem przyjacielem?

 Okropnym.

 Okropnym.

 Nie potrafię Ci pomóc, nie potrafię nawet z Tobą porozmawiać.

 I cały czas myślę tylko o sobie.

 Że chciałbym, żebyś zauważył pewne rzeczy, o których ja Ci wprost nie powiem.

 A Ty, widząc moje nadgarstki, pytasz, czy znowu bawiłem się z kotem.

 Uśmiechasz się.

 Nie ma w tym uśmiechu cienia podejrzenia ani niepewności.

 Nie wiem, czy do mnie dzwonisz. Wyłączyłem telefon. Wiem tylko, że na Facebooku nie było cię od 23 godzin. Ty też być może uciekłeś.

 Jestem świadomy tego, że Ciebie też coś boli. Ona faktycznie jest piękna. I faktycznie zrobiła coś okropnego.

 Chciałbym umieć z z Tobą pogadać. Chciałbym umieć Ci pomóc, pocieszyć.

 Naprawdę jest mi przykro.

 Ten żal pogłębia się z każdą chwilą, kiedy uświadamiam sobie, że z dnia na dzień jesteśmy sobie coraz bardziej obcy.

 Przepraszam.

Jest wewnątrz mnie coś, co wciąga mnie głębiej pod powierzchnię.

 Znasz tę piosenkę.

 Wiem, że Ty też słuchasz jej codziennie.

 Tęsknię za Tobą.

 Ale nie zadzwonię.

 Nawet gdybyś Ty dzwonił, ja nie odbiorę.

 Bo istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że zamiast jakkolwiek pomóc Tobie, zacząłbym gadać o sobie.

 Przysięgałem sobie, że nie będę o tym mówić.

 Nikomu.

 Muszę radzić sobie samemu.

 Nie chcę narzucać się komukolwiek.

 Ale tak, jestem egoistą.

 I potrzebuję Ciebie.

 Walczę z chęcią odebrania sobie życia.

 Jestem cholernie zmęczony.

 Mam wrażenie, że już naprawdę nie jestem potrzebny nikomu.

 Wręcz przeciwnie, tylko przeszkadzam, próbując zwrócić na siebie uwagę.

 Czuję się ostatnio bardzo osamotniony.

 I tak, zamknę się jeszcze bardziej, bo w przeciwnym razie przy pierwszej okazji zadręczyłbym Cię paplaniną o tym, jak to mi jest ciężko.

 Nie chcę tego.

 Boję się.

 Boję się dalej żyć.

 Jestem beznadziejnym przyjacielem i mam ogromną nadzieję, że znajdziesz kogoś lepszego.

 Nie zasługuję na Ciebie.

 Przepraszam, że wszystko niszczę.

 Tak strasznie mi przykro.

środa, 13 grudnia 2017

Zachód

 Znów przepraszam.

 Przepraszam, że nie jestem wystarczająco dobry.

 Przepraszam, że nie umiem ci pomóc, doradzić.

 Nie potrafię kochać.

 Nie wiem jak to jest.

 Nie potrafię być przyjacielem.

 Przepraszam, bo to jest tylko i wyłącznie moja wina, że się oddalamy.

 Przepraszam, bo miałem być na zawsze.

 Przepraszam, że nie jestem najlepszy.

 Przepraszam.

 Piję właśnie za twoje zdrowie.

 Obiecałem Ci, że nie będę tego robić.

 Obiecałem Ci wiele rzeczy.

 Przysięgaliśmy sobie oboje, że nigdy nie zapalimy już ani jednego papierosa.

 Przysięgałem, że nie będę pić, przynajmniej nie w tygodniu i nie tyle.

 Przysięgałem, że nigdy więcej nie zniknę bez ostrzeżenia na kilka dni, bo odchodziłeś już od zmysłów.

 Przysięgałem, że nigdy więcej nie zobaczysz u mnie ani jednej blizny.

 Nie zobaczysz.

 Ja potrafię to perfekcyjnie ukryć.

 A poza tym Ty już nie zwracasz na to uwagi, choćbym stanął przed tobą prawie nagi.

 Boże, przepraszam.

 Jak ja cholernie kłamię.

 Brzydzę się sobą.

 I właściwie nie mam powodu, żeby teraz tu pisać. Nie stało się nic ważnego. Nie ma nowości.

 Ale właśnie dlatego.

 Właśnie dlatego zaczynam ryczeć.

 Właśnie dlatego, że wciąż wszystko jest tak beznadziejnie fałszywe, że nic się nie zmieniło.

 Dlatego, że miałem stawać się lepszy, a jestem dokładnie w tym samym miejscu, gdzie byłem rok temu.

 Tylko o wiele bardziej samotny.

 Boję się stracić Ciebie.

 Boję się zostać sam.

 Chciałbym, żebyś zauważył.

 Przecież doskonale wiesz, że nie wspomnę słowem o sobie.

 Ale co byś zrobił?

 Posmutniałbyś?

 A mi krajałoby się serce.

sobota, 9 grudnia 2017

Omdlenie

 Chcę wrzeszczeć.

 Tylko łzy hamują jakiekolwiek słowa.

 Nie miałem nic w ustach od prawie doby, nie licząc wody.

 Nawet tą wodą wymiotowałem.

Nie martw się proszę, wszystko skończy się.

Prędzej i mocnej, odwaga zabija mnie.

 Wstyd.

 Niedobrze.

 Niedobrze.

 Jezu Chryste...

 Mam ochotę krzyczeć, zdzierać gardło.

 Chcę drzeć się, że te blizny nigdy się nie zagoją.

 Nigdy, kurwa.

 NIGDY.

 Kiedy mają się zagoić, jeśli wciąż tworzę nowe?

 I nikogo, nikogo to nie obchodzi.

 Nawet kiedy idziesz przez miasto i kręci ci się w głowie tak bardzo, że upadasz.

 Dla nich będziesz ćpunem.

 Dla nich będziesz pijanym gówniarzem z patologicznej rodziny.

 Co musiałoby się stać, żeby oni wszyscy nabrali trochę współczucia do siebie nawzajem?

 Ciekawe, ile czasu zajęłoby zanim ktoś zorientowały się, że nie oddycham.

 Szkoda, że nie sprawdziłem.

 Jestem jakimś pierdolonym wrakiem.

 "Człowieczeństwo".

 To słowo to jakiś żart.

 Ja jestem człowiekiem, ale czy jest coś we mnie ze człowieka?

 I ten brud.

 Jak go zmyć?

 Brud ma coś wspólnego ze wstydem.

 A wstyd ma coś wspólnego z przesunięciem granic.

 Ja przesunąłem swoje granice.

 Wściekłość na siebie przeważyła.

 Wiesz, że złość potrafi przesłonić wszystkie zasady i racjonalne myślenie.

 Zaczynasz płakać na przystanku.

 Nie wracasz do domu.

 Łamiesz wszystkie obietnice i kupujesz za ostatnie pieniądze tanie ruskie papierosy.

 Potem dopiero wymiotujesz z obrzydzenia.

 I dociskasz ostrze do skóry tak, żeby nigdy nie móc zapomnieć, jak ohydnym stworzeniem jesteś.

 I idziesz spać.

 Błagając, żeby jutro już nie wstać.

wtorek, 5 grudnia 2017

Telewizja

 Nie, nie pomogło.

 Nie zmienię się już najwyraźniej.

 A nie wiesz nawet jakbym chciał.

 Wszystko wraca.

 Doskonale się pokrywa.

 Znów jest zimno, znów nie wiem co się dzieje.

 Znów chcę.

 Znów muzyka rozdrabnia moją duszę na kawałki.

 Bo mi przypomina te chwile.

 Dokładnie te momenty, które teraz się powtórzą.

 Pierdolone déjà vu.

 Co czuję?

 Obrzydzenie.

 Bezsens.

 I znów refren, i znów ten cholerny nóż i zimny pokój.

 A po chwili wycieram ręce z krwi i nie myślę o niczym, tylko o bólu.

 Ile jeszcze?

 Ile jeszcze razy będę liczyć blizny?

 Ile jeszcze razy pomyślę, że przesadziłem?

 Ile razy będę się bać, że to zauważą?

 Ile razy zobaczę swoją okropną twarz?

 Ile jeszcze razy będę wymiotować po tanim alkoholu?

 Ile jeszcze razy będę kupować fajki?

 Ile razy jeszcze będę mówić rano, że nie dam rady wstać?

 Ile razy jeszcze pomyślę o powieszeniu się?

 Ile razy będę krzyczeć, drzeć się, wrzeszczeć?

 Ile razy będę dusić się pod poduszką, wyjąc i płacząc?

 Ile razy będę mówić do pustki?

 Ile jeszcze będę żyć?

 Posłuchaj.

 Tak, Ty.

 Jesteś tu jakiś czas, prawda?

 Zobacz, minął rok.

 Niedługo Sylwestra.

 Myślisz, że będzie inaczej niż ostatnio?

 Nie zmieniam się.

 Próbuję.

 Chcę.

 Błagam, zmuszam samego siebie.

 Zawsze kończy się na bliznach.

 To nie ma sensu.

 Nie jesteś zmęczony?

 Nie ma zmian.

 Są krótkie zrywy, które wprowadzają jeszcze więcej chaosu.

 Nie zmienimy nic.

 Jestem żałosny.

 Będziesz płakać?

 Ja już chyba nie.

 Kwestia przyzwyczajenia.

 Restart?

 Jedyna opcja.

 Dobranoc.

wtorek, 7 listopada 2017

Dość

 Kompletnie nic nie ma sensu.

 Nie mogę wstać.

 Nie ma sensu wstawać.

 Nie ma sensu żyć.

 Dzień po dniu budzić się i robić dokładnie te same bezsensowne rzeczy.

 Krótkie przebłyski szczęścia nie nadadzą życiu sensu.

 Nie.

 Nie.

 Nie ma sensu sprawiać sobie ból myśląc o przyszłości, której nie będzie.

 Ból jest wszechogarniający.

 Ogarnia brzuch, głowę, mięsień sercowy.

 Umysł.

 Potrzebuję czegoś, co mnie zabije.

 Jestem zmęczony utrzymywaniem się przy życiu.

 Jestem zmęczony widokiem blizn, które są za płytkie, żeby odebrać mi życie.

 Jestem zmęczony uśmiechaniem się.

 Jestem zmęczony zmęczeniem.

 Jestem egoistą.

 Wybitnie egoistycznym dupkiem.

 Jestem, kurwa, martwy.

 Jeszcze nie na zewnątrz.

 Ale wewnątrz już od dawna.

poniedziałek, 6 listopada 2017

Zapętlenie

 Uważam, że nie ma nic przyjemniejszego od łażenia po cmentarzu po ciemku.

 Nie chodzi o dreszczyk emocji, duchy, czarne msze i ofiary z kotów. Bynajmniej.

 Chodzi o spokój.

 O chłód.

 O ciszę.

 I przepiękne światła zniczy.

 Napiszę coś może.

 Nie wiem.

 Nie będę spać tej nocy.

 Co więc robić, jak nie pisać?

 Nie będzie tego depresyjnego patosu, nie popłaczesz się, czytając ten post.

 Muszę się czymś po prostu zająć.

 Proszę państwa, oto kilka spostrzeżeń z ostatnich dni.

 Nie lubię tego momentu, kiedy włączam muzykę i wspomnienia zaczynają napierdalać jak pojebane.

 Wydaje mi się, że już raz przeżyłem taką jesień.

 I zimę.

 I rok.

 2017 jest jebaną powtórką z rozrywki.

 Spostrzeżenie numer dwa: drodzy Ludzie Ze Starszego Pokolenia!

 Smartfony nie psują kontaktów międzyludzkich.

 Telefony służą nam do tego, żeby kiedy zostaniemy odrzuceni móc się czymś zająć.

 Komórki sprawiają że wyglądamy, jakbyśmy mieli własne sprawy na głowie i gardzili tymi zwierzętami siedzącymi obok, podczas gdy zostaliśmy przez nich totalnie olani.

 Dziękuję za uwagę!

 Spostrzeżenie numer trzy: drodzy Ludzie!

 Intryguje mnie jedna rzecz.

 Naprawdę nie widzicie że te blizny są okrutnie głębokie, zbyt równoległe i regularne jak na koci pazur czy po prostu nie chcecie tego widzieć?

 Nie obstawiam żadnej opcji, bo nie wiem. Nie żeby mi jakoś specjalnie przeszkadzał ten brak zainteresowania w tym temacie, bo bardzo dobrze, że tak się dzieje. Po prostu trochę mnie to bawi. I ciekawi.

 Spostrzeżenie numer cztery: papierosy są okej.

 Spostrzeżenie numer pięć: w przyszłości mam ogromne szanse mieć problem z alkoholem.

 Ale to nie musi się spełnić.

 Bo jeszcze większe szanse ma opcja, że tej przyszłości w ogóle nie będzie.

 Spostrzeżenie numer sześć: temperówki podrożały.

 Spostrzeżenie numer siedem: trudno jest odpowiadać na pytania o plany na kolejne miesiące. Bardzo trudno.

 Bo oni wszyscy pytają co z lutym? Co z kwietniem? A czerwiec?

 A ja mam ogromny problem z odpowiedzią, bo co mam powiedzieć? Że w styczniu już może mnie nie być?

 Spostrzeżenie numer osiem: coraz bardziej pasuje do mnie określenie "dziwka".

 Można mnie z łatwością wykorzystać, szukam uwagi, mało brakuje, żebym zaczął się sprzedawać za marne grosze.

 Czy jest jakieś określenie na kurwę w formie męskiej? Czy zawsze trzeba dodawać właśnie to "męska"?

 Zresztą, co się będę zastanawiać nad męskimi formami. Ze mnie i tak żaden facet.

 Spostrzeżenie numer dziewięć: niczego nie boję się bardziej niż wychodzenia na dwór podczas bezksiężycowej nocy. Głupi, męczący lęk.

 Spostrzeżenie numer dziesięć: moje samopoczucie to huśtawka. Cholernie niestabilna huśtawka.

 Szczypią mnie już oczy.

 Teraz poleżę pięć godzin w ciemnościach.

 A wam życzę dobranoc.

poniedziałek, 23 października 2017

Mgła

 Robi się zimno.

 Idę udeptaną ścieżką między drzewami. Wiem, że powinienem pilnować drogi, bo szybko się gubię, ale uparcie wpatruję się w dół.

 Boję się ciemności, kiedy jestem na otwartej przestrzeni.

 Do zmierzchu jednak pozostała godzina. Niebo jest ciemnoszare.

 Liście chronią mnie przed deszczem.

 Nie włączam muzyki. Słucham tylko szumu wiatru.

 O czym myślę?

 O bezsensie.

 Po co mam jutro wstać z łóżka?

 Żeby powtarzać bezcelowo dokładnie te same czynności?

 Żeby beznadziejnie czekać końca?

 Od wielu dni nie widzę powodu, żeby rano otwierać oczy.

 Kto jest przy mnie?

 Moje myśli.

 Robią wszystko, żebym był martwy.

 Nikt oprócz nich.

 Jezu Chryste...

 Nikogo nie interesuje twoje życie, chłopcze.

 Po co ci teraz ten blog?

 Nie pomógł w żadnym stopniu, a prowadzenie go nie dało ci niczego korzystnego.

 Nie ma sensu.

 Rzadko ktokolwiek tu wchodzi, ja też już przestaję. Nie mogę już nawet pisać o tym cholernym bałaganie w mojej głowie.

 Nie mam sił na nic.

 Wyciągam z kieszeni papierosa i zapałki.

 Gówniarz stwarza zagrożenie pożarowe w lesie.

 Dojrzałe, nie?

 "Palenie poważnie szkodzi tobie i osobom w twoim otoczeniu".

 Nikogo nie ma w otoczeniu.

 A jeśli chodzi o mnie, to skoro się tak przejmujesz, drogi producencie, raczej nie dożyję kwietnia.

 Zaciągam się dymem myśląc o tym, jak długi czas upłynął od kiedy miałem papierosa w ustach.

 Wtedy wszystko było zupełnie inne.

 Bardzo dynamiczne.

 Wtedy śmialiśmy się.

 I wtedy byliśmy wszyscy razem.

 Teraz jestem sam.

 W końcu ruszam dalej, tym razem spoglądając w górę.

 Myślę o bardzo nieprzyjemnych rzeczach.

 I myślę, co by było, gdybyś na przykład Ty mogła te myśli przeczytać.

 Zaskoczona byłabyś najpewniej.

 Wiesz, że nigdy nie było dobrze, ale nie przypuszczasz zapewne, że jestem tu, gdzie jestem.

 Przetrzymuję dym w płucach jak najdłużej, bo zawsze było to tak uspokajające.

 Chyba nie tym razem.

 Trzęsą mi się ręce.

 Jest naprawdę zimno i palce mi sztywnieją, ale to nie jedyny powód.

 Szukam.

 Znalazłbyś mnie tu?

 Przyjechałabyś pożegnać mnie garścią ziemii?

 Intensywnie przyglądam się odcinającym się na tle nieba czarnym gałęziom.

 Byłoby ci przykro?

 Zrozumielibyście swoje błędy?

 Z głową zadartą w górę szukam.

 I znajduję.

 A potem uderza mnie, o czym właśnie myślę.

 I płaczę.

 I płaczę.

 I płaczę.

poniedziałek, 9 października 2017

Pęknięcia

 Więc zaciskam powieki, ale łez jest coraz więcej.

 Trzęsę się cały, bolą mnie płuca od tego cholernego płaczu.

 I przeciągam ostrzem po skórze, raz po raz.

 Marząc, żeby przecięło żyłę.

 I marzę, że są ludzie, których to obchodzi.

 I tchórzę znów.

 I jestem.

 Ale już nie żyję.

 Od dawna nie żyję.

 I nie chcę żyć.

niedziela, 8 października 2017

Granice

 To już nie jest "czy".

 To już jest "kiedy".

 Zamiast pisać wypracowania, zaległe referaty, piszę na przemian listy pożegnalne i listy z błaganiem o pomoc.

 Komu mam dać te z prośbami?

 A kiedy będzie okazja do zostawienia tych z pożegnaniami?

 Drę więc oba na małe kawałki i palę.

 Nie funkcjonuję normalnie.

 To nie jest życie.

 To jest przeżywanie.

 To jest czołganie się ostatkiem sił od wieczora do wieczora.

 To jest niemożność.

 To jest bycie totalnie samotnym.

 Wiesz co?

 Dziewczyno, zniszczysz mnie kiedyś doszczętnie.

 Na co dzień nie pamiętam nawet, że istniejesz.

 Ale kiedy śni mi się, że mówisz, że mnie kochasz, dostaję szału.

 Aż boli mnie brzuch z tęsknoty.

 Bo to nieprawda.

 Nieprawda.

 Nieprawda!

 Nigdy tak nie będzie.

 Nie ma takiej możliwości.

 Więc mózgu, dlaczego mnie męczysz?

 Nikt nie będzie mnie kochać, a co dopiero Ty.

 I chcę Ci pisać, żebyś mnie ratowała, żebyś wysłuchała, chcę Ci opowiedzieć, co mi jest. Chcę, żebyś mi ulżyła choć trochę, będąc współwłaścicielką moich myśli. Ale nie zrobię tego.

 Nikomu nie mogę już napisać czy powiedzieć.

 Tobie nie mogę, bo nie zrozumiesz mnie w najmniejszym stopniu. Nie kłam, że wiesz, co czuję. Nie wiesz. I nie chcesz wiedzieć.

 W końcu, co Cię to teraz obchodzi?

 Jestem sam.

 I muszę sobie radzić.

 Tylko że ja sobie nie radzę od dawna.

 Mateusz, cholernie ciężko mi z tym, że Tobie też nie mogę powiedzieć ani słowa.

 Nie jestem ważny.

 Są lepsze tematy.

 A Twoje rady nie działają.

 Nie, nie mogę powiedzieć rodzicom.

 Bo jestem, kurwa, niechcianym dzieckiem.

 To nie dziecko było z powodu ślubu, tylko ślub z powodu dziecka.

 Dlatego nigdy nie widziałem zdjęć.

 Dlatego nigdy nie zależało im na pierwszym dziecku.

 Dlaczego teraz niby mieliby wydawać pieniądze na pogawędki z miłą panią, która daje ulotki o objawach depresji?

 Zresztą, skąd niby te pieniądze?

 Mamo, nie powiem Ci, bo Cię kocham.

 Mógłbym właściwe wykrzyczeć, że nienawidzę siebie i tego, że żyję, bo co to za różnica, jeśli i tak do swojego syna nie czujesz nic prócz niechęci?

 Nie potrafię.

 Komu bym nie powiedział, to i tak trafi do Ciebie.

 Najchętniej rzuciłbym się z mostu, skoro to dla Ciebie bez różnicy, ale nie potrafię, bo nie chcę obarczać Cię kosztami pogrzebu.

 Jest coraz gorzej, bo moje oceny lecą w dół, więc przynoszę tylko wstyd.

 Lecą w dół, bo nie mogę wstać z łóżka, żeby nadrabiać zaległości.

 Nie daję rady.

 Zaraz minie rok od założenia bloga, a wcale się nie poprawia.

 Po roku wylewania z siebie żałosnych żali sytuacja jest na tyle zła, że już nie widzę wyjść.

 Żadnych.

 Starałem naprawiać się na własną rękę. Nie udało się.

 Już tylko pozostaje mi modlić się, żeby coś złego się stało, żeby wpaść pod pociąg, żeby...

 Żeby umrzeć.

 Jakkolwiek.

 Szczerze?

 Nie chcę przepraszać.

 Chcę być uratowany.

 Sam się muszę ratować.

 Ale już nie mam siły.

 Nie mam dla kogo.

 Dla siebie?

 Ja siebie nienawidzę do bólu, skarbie.

 Ja nie chcę tu być.

 Chciałem tylko być kochany.

 Ale nawet od mężczyzny, który dał mi życie ani od kobiety, która mnie urodziła, nie mogę tego oczekiwać.

 Sam.

 Nikogo już tu nie ma.

 Jest tylko nienawiść.

 Rozpacz.

 I determinacja.

poniedziałek, 25 września 2017

Rozczarowanie

 Moja droga, nie kłam więcej.

 Zostaw mnie.

 Nie próbuj wmówić mi, że jestem dla Ciebie ważny. Może kiedyś byłem w jakimś stopniu, ale teraz nie ma to najmniejszego znaczenia.

 Przestań udawać.

 Będzie boleć mniej jak przestaniesz odstawiać przedstawienia.

 Są bardzo słabe.

 Po prostu już się lepiej nie odzywaj.

 Rozczarowanie?

 Tak.

 Ogromne rozczarowanie wszystkim.

 Bo myślałem, że będziesz tu naprawdę, że strarasz się że wszystkich sił.

 Już nie musisz wcale.

 Serio, nie ma sensu.

 Twój numer kłuje w oczy.

 Po co mi on teraz?

 Kiedykolwiek był potrzebny?

 Rozczarowanie.

 Zdecydowanie.

 Że nie jesteś tutaj. Ty, Wy, oni, on, ona.

 Jednak jestem, kurwa, samotny.

 Nigdy nie wiedziałem co to znaczy.

 Bo zawsze ktoś był.

 Już nie ma.

 Tobą też jestem rozczarowany.

 Proszę, proszę, proszę, znajdź jakiś sposób, żebym powiedział Ci, co mi jest.

 Wcześniej dawało radę.

 Ale powiedz prawdę, przyjacielu.

 Nie chcesz tego słuchać, prawda?

 Dlatego ja nie mówię.

 No i tyle.

 Krąg się zamyka.

 To sobą jestem zawiedziony.

 Że doprowadziłem się do ruiny.

 Ale także rozczarowany jestem tym, że walka nie dała nic.

 Daliście mi pomoc.

 Ale to nic nie zmieniło.

 Rozmowa na zasadzie "na pewno znajdziemy rozwiązanie, nie powiemy ci, że jesteś przewrażliwiony, to poważne, pomożemy ci!".

 A dzień później?

 "Weź się może w garść, minie Ci, pogadaj z rodzicami, musisz się przełamać, zresztą inni mają gorzej, idź pobiegać".

 Dlaczego mnie nie słuchasz?

 Dlaczego nic na mnie nie działa?

 Dlaczego jestem sam?

 Wiesz co?

 Trudno.

 Pragnę zresetować swoje życie.

 Nie naprawić. Naprawa wymagałaby wymiany naprawdę wielu części.

 Przeszłości nie cofnę.

 Wyobraź sobie teraz, kimkolwiek jesteś, że przepraszasz swoją matkę za to, że się urodziłeś.

 CUDOWNE, KURWA, UCZUCIE.

 Kiedy oddajesz wszystkie grosze jakie zarobiłeś w dni wolne, żeby spłacić dług za swoje życie.

 Kiedy nie chcesz już od niej niczego i wiesz, że powinieneś zostać wyrzucony z domu, bo nie zasługujesz na nic.

 Nie miałeś tutaj być.

 Kiedy oddajesz swoje rzeczy komukolwiek, kto zgodzi się je wziąć, bo nie chcesz już na nie patrzeć. Bo nie są potrzebne.

 Bo naprawdę byłoby zdecydowanie lepiej, gdybyś się nie urodził.

 Kiedy najchętniej wyszedłbyś z domu i już nie wrócił, ale nie możesz nawet wstać z łóżka, bo coś wgniata cię z ogromną siłą.

 Nie mogę już.

 Przepraszam.

 Przepraszam, mamuś.

 Przepraszam, tato.

 Przepraszam, siostrzyczko.

 Przepraszam, Mateusz.

 Przepraszam, kochana.

 Przepraszam, Agata.

 Przepraszam Was wszystkich.

niedziela, 24 września 2017

Lustra

 Wiesz kim jestem?

 Bo ja na przykład nie wiem.

 Z jednej strony widzisz biel.

 Nie biel. Czerwień.

 Ostra jazda bez trzymanki.

 Radosne krzyki.

 Po co komu sen?

 Koledzy.

 Śmieciowe żarcie.

 Zakłady.

 Nakręcanie się.

 Fajki, wódka.

 Dziewczyny.

 Śmiech.

 Seks.

 Włóczenie się po mieście po ciemku.

 Wyjebane.

 A z drugiej strony widzisz czerń.

 Nieprzytomność.

 Zawroty głowy.

 Milczenie.

 Wściekłość.

 Rozpacz.

 Zimno płytek w łazience.

 Cisza.

 Noże.

 Samotność.

 Brak oddechu.

 Niezrozumienie.

 Ból.

 To znowu się stało.

 Tym razem było dużo gorzej.

 Bo stało się w szkole.

 Bardzo zimno wtedy było.

 Najzimniej zawsze jest w kabinie w łazience.

 Mój nos był tak samo zimny jak policzki, tylko łzy były gorące.

 I nie mogłem się uspokoić, bo na myśl o tym, że muszę wracać na lekcje panikowałem jeszcze bardziej.

 Nie wiedziałem, jak się oddycha.

 Nie wiedziałem, co mam zrobić.

 Widziałem tylko, że jestem beznadziejną ciotą i natychmiast muszę przestać.

 Koniec.

 Koniec.

 Patrz się w sufit.

 Nic się nie dzieje.

 Wracaj.

 Bo byłem bardzo głęboko w swoim umyśle.

 W końcu ktoś po mnie przyszedł.

 Znowu byłeś to Ty, przyjacielu.

 Nie doceniam Cię.

 Ale chyba wolałbym, żebyś nie przychodził.

 Możliwe, że niedobrze jest między nami.

 Niedobrze jest ze mną.

 - W której jesteś?

 - W trzeciej.

 - Co robisz?

 - Nie wiem.

 - Otwórz.

 - Zaraz.

 - Otwórz.

 - Jeszcze chwilę.

 - Otwórz.

 - Poczekaj, bo będzie gorzej.

 - Otwieraj.

 - Żyję.

 - Coś się wydarzyło?

 - Nie.

 - Chcesz coś powiedzieć?

 - Nie, bo naprawdę będzie gorzej.

 - Dlaczego więc?

 - Nie wiem.

 - Co chcesz zrobić?

 - Nie wiem.

 - Ale co czujesz? Co jest?

 - Nie wiem.

 - Powiedz mi.

 - Przysięgam, że nie wiem. Nie idźmy jeszcze.

 - Co zrobić, żeby było lepiej?

 - Nie mów nic jeszcze moment.

 - Było już kiedyś tak?

 - Nie aż tak.

 - Co czujesz? Wyrzuć to.

 - Właśnie wyrzuciłem. W razie czego bolał mnie brzuch. Idziemy.

 Nie rozmawiamy o tym.

 Właściwie nie przeprowadziliśmy normalnej, treściwej rozmowy od tego czasu.

 Kłamałem, zresztą nie pierwszy raz.

 Dobrze wiedziałem, jak nazwać moje uczucia, ale w życiu nie przeszłoby mi to przez gardło.

 To była najczystsza rozpacz.

 Strach.

 I ogromne obrzydzenie.

 Co mam Ci powiedzieć, człowieku?

 Że jestem na skraju załamania?

 Że regularnie męczę się myślami o samobójstwie?

 Że szukałem pomocy i ją znalazłem, ale nie jest dość skuteczna?

 Że umieram?

 I teraz właśnie widać, jak okropnym człowiekiem jestem.

 Nie miej mi za złe bezsensu mojego istnienia.

 Nie była to nigdy Twoja wina.

 Szkoda, że nie masz lepszego przyjaciela, bo zasługujesz na to.

 Mam nadzieję, że go znajdziesz.

 Przepraszam.

niedziela, 17 września 2017

Zamieszanie

 Tobie ufałem.

 To już nie ma znaczenia.

 A Tobie mówiłem wszystko.

 Nie potrafię.

 A za Tobą tęsknię.

 Toksycznie.

 Jednak znowu, myśląc o tym dłużej, dochodzę do jednego wniosku.

 Moja wina.

 Moja wina.

 Moja bardzo wielka wina.

 Strach mnie ogarnia.

 I nie wiem co ze sobą zrobić.

 Nie ma wyjść.

 Nie ma dobrych wyjść.

 Mam ochotę pogrążyć się w złu.

 Ty akurat nie grasz tu już żadnej roli, choć byłaś tą najlepszą. Sporadycznie o Tobie myślę. Czasem tylko chciałbym zobaczyć od Ciebie wiadomość. Ale przechodzi natychmiast.

 Ciebie mam ochotę porzucić, bo jesteśmy coraz dalej od wzajemnego zrozumienia, mimo tego, że ratowałeś mi życie, przyjacielu. Jestem wściekły na siebie. I na Ciebie też.

 Najgorsze jest jednak to, że z Tobą za to mam ochotę uciekać z lekcji, wyjarać całą paczkę fajek, ciąć się dwa razy dziennie.

 I całować Cię na dachu.

 Choć zniszczyłeś mi życie.

 Jebać to.

 Nie będzie dobrze.

 Przepraszam.

 I znowu, po raz kolejny przepraszam.

 Dlaczego?

 Bo wiem na pewno, że moje ostatnie zapisane słowa będę chciał zakończyć przeprosinami za wszystko.

 A nie wiem dokładnie, które słowa będą ostatnimi.

 Więc przepraszam.

wtorek, 12 września 2017

Ciężar

 Umieram.

 To nie ma żadnego sensu.

 Zepsułem swoje życie tak bardzo, że nie da się już nic z nim zrobić.

 Jestem nikim.

 I tak już zostanie.

 Umieram.

 Kurwa mać.

 Powiedziałem.

 Poszukałem.

 Próbowałem.

 Porozmawiałem.

 Nic.

 Nie działa.

 Tak się nie da.

 Boże.

 Umieram.

 Opuszczają mnie wszystkie siły fizyczne.

 Straciłem zmysły.

 Ciemność.

 Łzy.

 Tyle łez.

 Tyle dni.

 Ż a ł o s n e.

 Taka kurwa ciota, nie poradzi sobie, doprawdy. Taki frajer, co go mamusia nie kocha.

 Nienawidzę.

 Po prostu nienawidzę.

 Nie widzę żadnych możliwości.

 Nie mam siły ciągnąć tego gówna dalej.

  Cholernie się boję, ale nic mnie nie obchodzi.

 Jestem śmiertelnie wykończony.

 Palce ledwo trafiają w odpowiednie klawisze.

 Porażka.

 Przepraszam.

 Nie mogę zrobić nic innego, jak tylko przeprosić cały świat, że tutaj byłem.

 Jestem.

 Przepraszam.

 Tak strasznie przepraszam.

poniedziałek, 11 września 2017

Niebawem

 Taka wściekłość.

 Taka nienawiść.

 Rozbijanie luster.

 Chwytanie czegokolwiek ostrego, żeby ulżyć gniewowi.

 Jeśli nie ma takiej możliwości, wbijanie paznokci w skórę.

 To nie wystarczy.

 To za mało.

 Zaciskanie zębów.

 Furia.

 Konieczność niszczenia.

 Niepohamowana potrzeba destrukcji.

 Łzy bezsilności.

 Zaciśnięte pięści.

 Nie mija.

 Nigdy samo nie mija.

 Musi być cokolwiek.

 Linie.

 Gdziekolwiek.

 Kara.

 Upust wściekłości.

 Ten rodzaj rozwścieczenia, właśnie taka złość, taka psychotyczna furia, gdzie chcesz rzucić się na kogoś, kto jest źródłem tego gniewu i bardzo mocno go skrzywdzić.

 Bo jest tak głupi, tak bezwartościowy, tak żałośnie szukający uwagi, że denerwuje zbyt mocno, żeby się powstrzymać.

 Jesteś tak bardzo rozwścieczony, że bez skrupułów połamałbyś temu czemuś ręce, uderzałbyś głową o ścianę, połamał żebra i dźgał nożem.

 Zabiłbyś to z ogromną przyjemnością, nie patrząc na konsekwencje.

 Nie wiem, co dalej.

 Nie mam słów na to, jak bardzo pragnę śmierci.

 Dajesz mi wsparcie, chcesz pomóc. Każdy z osobna i wszyscy razem.

 Ja wiem.

 Niewdzięczność.

 I dlatego nienawidzę siebie jeszcze bardziej.

 I znowu pokazuję jak słaby jestem.

 Tak, jestem.

 Wyję z bólu rankiem, ryczę i duszę się wieczorem.

 Przysięgam sobie teraz, że jutro nie zatrzymam się na czerwonym świetle.

 Przysięgam sobie, że za chwilę zamknę oczy i przetnę nadgarstek bez strachu.

 Rozpadłem się.

 I nie naprawiaj mnie, bo się rozsypiesz.

 A wtedy znienawidzę się jeszcze i jeszcze bardziej.

 Przepraszam.

 Boże, przepraszam.

 Przepraszam...

niedziela, 10 września 2017

Grzesznicy

 Uświadomiłem sobie dziś coś okropnego.

 To w Tobie pierwszy raz się zakochałem.

 Chociaż to także Ty zniszczyłeś mi życie.

 Nie wiem, czy miałeś świadomość, że rozkochujesz mnie w sobie. Byłeś manipulantem. Ale nie wiem, czy to też była manipulacja.

 Robiłeś sobie krzywdę nie po to, żebym Ci współczuł.

 Nie po to, żebym Cię pokochał.

 Wiem, że chciałeś zagłuszyć inny ból, ale oboje wiemy, że jednocześnie chciałeś czyjejkolwiek uwagi.

 No i ją otrzymałeś, bo chciałem Cię ratować bez względu na wszystko.

 Teraz sam nie wiem dlaczego miałbym to robić.

 Nigdy nie chciałem tego przyznać. Dopiero po trzech latach zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo uwielbiałem te krótkie momenty, kiedy mnie przytulałeś.

 Byliśmy przyjaciółmi w cholernie trudnej sytuacji.

 Którą spowodowałeś właśnie Ty.

 Myślę o tym teraz, bo ostatnio często Cię widuję.

 Wróć. Często Cię zauważam.

 Ciągle mijamy się w milczeniu.

 Patrzysz na mnie z wyrzutem albo wcale.

 Ja nie chcę na Ciebie patrzeć.

 Załóżmy, że mam nowe życie.

 Zmieniło się tak wiele, że w tym momencie już właściwie nie znasz mnie, tylko kogoś, kim kiedyś byłem.

 Słucham innej muzyki, oglądam inne filmy, przyjaźnie się z kimś innym, kocham kogoś zupełnie innego.

 Ale cierpienie także jest o wiele większe.

 I w pewnym sensie znasz mnie doskonale, bo znasz moje cholernie mroczne strony.

 To Ty zostawiłeś ślad w moim umyśle, który nigdy się nie zatrze.

 Opiekowałem się Tobą.

 Robiłem wszystko, żeby było Ci lepiej.

 Błagałem Cię codziennie, żebyś więcej nie sięgał po żyletkę.

 Mówiłeś, że nie zrozumiem nigdy tego, co czujesz.

 Więc mi także zaczęło przybywać blizn na rękach.

 To już wiecie.

 Ty też to wiesz.

 Nie wiesz, że to znowu się dzieje.

 Właśnie wtedy, kiedy mijamy się udając, że nigdy się nie znaliśmy.

 A kiedyś znałeś każdą ranę na moich przedramieniach i też się o mnie "troszczyłeś".

 Udawałeś, że Cię obchodzę.

 Liczyłeś się tylko Ty.
 
 I wtedy Cię kochałem.

 A czy Ty kiedykolwiek pokochasz?

 Czy kiedykolwiek będziesz lubić kogoś nie za to, że jest na każde twoje skinienie?

 Czy kiedyś będziesz się cieszyć z cudzego szczęścia?

 Ja się cieszę, że już nie rozmawiamy ze sobą. I nigdy nie chcę już tego robić.

 A Ty się cieszysz, że nienawidzę siebie bardziej niż kiedykolwiek?

 Cieszysz się, że niewinne zadrapania teraz są doprawione myślami o własnej śmierci?

 Cieszyłbyś się, gdybyś zobaczył nekrolog z moim nazwiskiem?

 Wygrałbyś.

 Już wygrałeś.

 Zmieniłeś mnie na zawsze.

 Ale dobrze wiemy, że nie jesteś jedyną przyczyną.

 A przyczyna wszystkich przyczyn leży właśnie tutaj.

 We mnie.

 To nie jest niczyja wina.

 Tylko i wyłącznie moja.

 Dobrze wiesz, jak to wszystko się skończy.

 Ostatecznie jest rozwiązanie.

 Ostateczne.

środa, 30 sierpnia 2017

Mamo

 Hej.

 Nie denerwuj się.

 Tym razem się nie denerwuj.

 Proszę.

 Zawsze Cię podziwiałem, że dajesz radę.

 Teraz widzę, że jednak tak nie jest.

 Podziwiam Cię więc za to, że tak dobrze grasz silną.

 Nie chciałbym już nigdy widzieć, jak płaczesz.

 Nie chciałbym widzieć, że się martwisz.

 Przede wszystkim nie chciałbym widzieć, że jesteś zła.

 Przepraszam.

 Przepraszam, że znowu Ci przeszkadzam.

 Przepraszam, że ciągle mieszam.

 Przepraszam, że przeze mnie masz tyle dodatkowych zmartwień.

 Jakby to, że jesteś sama z dwójką dzieci, schorowanymi rodzicami i pracą nie wystarczało.

 Przepraszam.

 Mamo, przepraszam.

 Przepraszam, że wtedy zachowałem się jak dziecko. Mogłem sobie poradzić sam. Mogłem walczyć sam, tak jak Ty walczysz codziennie sama z całym światem.

 Przepraszam, że cały czas zachowuję się jak dziecko, a powinienem dawać sobie radę sam.

 Ale nie daję.

 Mamo, nie chcę prosić Cię o pomoc.

 Boję się.

 Boję się, że dołożę ci kolejnych zmartwień, a tego naprawdę bym nie chciał.

 Boję się, że masz tych zmartwień tak wiele, że choćby mała pomoc w czymkolwiek, nie mówię nawet o tej konkretnej pomocy, przytłoczy Cię.

 Masz zdecydowanie za dużo na głowie.

 Próbuję przejąć od Ciebie trochę obowiązków, tylko co ja mogę? Niewiele. Ale zrobię wszystko, o co mnie poprosisz.

 Właśnie dlatego, że to Ty teraz potrzebujesz pomocy, jak mógłbym prosić Cię o cokolwiek?

 Boję się prosić o chociażby kilka złotych czy o podwóz.

 Czuję strach i ogromne poczucie winy.

 Co dopiero gdybym miał poprosić Cię choć o kilka minut rozmowy.

 Ten lęk wzrasta wręcz do rozmiarów paniki, kiedy przypomnę sobie, jak było przy ostatniej poważnej rozmowie.

 Mamo, nie krzycz, jeśli to znajdziesz.

 Przepraszam.

 Przepraszam.

 Mamo, kocham Cię.

 Bardzo, bardzo Cię kocham.

 Jesteś wspaniałą mamą, naprawdę.

 Wiem, że wszystko robisz dla nas.

 Jestem dumny, że jestem synem kogoś tak silnego.

 Ale ja nie jestem silny.

 Potrzebuję twojej miłości.

 Potrzebuję...

 Wybacz mi wszystko.

 Nie chcę już zawracać Ci głowy.

 Dlatego nie poproszę.

 Boję się i wiem, że po tym wszystkim nie dam rady się przełamać.

 To nie jest Twoja wina.

 Wszystko jest przeze mnie.

 To ja jestem nienormalny, dlatego w razie czego pod żadnym pozorem się nie obwiniaj.

 Kocham Cię.

 Mamo, przepraszam.

 Przepraszam za wszystko.

 Przepraszam...

Tato

 Cześć.

 Chciałem ci powiedzieć, że jest okej.

 Przyznaję, że kiedyś, cóż... nie lubiłem Cię.

 Ale zaczynam Cię rozumieć.

 Masz depresję, prawda?

 Kontakt z Tobą czasami gwałtownie się urywa na tygodnie. Masz coraz większe problemy ze zdrowiem. Dobrze opanowałeś język, ale to nie znaczy, że łatwo Ci za granicą. Jesteś tam sam.

 Już nie jestem taki mały.

 Widzę dużo więcej, niż Ci się zdaje.

 Na pewno nie wszystko, ale więcej niż kiedyś.

 Nie winię Ciebie.

 Nikt Cię tu nie wini.

 Mama ma żal do teraz, ale nie obwinia Cię. Mnie przeszło.

 Bo nareszcie rozumiem.

 Nie musisz uciekać, tato.

 Możesz się z nami dzielić.

 Po to jest rodzina, czyż nie?

 Wiem, że nie chcesz nas martwić, ale nie musisz nawet konkretnie o tym mówić. Po prostu zadzwoń. Gadajmy o czymkolwiek.

 Nie uciekaj.

 Nie przypuszczałbym, że tak wiele ludzi będzie mówić mi po latach, że jestem do Ciebie bardzo podobny.

 Nie przypuszczałbym też, że Cię zrozumiem.

 Tak, kiedyś nie chciałem od Ciebie odbierać.

 Kiedyś nie chciałem nazywać Cię nawet ojcem.

 Ale teraz się pozmieniało.

 Tato, jest okej.

 Pamiętaj.

 Jest okej.

 Jesteś bardzo dobrym ojcem, może sam tego nie rozumiesz, ale wiem, dlaczego to wszystko się tak potoczyło.

 Chcesz dla nas dobrze.

 Lubię Cię, wiesz? Śmiejesz się. Nie denerwujesz się. Tłumaczysz.

 To jest ta różnica.

 Pamiętam, jak uczyłeś mnie, jak przechodzić przez ulicę, kiedy nie ma świateł. Uczyłeś mnie robienia żurawia origami. Uczyłeś mnie wielu rzeczy, których nawet nie pamiętam.

 Jesteś dobrym człowiekiem.

 Nie krzywdzisz nikogo.

 Słyszysz?

 Jesteś dobry.

 Starasz się.

 Bardzo mocno się starasz.

 Doceniam to.

 Kocham Cię.

 Przyznaję, że zaczęło się od Ciebie.

 Cały łańcuch.

 Ale rozumiem, że to nie jest Twoja wina.

 Ty też to zrozum.

 Jest okej.

 I w razie czego pamiętaj, że zawsze było okej.

 To nie będzie Twoja wina, i właśnie to musisz wiedzieć.

 Lubię być Twoim synem, dlatego mam nadzieję, że zawsze nim dla Ciebie będę.

 Jest okej.

wtorek, 29 sierpnia 2017

Widma

 Cześć.

 Nie mogę spać.

 Mógłbym się położyć, ale wolę tego nie robić.

 Znowu mam koszmary.

 Nie byłoby w tym w sumie nic dziwnego ani strasznego, ja osobiście mam do nich obojętny stosunek. Bywały gorsze rzeczy niż nocne wizje.

 Koszmary są ciekawe.

 Oczywiście nie mam na myśli tego, że są przy tym przyjemne. Nie obudziłeś się nigdy z krzykiem? Chociaż raz? Albo z mokrymi policzkami?

 Szczególnie, jeśli większość twoich snów jest pół-świadomych.

 Pewnie, że nie są przyjemne. Ale okropieństwa też mogą być ciekawe.

 Uważam, że ze snów można wywnioskować bardzo wiele rzeczy. W nocy ujawnia się to, co mamy w podświadomości.

 Problem w tym, że o koszmarach normalnie zapominam w ciągu kilku godzin.

 Nie tym razem.

 Dwa dni temu śniło mi się, że zgubiłem się na amen w lesie, który potem przekształcał się wręcz w dżunglę.

 I robiło się coraz ciemniej.

 I nikt nie odbierał.

 A na koniec chyba coś mnie zeżarło. W każdym razie się obudziłem.

 I do tej pory o tym myślę.

 Nie mogę zapomnieć tego uczucia, tego panicznego przeczucia, że zaraz coś się stanie i narastającej histerii, bo nikt mnie nie słyszy.

 Ale wczoraj widziałem coś dużo lepszego.

 Widziałem sekcję zwłok.

 Swoich zwłok.

 Wcześniej naturalnie poprzedzoną odpowiednim przedstawieniem, które widziałem w pierwszej osobie.

 Czyli podcinaniem sobie żył.

 Brzmi psychotycznie, prawda?

 To nie koniec.

 Potem stało się coś dziwnego: zasnąłem po raz drugi.

 Zasnąłem we śnie.

 To było najprzyjemniejsze zasypianie jakie dane mi było przeżyć.

 Czułem, że ciało staje się wiotkie jak nigdy, wręcz się roztapiam. Zmiękły kolana, jedynie żołądek jakby się skurczył, a z tyłu głowy pojawiło się dziwne uczucie powolnego spadania, chociaż leżałem na łóżku.

 Ciekawe, czy umieranie naprawdę tak wygląda.

 Teraz brzmię już bardzo psychotycznie.

 Potem widziałem już tylko swoje ciało z góry, światła w oknie i lekarzy.

 Boże, dlaczego i przede wszystkim po co piszę o snach?

 Żeby nie iść jeszcze spać.

 Bo choć nie były to najstraszniejsze koszmary, to za nic w świecie nie chciałbym widzieć ich ponownie.

 Boję się właśnie tego, że mój mózg potrafi coś takiego wytworzyć.

 Że mogę widzieć, jak umieram.

 Determinacja.

niedziela, 27 sierpnia 2017

Brak

 Wszystko jest źle.

 Bo wszystko psujesz, jebany debilu.

 Niszczysz, kurwa, wszystko, co da się zepsuć.

 Nigdy nie chciałem, żeby do tego doszło.

 Nigdy nie chciałem przegrać.

 Jezu...

 Nie potrzebuję pomocy.

 Nie potrzebuję pomocy.

 Po co?

 Ja...

 Nie potrzebuję pomocy?

 Nie, ja...

 Potrzebuję pomocy.

 Nie chcę tu być.

 Niech to gówno się skończy.

 Przecież wiesz, że się nie skończy.

 Chyba, że ty skończysz pierwszy.

czwartek, 24 sierpnia 2017

Noc

 Nawet nie wiem, co odpowiedzieć, kiedy pytasz, co u mnie.

 Bo jest źle.

 Jest bardzo źle.

 Ale nie potrafię Ci opowiedzieć, co się dzieje.

 Boli mnie, że nie rozumiesz.

 Ale nie gniewam się.

 W żadnym wypadku nie życzę Ci, żebyś rozumiał czy rozumiała.

 Dlatego, gdybym musiał dać odpowiedź, to powiedziałbym, że jest w porządku.

 To dużo prostsze niż tłumaczenia.

 Nie muszę jednak nic odpowiadać.

 Bo, całe szczęście, nie pytasz.

 Całe szczęście...?

 Znasz prawdę.

 Znasz prawdę na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że naprawdę nie mogę czasami wyjść z domu.

 Czasami coraz częściej.

 Nie wiesz wszystkiego.

 Nie wiesz, że Ci zazdroszczę, bo dostałeś pomoc.

 Nie wiesz, że zawsze robi mi się cholernie przykro, bo z Tobą jest coraz lepiej, a ja upadam coraz niżej.

 Powinienem się cieszyć, wiem.

 Co ze mnie za przyjaciel?

 Niewystarczająco dobry.

 Ale mówiłem Ci, że nie cieszy mnie nic.

 Ponoć to ja jestem silniejszą osobowością w naszej relacji.

 Byłem.

 Pamiętasz, jak ostatnio opowiadałem Ci historię spierdolenia od początku do końca, bez pomijania i zatajania?

 To było ze dwa miesiące temu, kiedy spałem u Ciebie i robiliśmy klasyczny rachunek sumienia.

 Jak zawsze zacząłeś Ty, bo Cię poprosiłem. Nie masz kompletnie żadnego oporu przed mówieniem o emocjach, o trudnościach. Tego też Ci zazdroszczę.

 Potrafisz patrzeć mi w twarz, kiedy mówisz o swoich lękach, o tym, co na co dzień dzieje się w Twoim domu.

 Tego też Ci cholernie zazdroszczę.

 Co ze mną?

 Miałem ogromną nadzieję, że do czasu aż skończysz opowiadać zrobimy się zbyt śpiący, żeby móc powiedzieć choć słowo.

 Niestety się przeliczyłem.

 Już dość długo udawało mi się milczeć na swój temat, tym razem jednak zmusiłeś mnie do wyrecytowania całego bloga w dużo mniej ładnych i składnych słowach.

 Wolałem taki układ niż opcję, żebyś czytał wszystko słowo w słowo.

 Na szczęście wszyscy, których znam osobiście, nie dość, że pogubili już linki, to dostali oficjalny zakaz czytania tego gówna i bez oporów się z nim zgodzili.

 Żeby wykrztusić z siebie cokolwiek, musiałem odwrócić się do Ciebie plecami i mówić niby do ściany, a Ty nie mogłeś mi przerywać, bo w przeciwnym razie nie odezwałbym się już więcej.

 Nie byłem pewien, czy w ogóle mnie słuchasz, ale nie potrafiłem spojrzeć Ci w oczy mówiąc o tym, że siebie nienawidzę.

 Wspomniałem o samobójstwie, o żyletkach.

 Nie potrafiłem spojrzeć ci w oczy w ogóle aż do rana, kiedy wszystko wydawało się odległe i zapomniane.

 Ale zanim to nastąpiło, słuchałem jak mówisz, co o tym sądzisz, tym razem patrząc w sufit.

 "Słuchałem" to za dużo powiedziane.

 Byłem zbyt wykończony i przerażony zarazem tym, że powiedziałem to wszystko na głos. Jedynie skrawki tego, co mówiłeś, do mnie dotarły.

 A mówiłeś, że to jeszcze nie jest koniec, że wkrótce wszystko samo się ułoży, że mam ogromne szanse na świetną przyszłość.

 Potakiwałem tylko i ścierałem łzy z twarzy tak, żebyś tego nie widział.

 Pizda.

 Kilka tygodni później gdzieś wrócił temat i powiedziałeś, że według Ciebie wcale nie chcę się zabić, tylko sobie to wmawiam.

 I wiesz co?

 Mylisz się.

 Bardzo się mylisz.

 Nie odpowiedziałem.

 Chyba nie chcę już nigdy o tym gadać.

 Chyba nie spodziewałeś się, że dam radę powiedzieć całość tego, co siedzi w mojej głowie?

 Nie znasz całej prawdy.

 I nie chcę, żebyś ją znał.

 Nie chcę żebyś kiedykolwiek zobaczył mnie tak, jak ja widzę siebie.

 Nie wiesz, że unikam luster jak ognia, bo widok mojej własnej twarzy, nie mówiąc o ciele, mnie obrzydza.

 Nie wiesz, że nienawiść towarzyszy mi zawsze, a nie tylko - jak myślisz - okazyjnie.

 Nie wiesz, że powrót do okaleczania jest czymś więcej, niż jednorazowym załamaniem.

 Nie wiesz, że myślałem o zabiciu siebie na serio, i to kurewsko wiele razy.

 Nie wiesz.

 To brzmi chujowo, prawda?

 Jestem okropnym przyjacielem.

 Niewystarczająco dobrym przyjacielem.

 Niewystarczająco dobry syn.

 Niewystarczająco dobry brat.

 Nawet moje blizny są niewystarczająco dobre, bo nie są na tyle głębokie i liczne, aby wywołać ból za każdym dotknięciem ręki.

 Powinny takie być.

 Powinienem to naprawić.

 Zasypiam na poduszce pełnej autodestrukcyjnych myśli.

 Tylko do niej mogę się przytulić.

 Otulam się ciemnością.

 Tak wygląda każdy wieczór, każda noc.

 Każda noc, nie ważne, czy będę spał 3 czy 15 godzin.

 Naprawdę chcę, żeby to się skończyło.

 Chcę to skończyć.

 Każdy dzień jest nocą.

 Jest już tylko ciemność.

 To jest zła ciemność. Niespokojna.

 Wiesz dobrze, kiedy ciemność daje ukojenie.

 Tam chcę być.

 Boże...

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Krzywe linie

 Rozmyślam sobie.

 Nie chcę pomocy, bo nie ma mi w czym pomagać.

 Nie mam problemów.

 Nawet jeśli mam, to są cholernie matulkie w porównaniu do zmagań innych ludzi.

 Jestem tego świadomy.

 Moje "problemy" są żałosne.

 Uważam, że ze mną jest w porządku. Diagnozujcie poważne przypadki, pomagajcie tym, którzy pomocy potrzebują.

 Powiedzmy sobie prawdę: jestem tylko gówniarzem, który wyolbrzymia wszystkie drobnostki.

 Ja o tym wiem.

 Nie jest poważnie.

 Wiesz, rozmyślam sobie.

 I z drugiej strony...

 Chcę krzyczeć.

 Potrzebuję, kurwa, krzyczeć.

 JEST TAK BARDZO ŹLE.

 POMÓŻCIE MI.

 Jestem taki młody i szykuję się do pierdolonego grobu.

 Chcę już stąd odejść.

 Wtedy oni mnie pokochają.

 Będą kochać, aż kwiaty nie zwiędną.

 Trudno.

 To nie działa.

 Ja próbuję załatwić to samemu na wszelkie sposoby.

 Nie myśl, że lubię czuć się jak gówno.

 Nic, kurwa, nie działa.

 Boję się prosić.

 Boję się mówić.

 Bo nie mam powodu, żeby potrzebować pomocy.

 Jezu, jakie to chaotyczne.

 Szczerze? Nie chcę już próbować.

 Jestem sam.

 Zbyt chaotyczne.

 Bezsens.

 Enter.

sobota, 19 sierpnia 2017

Płynność

 Leżę sobie.

 W słuchawkach Radiohead.

 Przyznaję, jestem trochę pijany.

 Przyznaję, od tygodnia jestem trochę pijany.

 Od jutra skończę.

 Obiecałem komuś.

 Nie jest dobrze.

 Boję się o siebie.

 Boję się siebie.

 Nie widzę przyszłości.

 Od tego momentu wszystko będzie tylko gorsze.

 Nie, nie patrzę pesymistycznie. Problem jest właśnie w tym, że patrzę realistycznie. Naprawdę, od teraz czeka mnie tylko cholernie ciężkie, szare, bolesne życie. Już wszystko co dobre jest za mną. Nie chcę zakładać rodziny, bo moje dzieci nie byłyby szczęśliwe z takim ojcem. Ba, nawet nie chcę szukać drugiej połówki, bo nikt ze mną nie wytrzyma. Nic nie chcę.

 Nie cieszy mnie nic.

 Na nic nie czekam z utęsknieniem.

 Nic.

 Jak już gra Radiohead, to powiem ci sekret.

 Napisałem tutaj posta w Sylwestra, nie wiem, czy pamiętasz, albo czy w ogóle go czytałeś. Wtedy też ich słuchałem. Wtedy też byłem wstawiony. Wtedy też chciałem nie istnieć.

 Napisałem, że moją śmierć wyobrażam sobie jako spożycie cudownego koktajlu prochowo-alkoholowego. Ale nie mógłbym tego zrobić. Nie byłem bohaterem dramatu dla nastolatków.

 Kto by pomyślał, że zaraz po opublikowaniu posta stałem w łazience z ukradzioną butelką wódki i pakowałem do ust wszystko, co wpadło mi w ręce.

 Ale nikt o tym nie wie.

 Nikt nie wie, bo stchórzyłem i zwróciłem wszystko chwilę później.

 Bardzo dobrze, że nikt nie wie.

 Nawet nie pamiętam, o czym wtedy myślałem.

 Teraz myślę o tym, że mogłoby mnie tu już nie być.

 Dlaczego to zrobiłeś?

 Dlaczego jesteś tchórzem?

 Jest jedna różnica między tym, co czułem w tamtym okresie, a tym, co czuję teraz.

 Wtedy cholernie mnie bolało.

 Kłuło, szarpało, biło po twarzy. A ja krzyczałem, wrzeszczałem wręcz, ciąłem swoje ciało, bo wolałem taki ból, niż ten, który miotał się w mojej głowie.

 Pamiętam, że dostałem czegoś w rodzaju ataku histerii czy coś w tym stylu, niedługo przed Sylwestrem właśnie. Zamknąłem się w pokoju na 20 minut i całe szczęście, że nikogo nie było wtedy w domu, bo zacząłem płakać... właściwie nie płakać.

 Zacząłem wyć.

 Zacząłem wyć jak pojebany, przygryzać palce, dusić się łzami. Mówiłem sam do siebie, że muszę się uspokoić, ale nie potrafiłem przestać.

 Taką jazdę miałem tylko raz.

 Wcześniej więc było to... Jak to określić? Wcześniej było bardzo intensywne.

 Od bodajże maja jednak pozmieniało się.

 Teraz po prostu dryfuję.

 Wszystko mi jedno.

 Jest szaro.

 A ja jestem cholernie zmęczony.

 Tnę się, żeby czuć cokolwiek.

 Jest cicho.

 Czasem słychać tylko ciężki oddech, a nie krzyk, bo teraz to gówno przygniata mnie całym ciężarem, zamiast bić i łamać.

 Myślę o śmierci na każdym kroku.

 Nie ważne, jak dobry ma być ten dzień, nie ważne, jak bardzo się staram, wciąż myślę o tym, że muszę umrzeć.

 Nie ma innej drogi.

 Boję się.

 Jestem kurewsko wykończony.

 Chcę tylko spać.

 Już zawsze.


środa, 16 sierpnia 2017

Prostota

 Prawie 2 tygodnie bez posta.

 Prawie 2 tygodnie życia.

 Prawdziwego życia.

 Na siłę.

 Na siłę żyję teraz.

 Było dobrze. Już nie jest. Ale ja chcę, żeby było dobrze. Chcę, żeby było okej dla nich.

 Zacząłem w końcu oddychać.

 Zacząłem się ogarniać, zacząłem wychodzić z domu, zacząłem się spotykać z ludźmi prawie codziennie, wymyślałem sobie co rusz jakieś zajęcie, biegałem, gotowałem, spałem normalnie i śmiałem się.

 Zacząłem żyć najmocniej, jak potrafię.

 Wiedziałem, że długo tak nie pociągnę.

 Teraz?

 Teraz staram się przynajmniej pozorować, że dalej jest wspaniale.

 Też nie rozumiem.

 Nie wiem, co siedzi w mojej własnej głowie.

 Piję, żeby nie siedzieć wieczorem jak smutna księżniczka i nie wkurwiać wszystkich.

 Piję, żeby szybko potem zasnąć.

 Piję, żeby nie być głodnym.

 Nienawidzę siebie.

 Myślę nad tym, jak miałem wyglądać, a jak jest naprawdę, i siebie nienawidzę.

 Myślę nad tym, co robię w internecie. Nienawidzę siebie.

 Myślę nad tym, co robiłem w przeszłości. Jestem cholernie zażenowany. Nienawidzę siebie.

 Myślę nad tym, co będzie już tak niedługo. Myślę nad przyszłością. Nienawidzę siebie.

 Nie mam siły ubierać tego dziś w piękne słowa.

 Jem.

 Płaczę.

 Nie śpię.

 Piję.

 Tnę się.

 Jestem atencyjną dziwką.

 Myślę nad tym, kiedy będzie ten dobry moment, żeby się usunąć i wydaje się on dość odległy, a potem uświadamiam sobie, gdzie stoję i nagle moja śmierć wydaje się bardzo bliska.

 Hej, znasz to?

 Znasz to uczucie, kiedy trzymając nóż, myślisz: "już niedługo"?

 Znasz to uczucie, kiedy stoisz na krawędzi dachu i myślisz: "jeszcze trochę"?

 Znasz to uczucie, kiedy masz w ręce butelkę wódki, a naprzeciwko siebie szafkę z lekami i myślisz: "mogę to powtórzyć, tym razem lepiej"?

 A jednocześnie tak kurewsko przeraża cię, że to, co kiedyś już planowałeś, zbliża się wielkimi krokami, a ty nie jesteś chyba jednak gotowy?

 Kurwa mać.

 Nie mogę tak.

 Nie mogę.

 Jestem taki młody.

 A jest już tak późno.

czwartek, 3 sierpnia 2017

Wiatr

  To będzie chyba najbardziej żałosny post w historii tego bloga, choć każdy właściwie jest niebezpiecznie blisko rekordu.

 Pamiętam, jak to wyglądało, kiedy byłem młodszy.

 Odliczanie dni, niecierpliwość. Wyczekiwanie.

 Aż w końcu, po przeczekaniu połowy wakacji, zdmuchiwanie świeczek, śpiewanie "sto lat" i radość. Po prostu, zwykła, dziecięca radość.

 Jak bardzo inny był dzisiejszy dzień w porównaniu z poprzednimi latami...

 Po prostu dziś uświadomiłem sobie, jak mało osób jest przy mnie.

 W dniu urodzin zobaczyłem, że ponad połowa ludzi, z którymi kiedyś spędzałem całe dnie, za którymi mógłbym skoczyć w ogień, po prostu zniknęła.

 Boże, kiedyś było tyle radości.

 Teraz wręcz nienawidzę urodzin.

 Ten dzień przypomina mi o tym, jak długo tu jestem.

 I sprawia, że znów myślę: po co?

 Że znów myślę: ile jeszcze?

 Życzenia są bezwartościowe i nieszczere.

 Zresztą, dlaczego mówię o życzeniach, skoro niemal wszyscy zapomnieli?

 Moja rodzina zapomniała.

 Ludzie, z którymi mieszkam w jednym domu.

 Odrobinkę dołujące.

 Jedyne wiadomości, z których się cieszyłem, to te od pewnej Dziewczyny i od Mateusza, oczywiście. Dobrze, że ich mam.

 Szkoda, że często o tym zapominam.

 Szkoda, że to i tak nie polepsza sytuacji.

 Szkoda, że właściwie nic jej nie polepsza.

 Cóż, cudowne urodziny. Nie będę już narzekać.

 Dostałem piękny prezent.

 Sam sobie go dałem.

 Spłynął po policzkach.

 To dobrze, tak myślę. Chyba mi lepiej. Za długo już trzymałem łzy.

 Kurwa mać, to jest prawdziwy mężczyzna?

 Czego sobie życzę na urodziny?

 Żeby to coś sobie poszło.

 Nie wiem, czym jest, nie wiem, czy istnieje. Prawdopodobnie jest moim urojeniem, tworem wszystkich żali i śmiesznych problemów.

 Torturuje mnie.

 Mam dość.

Dlaczego nie przeniesiesz  się do snów kogoś innego?

Dlaczego nie przeniesiesz się do głowy kogoś innego?

Nie zabrałaś już wystarczająco ode mnie?

Dlaczego nie storturujesz snu kogoś innego?

 Odejdź.

 Szczerze mówiąc, nie mam siły walczyć. Jestem tak cholernie zmęczony, że nawet nie chcę uciekać od tego gówna.

 Ale z drugiej strony to jest już nieznośne.

 Trwa i trwa, i będzie trwać, ale czasem daje odpocząć. Daje dzień czy dwa, aby zaczerpnąć oddechu i popatrzeć na słońce.

 Ostatnio tak długo już trzyma mnie pod wodą, że muszę, po prostu muszę się wyrwać i próbować płynąć, choćby miało to mieć skutek odwrotny do zamierzonego.

 Tonę.

 Tonę.

 Tonę.

 We łzach.

 Dość.

 Chcę spróbować.

 Próbowałem już wiele razy i za każdym się na chwilę udawało, i było dobrze.

 Ale znów spadałem.

 Wiem, że niedługo znów tu wrócę, pewnie za trzy czy cztery dni.

 Wiem, że znów przegram.

 Ale chcę wierzyć, że to nic złego.

wtorek, 1 sierpnia 2017

Nawrót

 Jest trzecia w nocy.

 Okropnie gorąco.

 Duszę się.

 Ale spełniam swoje pragnienia.

 Męczę uszy kolejną godzinę z rzędu moimi ulubionymi piosenkami.

 Piosenkami z tamtego okresu.

 Ciemność dookoła.

 Ciemność we mnie.

 Kręci mi się w głowie.

 Na chwilę w moich myślach pojawia się jej twarz, ale szybko znika.

 Oddycham płytko.

 Chciałbym móc płakać.

 Obracam w palcach żyletkę.

 Poddaję się.

 Nie mogę zrobić tego tak, jakbym sobie życzył.

 Ale po chwili na moim ciele pojawiają się świeże rany.

 O Boże....

 Nareszcie.

 Przynajmniej tyle.

 A jutro...

 To już jutro, kto by pomyślał.

 Jutro będę pragnął śmierci jeszcze mocniej.

poniedziałek, 31 lipca 2017

Rozpaczliwie

 Potrzebuję łez.

 Potrzebuję krwi.

 Potrzebuję samotności.

 Nie potrzebuję bezsensownych rozmów.

 Nie potrzebuję bezwartościowych ludzi.

 Potrzebuję snu.

 Potrzebuję pisania.

 Tylko problem w tym, że nie mogę już wyrażać słowami tego, jak się czuję.

 Bo nie wiem jak.

 Ale się postaram.

 Oh, bądźmy szczerzy.

 Potrzebuję ludzi, którzy przeczytaliby tego bloga.

 Potrzebuję spokoju.

 Potrzebuję jej.

 Potrzebuję miłości.

 Nie to jest najgorsze.

 Potrzebuję pomocy.

wtorek, 25 lipca 2017

Pozostawienie

 Nie chcę tu być.

 Nie chcę się tak nazywać.

 Nie chcę być tym, kim jestem.

 Nie chcę być w ciele, które mam.

 Chcę pić.

 Chcę pić dużo alkoholu.

 Chcę nie czuć głodu.

 Po raz pierwszy od dość dawna chcę pociąć swoje nadgarstki.

 Naprawdę tego potrzebuję.

 Bardzo.

 Chcę poczuć ten piekący ból.

 Chcę mieć blizny.

 Chcę zniszczyć swoje ręce.

 Chcę, żeby płynęła po nich krew.

 Chcę płakać.

 Chcę być sam.

 Kompletnie sam.

 Nie chcę wychodzić z domu.

 Chociaż nie, nie chcę wychodzić do ludzi.

 Nie chcę rozmawiać.

 Nie chcę spotykać się z kimkolwiek.

 Chcę, żeby była już jesień.

 Chcę iść w deszczu, w ciemny wieczór.

 Chcę wdychać zapach spalin.

 I nic poza tym.

 Chcę, żeby zawsze było idealnie ciemno.

 Chcę spać.

 Chcę siedzieć bezczynnie.

 Nie chcę robić niczego, czego ode mnie oczekują.

 Nie chcę mówić.

 Nie chcę istnieć.

niedziela, 16 lipca 2017

Ciemność

 Przestałem już cokolwiek wiedzieć.

 Przestałem cokolwiek chcieć.

 Nie chcę rozmawiać.

 Nawet z tobą, najdroższa.

 Nie chcę się spotykać.

 Nie chcę ich widzieć.

 Nawet ciebie, mój drogi.

 Nie chcę pisać o tym wszystkim.

 Nie chcę wyjaśniać, co właśnie robię.

 Nie chcę opisywać, co czuję, bo już sam nie wiem.

 Nie wiem.

 Nie wiem.

 Nie wiem.

 Ciągle niewiedza.

 Nie wiem, co się dzieje.

 Nie chcę tego.

 Nie wiem, co teraz będzie.

 Najlepsze jest to, że nic się nie dzieje.

 Nie ma żadnych powodów, dla których moje myślenie i emocje wciąż się mieszają i zmieniają.

 To wychodzi ze mnie.

 To jest we mnie.

 Nie chcę z tym walczyć.

 Nie chcę temu ulegać.

 Nic nie chcę.

 Nic nie wiem.

 Kurwa.

 Co teraz będzie.

 Co teraz.

 Co będzie.

 Co będzie teraz?

 Nie wiem.

 Po prostu, kurwa, nie wiem.

środa, 5 lipca 2017

Nagość

 Opuchnięte powieki.

 Cienie pod oczami.

 Obolałe mięśnie.

 Włosy wychodzące garściami.

 Blada skóra.

 Co się dzieje?

 Leżę i słucham ciszy.

 Nie mogę tak. Głowa od tego boli.

 Włączam album TeenWitch od Bones i wyobrażam sobie, co mogli czuć Eric i Dylan, kiedy zabijali te dzieciaki w Columbine.

 Zastanawiam się, czy ja mógłbym zabić człowieka.

 Zastanawiam się, czy jestem człowiekiem.

 Śmiesznie jest ostatnio.

 Śmieszne jest to, że idąc do garażu, myślę o tym, jak dobrze idzie mi unikanie jedzenia.

 Śmieszne jest to, że robiąc herbatę, myślę o tym, skąd mógłbym zdobyć broń.

 Malując ściany swojego pokoju myślę o tym, jak wiąże się węzeł szubieniczy.

 Podlewając kwiaty w ogrodzie myślę o tym, jak właściwie zachowałby się mój organizm po przedawkowaniu paracetamolu, którego mam pełno w apteczce.

 To byłby okropny widok, ale czy to jest ważne?

 Wycieram kurze i myślę o tym, gdzie schowane są żyletki.

 To jest śmieszne!

 Bo stało się zabawną, ironiczną rutyną!

 Może napiszę list do samego siebie?

 Pisałem już do przyjaciela, do pewnej dziewczyny, dlaczego nie napisać teraz do siebie?

 Drogi Łukaszu, jesteś zerem.

 Chciałbyś wiedzieć kim jesteś?

 Jesteś atencyjną szmatą.

 Nie zaprzeczysz. Przecież zaraz wrzucisz to do sieci. Zaraz pojawią się wszyscy ci współczujący ludzie, którym zrobi się troszkę przykro z powodu tego, co tu zamieszczasz. Zaczną cię pocieszać, zaczną mówić, że jesteś taki super!

 Ale ty jesteś mądrym chłopcem, bo wiesz, że to złudzenie.

 Gówno prawda, nie jesteś mądrym chłopcem. Jesteś śmiesznym, zidiociałym chłopczykiem, który myślał, że tamta cudowna dziewczyna cię pokocha.

 Jesteś pierdolonym manipulantem.

 Kłamcą.

 Twoje ciało jest ohydne i dobrze, kurwa, o tym wiesz.

 Ty jesteś ohydny.

 Czy nie robi ci się niedobrze na samą myśl, że istniejesz?

 Masz rację.

 Zarzygaj się na śmierć.

 Pocieszę cię tylko: nie jesteś motylkiem, nie brakuje ci pięciu kilogramów do wymażonej wagi, brakuje ci o wiele więcej.

 Twoja twarz jest taka piękna, że aż chce się płakać, czyż nie?

 Spójrz w lustro.

 No spójrz!

 Spójrz, kurwa, w to lustro!

 Nie ma tu dla ciebie miejsca.

 Świat nie chce takich ludzi.

 Świat nie chce żałosnych kurew.

 Chuj z wyglądem, zastanów się, kim ty jesteś.

 Nikim.

 Nie ma rzeczy, w których jesteś naprawdę dobry.

 Jesteś gównem.

 I wiesz co?

 Nikt nie weźmie tego na poważnie.

 Bo to nie jest poważne.

 Bo użalasz się nad sobą jak skończony idiota. Ile ty masz lat? Nie możesz mieć pierdolonych problemów.

 Jeszcze coś ci mogę zdradzić, chcesz?

 Wszyscy cię wykorzystują!

 Jak tanią dziwkę!

 Bo ty jesteś taki zajebiście emo, ty nie będziesz o sobie gadał, bo nie chcesz męczyć ludzi.

 A CO TERAZ ROBISZ, TY PIZDO?

 To skoro nie gadasz o sobie, to oni zaczną opowiadać całą listę ich problemów.

 A co, chciałbyś jednak coś powiedzieć?

 To mów.

 Wiesz, co ci odpowiedzą?

 "Aha".

 I będą gadać dalej o sobie.

 Tego przecież chciałeś.

 Dlatego zamknij już ten zjebany ryj.

 Nikt ci nie pomoże, bo nic ci nie jest.

 Nie widziałeś, przez co ludzie przechodzą.

 Nie masz prawa nawet mówić, że jest ci źle.

 Nie masz jebanego prawa.

 Udław się swoimi uczuciami.

 Nikt nie będzie ciebie żałował.

 Bo jedyne co robisz, to marnujesz powietrze i przestrzeń.

 Nie jesteś prawidzwym mężczyzną.

 Zdechnij.

 Oni wszyscy mają rację, powinieneś coś ze sobą zrobić.

 Przestań się modlić o śmierć, jesteś nienormalny! Do kogo się modlisz? Nikt już nie wierzy w twojego Boga!

 Oni mają rację, masz się wziąć w garść, zamiast odstawiać cyrki.

 Co? Jaka jest twoja wymówka?

 Że niby nie możesz się ruszyć z łóżka? Niby dlaczego? Bo płaczesz po nocach, pedale? Że niby nienawidzisz siebie i czujesz, że nie masz nikogo? Nie masz siły się zmieniać? Pewnie nie chcesz!

 Chcesz umrzeć?

 Powiedz teraz prawdę. Chcesz umrzeć, czy znowu tak tylko piszesz, żeby grać ludziom na emocjach?

 TO SIĘ ZABIJ.

 Nie zabijesz się.

 Bo jesteś pizdą.

 Bo nie możesz, nie masz jak.

 I co teraz zrobisz?

 Kolejną noc będziesz leżał do 3, powstrzymywał wymioty i trzymał się za głowę, żeby nie wyć?

 Nie jesteś człowiekiem, bo nie ma w tobie już życia, a wciąż oddychasz.

 Jesteś w martwym punkcie.

 Wiesz, że ci ludzie chcą ci pomóc, ale i tak ty nie zrobisz tego, co ci polecają?

 Żartuję.

 Nikt nie chce ci pomóc, bo nie masz nikogo.

 Żyjesz, ale jesteś martwy.

 Co teraz zrobisz?

 P.S. Prawdopodobnie jesteś wpadką, ale twoi rodzice i tak z tobą nie rozmawiają, więc co to za różnica?

 Brak podpisu.

 Co teraz zrobię?

 Co to zawsze.

 Będę leżał dalej.

 Będę gryzł ręce, żeby nie zwariować.

 Będę, kurwa, cierpieć, tak mocno, jak na to zasługuję, tak długo, jak dam radę.

 I wstanę znów uśmiechnięty.

sobota, 1 lipca 2017

Czerwień

 Ostatnio męczą mnie koszmary.

 Śni mi się, że coś mnie goni. Uciekam, biegnąc w deszczu, prosto w ciemność. Wrzeszczę z przerażenia, być może nie tylko w śnie.

 Śni mi się też, że coś chce mnie zabić. Stoję sparaliżowany. To coś się na mnie rzuca. Wtedy zawsze się budzę.

 Śnią mi się również przerażające twarze, rozciągnięte, krzyczące usta, czarne oczy. Próbuję odwrócić wzrok, ale nie da się, muszę na nie patrzeć.

 Śpię od 12 do 16 godzin, co nigdy wcześniej mi się nie zdarzało.

 Od kiedy gadam o śnie? Nie ważne.

 Poza tym chyba wszystko w porządku, bo już miesiąc mnie nie było.

 Niby fajnie, ale tak naprawdę obojętnie.

 Wakacje, szkoła, dom, podwórko,  miasto, wieś, mleko, woda, kanapka, głodówka - wszystko jedno.

 "Nie wiem" to ostatnio najczęściej wypowiadana przeze mnie fraza.

 No dobrze, nie było mnie, ale już jestem.

 Chcę coś napisać.

 Znowu nie wiem co.

 Właśnie włączyła mi się w losowym odtwarzaniu "Coma Black". Po raz pierwszy od dobrych paru miesięcy nie przełączam.

 Dawno już nie pozwalałem sobie na wspominanie dnia, kiedy znalazłem ten utwór.

 Było to nie mam pojęcia kiedy.

 Ja pierdole kurwa mać.

 Co to jest? Co zżera mi resztki pamięci? Co za zło każe mi spać tyle godzin i daje mi takie sny? Co za cholerstwo ściąga mnie do totalnego załamania, żeby 2 dni później popchnąć do euforii bez żadnego powodu?

 Co za chore gówno każe robić mi takie rzeczy?

 Wiecie czego jeszcze nie pamiętam?

 Na przykład tego, kiedy zrobiłem najgorszą rzecz w życiu.

 Chciałbym znać datę. Konkretny dzień, w którym straciłem siebie.

 Wiem, że na początku ratowałem swojego "kolegę". Potrafiłem postawić pół szkoły w gotowości, zorganizować dodatkowe badania u higienistki i spotkanie z psychologiem.

 Niczego się nie domyślił. Po prostu wiedział, że się martwię. To tyle.

 Nie wiedział, że do sprawdzenia prawidłowej postawy trzeba ściągnąć koszulkę.

 Cóż, dobrze, że takiego badania nie było rok później.

 Dla kolegi nie spałem, dla kolegi wyzbyłem się przyjaciół, dla kolegi przestałem czerpać radość z przerw w szkole, gadając wciąż o cholernie przygnębiających sprawach. Dzięki koledze stwierdziłem, że nauka wcale nie jest taka ważna.

 A gówno prawda.

 Chyba dzięki koledze zacząłem psuć sobie płuca, ale to na szczęście udało się opanować.

 Byłem debilem.

 Skończyło się na tym, że kiedyś wylądował w szpitalu po bójce. Doskonale o tym widziałem, ale on wciąż utrzymywał, że to wyrostek.

 Jedynym plusem jest to, że wtedy bliżej poznałem Mateusza. To on mi uświadomił, że nie warto jest troszczyć się o kogoś, kto nie chce, żeby mu się polepszyło.

 Kolega kazał się odpierdolić, tak też zrobiłem. Po miesiącach przypodobywania się, pomagania, zamartwiania.

 Po tym, jak pokazał mi, w jaki sposób można poczuć się lepiej.

 Po tym, jak już w to wpadłem.

 Kurwa, byłem takim debilem.

 Nie twierdzę, że to wszystko przez niego. Wcześniej byli rodzice, szkoła, piękne dzieciństwo, mój dom. Kolega był ostatnim krokiem do destrukcji.

 Wkrótce rok szkolny się skończył, kolega nie zdał, koniec sprawy.

 Nie wiem, kiedy kolega zaczął polepszać sobie nastrój, ale ja jakoś wiosną, nie wiem którego roku.

 Było wietrznie, ale słońce przedzierało się przez chmury.

 Rzuciłem butelką w ścianę budynku przemysłowego. Po chwili podszedłem do tego, co z tej butelki zostało.

 Schyliłem się i wybrałem jeden z większych kawałków szkła.

 Podwinąłem rękaw kurtki i zrobiłem sobie trzy kreski na nadgarstku.

 Po paru sekundach na skórę leniwie wypłynęły kropelki krwi, a ja po prostu wyszeptałem: "wow".

 I tak się, kurwa, zaczęło.

 Po kilku tygodniach chciałem mieć coraz więcej ran.

 Krew uspokajała.

 Blizny były piękne.

 I nikt nie widział.

 Tylko on.

 Koleżeński sekret.

 "Zrobiłeś to dzisiaj? Proszę, nie rób tego."

 "Za późno. I wiem, że ty też. To pomaga."

 "Masz rację."

 Zacząłem brać rano leki nasenne, mając gdzieś fakt, że w szkole będę mieć przejebane.

 Było wtedy tak cudownie wszystko jedno.

 Nie ogarniałem lekcji, nic nie umiałem, ale nic nie czułem.

 Ludzie powoli zaczęli widzieć zmiany.

 Niektórzy zauważyli rany, mimo, że chodziłem w bluzach.

 Rękawy się obsuwały.

 Pamiętam też dzień, kiedy kupiłem sobie zestaw pięciu temperówek z dwoma ostrzami. Siedziałem potem o 23 w zimnym jak cholera pokoju i rozkręcałem je nożem.

 Jeszcze tego samego wieczoru wszystkie te żyletki poszły w ruch.

 Od nadgarstka aż po łokieć.

 Musiałem sfałszować sobie zwolnienie z wf-u do końca tygodnia, bo moje ręce wyglądały jak pobojowisko.

 Było tak, kiedy strasznie się "przyjaźniliśmy", było tak też jeszcze długo po tym, jak przestaliśmy.

 Chyba bardzo dużo się działo. Nie dam rady tego wszystkiego opowiedzieć tak dobrze, jakbym chciał, bo prawdopodobnie zdradziłbym tożsamość połowy moich znajomych i swoją własną.

 Nigdy specjalnie nie lubiłem swojej osoby, ale po znajomości z kolegą zacząłem siebie nienawidzić.

 Myśli samobójcze stały się rutyną.

 Każdy wieczór był torturą.

 Poznałem dziewczynę, już o niej opowiadałem.

 Znajomi, przyjaciele.

 Miliony kolorowych serc.

 Obiecała, że mogę na nią liczyć. Obiecała, że mnie wysłucha, że mogę jej wszystko mówić.

 Byłem idiotą.

 Atencyjną kurwą.

 Może i chciałem odrobiny miłości.

 Było mi przykro.

 Pokazałem jej, co się dzieje na co dzień. Opowiedziałem. Miałem nadzieję, że zrozumie.

 Ufałem.

 Okazało się, że dziewczyna potrafi wysłuchać, ale do czasu.

 Może i dobrze, że mnie opierdoliła. Przynajmniej teraz nie użalam się nad sobą aż tak bardzo. Nie jestem aż tak egoistycznym dupkiem.

 Wiem, że wciąż jestem, ale było gorzej.

 Zacząłem mieć wybitnie dość wszystkiego.

 Doszły do mnie dodatkowo same dobre wiadomości, takie typu "chyba będziemy się rozwodzić z tatą".

 Rano takie wieści budzą lepiej niż cokolwiek, nieprawdaż?

 I trzeba przejść przez pasy, trzeba trzymać za rękę siostrę, która jeszcze niewiele rozumie, trzeba rozmawiać z nią jak zwykle, trzeba powstrzymać łzy, trzeba iść do szkoły.

 A wieczorem trzeba odreagować.

 Nie wiem, czy więcej było ran, czy łez.

 Kilkanaście dni później nie wytrzymałem.

 Mama z tym rozwodem była po raz pierwszy szczera. Postanowiłem też być fair.

 "Chyba ci coś kiedyś powiem."

 "Kiedyś? A możesz teraz?"

 Podwinąłem rękawy.

 Mamo.

 Tak, oszalałem. Wiem, że jestem głupi. Wiem, że jeśli mi tu tak źle, to mogę się powiesić. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Nie powiem ci.

 Potem, kiedy się uspokoiła, to chociaż raz, nie licząc Wigilii, powiedziała mi, że mnie kocha.

 Potem przestałem.

 Wiem, że mnie obserwowała.

 Na miesiąc.

 Nie tylko ręce da się kaleczyć.

 Ciąłem się po ramionach tak, że nawet krótki rękaw je zasłaniał, ciąłem obojczyki, uda.

 Ale wtedy przyjaźniłem się już z Mateuszem, dlatego nie dałem rady długo się ukrywać. On ma dobry wzrok.

 Obecnie więc już tego nie robię.

 Oficjalnie przynajmniej.

 Po prostu się boję. Wiem, że teraz zauważą. Jeśli nie mama, to zobaczy Mateusz, a on jest zdolny, żeby do niej zadzwonić.

 Nieoficjalnie wciąż czasem zrobię kilka kresek, ledwo widocznych, bo zwolnień z wf-u już nie biorę.

 Patrzą.

 Nie mogę.

 Co nie oznacza, że nie chcę.

 Ostatecznie rozwodu nie było.

 Nie było też normalnie, jak w zdrowej rodzinie. Trochę już to znacie.

 Nie mogłem ranić ciała, ale nikt nie mógł czytać moich myśli.

 Wyzywałem się od najgorszych szmat.

 Potem było w porządku.

 Miałem ochotę umrzeć.

 Potem było w porządku.

 Wyzywałem się od ohydnych kurw i świń.

 Potem było w porządku.

 Nazywałem się psem niewartym życia.

 Potem było w porządku.

 I to też chyba już znacie.

 Jebana huśtawka.

 Chce mi się rzygać na samą myśl, że żyję.

 Ja.

 Nie powinienem nazywać się człowiekiem.

 Napisanie tego posta kosztowało mnie cholernie dużo.

 Chyba jeszcze nigdy nie pisałem tak długo i nigdy mnie to aż tak nie bolało.

 I dobrze.

 Niech boli.

 Nikogo nie darzę tak silną nienawiścią.

 Zabłądziłem wewnątrz siebie.

czwartek, 1 czerwca 2017

Chłód

 To nic ciekawego ani wartościowego.

 Czuję się tak bardzo zażenowany własną osobą.

 Idę wpatrzony w dół. Depczę po szyszkach i igłach. Mijam drzewa, przeskakuję nad korzeniami, przechodzę przez kładkę. Wyraźnie czuć ten niesamowity zapach deszczu, mchu i mokrej ziemi.

 Brakuje mi słuchawek, ale słowa i melodię tej piosenki znam na pamięć perfekcyjnie. 


 Może i dobrze, że nie mam słuchawek. Teraz mogę skupić się bardziej.

 Nie muszę podnosić głowy, żeby wiedzieć, że jestem już na miejscu. Ściągam buty i przedzieram się przez zimny piasek. Za godzinę będzie zupełnie ciemno, nikogo więc już tu nie ma.

 W końcu zatrzymuję się i rozglądam. W wodzie odbija się widoczny już od kilkudziesięciu minut księżyc. 

 Siadam na piasku.

 Myślę o tobie.

 Może i na co dzień jestem wyzuty ze wszelkiej romantyczności, może nie potrafię z tobą rozmawiać normalnie, tak, jakbym chciał.

 To takie sztuczne.

 To już przestaje cokolwiek znaczyć.

 Tęsknię za czasami, kiedy byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, kiedy pokazywałem ci, jak wykonywać twoją pracę lepiej, kiedy było nam obojgu przykro, kiedy na mnie wrzeszczałaś, kiedy starałem się że wszelkich sił zdobyć twoją uwagę, kiedy śmialiśmy się do drugiej w nocy, kiedy mnie ratowałaś, kiedy nasze relacje były nie do zerwania pomimo rozpruwającej odległości.

 Tęsknię za czasami, kiedy się ponoć kochaliśmy.

 Ty też będziesz to czytać, kiedy przypomni ci się o blogu. Twojej reakcji boję się jeszcze bardziej niż Mateusza, choć nie mam nic do stracenia.

 Myślę, że cholernie cię kocham.

 Przez ciebie stwarzałem sobie tysiące niepotrzebnych problemów. Wmawiałem sobie, że M. mi się podoba. Nie tylko M. Chciałem na wszystkie sposoby uciszyć moje uczucia do ciebie. 

 Wmawiałem sobie, że już nigdy się do ciebie nie odezwę.

 Heh, mój rekord to 8 dni.

 Wiesz, nasza znajomość powinna zakończyć się już dawno. To przestało mieć jakikolwiek sens już z rok temu. Nasze rozmowy składają się z wymiany kilku żenujących, niewartościowych zdań. 

 Jak mam zatuszować twoje imię na tym blogu? Na jakie mam je zmienić? Nie mam pojęcia. 

 Dziewczyno.

 Ubliżę ci, jeśli zostaniesz bezimienna?

 Siedzę więc na piasku i rysuję palcem abstrakcyjne wzory.

 Tyle razy marzyłem, żeby cię przytulić. Tak naprawdę. Długo i czule, choć raz. Prawie każdą rzęsę z policzka marnowałem na życzenia związane z tobą. 

 Głupie zabobony.

 I tak miałem nadzieję, że się spełnią.

 Prosiłem o coraz mniej. Skończyło się na tym, że życzyłem sobie choć minuty rozmowy z tobą. 

 To przykre.

 Przecież znaliśmy się tak dobrze.

 Nie znamy się wcale.

 Wstaję. Ściągam koszulkę i wchodzę do jeziora. Zatrzymuję się, kiedy woda sięga mi kolan.

 Zimno mi.

 Uświadamiam sobie, że nigdy już tego nie odbudujemy. Powiesz na pewno, że przecież możemy spróbować, że się uda, że nie mamy nic do stracenia.

 Ale ja już nie chcę próbować.

 Nie uda się.

 A straciłem już za wiele.

 Straciłem wiele miesięcy.

 W sumie żal mi tych wszystkich dni, godzin, tygodni spędzonych z tobą. Szkoda to marnować. 

 Wchodzę głębiej. Woda sięga mi już niemal po szyję.

 Cholernie zimno.

 Musimy to skończyć.

 Serce krzyczy: nie odchodź!

 Ale potem uświadamia sobie, że przecież odeszłaś dawno temu.

 A najgorsze jest to, że to moja wina.

 Pizda. Atencyjna, głupia pizda.

 Gdybym tylko zamknął się w odpowiednim momencie, może wciąż bylibyśmy przyjaciółmi. 

 Szczerze?

 Chyba przez ciebie nie potrafię już mówić o uczuciach.

 Chyba mnie pod tym względem zniszczyłaś.

 Od tamtej pory nie powiedziałem ci już ani razu, co czuję naprawdę.

 To rozwaliło naszą przyjaźń.

 Nienawidzę się kłócić.

 Życzę ci szczęścia ze swoją miłością. Cieszę się, naprawdę się cieszę, że spełniły się twoje marzenia. 

 Kiedy mi o tym powiedziałaś, nie mogłem przestać się uśmiechać. Mimo, że to absolutnie skreślało mnie z listy osób, które coś znaczą w twoim życiu. W tym właśnie dniu straciłem dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, ale jak miałem się nie cieszyć, kiedy ty byłaś tak szczęśliwa?

 Chyba bardzo się z tobą zżyłem.

 Myślę, że cholernie cię kochałem.

 Woda jest za zimna, żeby zanurzyć głowę. Raz po raz przechodzą mnie ciarki.

 Oczywiście nurkuję.

 Liczę do trzydziestu. Nie jestem w formie.

 Nie ma po co otwierać oczu. Jest zbyt ciemno. 

 Wynurzam się, cały się trzęsąc.

 Najbardziej boli mnie, że tak strasznie starałem się otumanić samego siebie, że wmawiałem sobie miłość do M.

 Tyle idiotycznych rzeczy.

 Boże, jaki człowiek jest głupi.

 Chociaż przynajmniej z M. jesteśmy teraz blisko.

 A z tobą, dziewczyno, oddalamy się od zawsze.

 Jeszcze długo zajmie mi zapominanie o tobie, ale już wiem, że kończymy nasza historię.

 Wychodzę na brzeg.

 Zaczynam okropnie kaszleć. Nie mam ręcznika.

 Warto było.

 Wracam do domu.

 Dlaczego znów piszę list?

 Podświadomość...

 Siedzę pod kocem. Myślę o tobie. Myślę, że może boleć, ale największy ból za nami.

 Teraz będę o tobie zapominał.

 Bo ty już o mnie nie pamiętasz.

 Jest mi przykro.

 Ale jest mi też dobrze, bo wiem, na czym stoję.

 Wiem, że musimy się pożegnać.

poniedziałek, 22 maja 2017

Most

 Właściwie nigdy nie myślałem, że kiedyś będę mógł powiedzieć: nie mam przyjaciół.

 Piszę to na siłę, przyznaję, ale potrzebuję coś napisać. Po prostu.

 Może jakaś świeża dawka wspomnień?

 Ostatnie tygodnie mojej egzystencji to jedno wielkie niedopowiedzenie.

 Może też nieporozumienie.

 Istnieje tak wiele rzeczy, które chciałbym powiedzieć. Strasznie kusi mnie, żeby w końcu być szczerym z Mateuszem, że to, co robi, to jedno wielkie gówno, ale też czuję niepowstrzymaną potrzebę wrzeszczenia na wszystkich, którzy nie mają pojęcia, co tak naprawdę się z nim dzieje, ale komentują.

 Okazuje się, że żyłem przez kilka lat z niezdiagnozowanym "wariatem", ale według mnie wizyty u psychologa kompletnie nic nie dają, Mateuszu. Jest z tobą coraz gorzej.

 Kiedyś to przeczytasz. Jeśli będzie ci się nudzić, to doskonale wiem, że odgrzebiesz link do bloga spod kilkudziesięciu tysięcy wiadomości. Czy się tego obawiam? Sam nie wiem.

 Myślę, że wcześniej sam ci to powiem. Już chciałem to zrobić. Wiesz kiedy?

 W środę, kiedy po ósmej siedziałem na parterze w szkole i zadzwoniłeś do mnie, a ja wahałem się, czy odbierać, bo byłem na ciebie niesamowicie wkurzony, jak cała klasa zresztą. Tylko ja wiedziałem, dlaczego dzień po dniu psujesz sobie doszczętnie frekwencję, ale nie w pełni cię rozumiałem.

 Ale odebrałem i wysłuchałem twoich tłumaczeń, słuchałem kompletnie załamanego człowieka, wciąż nie rozumiejąc, czego się boisz, ale emocje w twoim głosie były zbyt silne, żeby nie wierzyć, że coś jest bardzo nie tak. Nigdy do końca tego nie zrozumiem, ale teraz przynajmniej widzę.

 I gadaliśmy. Głównie słuchałem, bo co mówić w takiej chwili? Dużo w naszej rozmowie było milczenia. Kiedy się uspokoiłeś, zacząłem ci opowiadać, co sądzą o tobie ludzie w szkole. Nie rozumiałeś, dlaczego wszyscy są wściekli, że nie przychodzisz. Więc ci wyjaśniłem. Bo przestali ze sobą rozmawiać. Ja, "lider i śmieszek klasy, władca i centrum życia towarzyskiego" zrobiłem się dokładnie taki, jakim widzisz mnie na blogu. Kompletna cisza, brak tematów, brak śmiechu, a ja odczułem to najbardziej. Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że naprawdę jesteś moim najlepszym przyjacielem. I właściwie jedynym.

 Ale już nie jesteś do końca sobą.

 Ja też nie potrafię być przy tobie taki, jak dawniej.

 Już rzadko rozmawiamy, a widujemy się raz na nawet parę tygodni.

 I nie mówię ci bardzo wielu rzeczy.

 Po to mam bloga.

 Pamiętasz, jak to wszystko się zaczynało?

 Kiedy musiałem ci opowiedzieć, co się dzieje, co czuję, musiałem ci to napisać, w trzeciej osobie, nawet żeńskiej formie. Najchętniej po angielsku.

 Robiłem wszystko, żeby udawać, że to nie są moje uczucia.

 Dlatego tutaj jestem.

 I dlatego się chyba oddalamy.

 Bo piszę obcym, co się ze mną dzieje, a tobie nie potrafię tego powiedzieć.

 Nawet kiedy w tę cholerną środę siedziałem z telefonem przy uchu, a ty poznałeś po moim głosie, kiedy opowiadałem, że z nikim już nie rozmawiam, że jest źle, nie mogłem ci powiedzieć.

 Czy istnieje jakaś fobia przed werbalnym wyrażaniem uczuć?

 Krążyło mi w głowie jedno zdanie, ale nie mogłem tego wypowiedzieć. Nie mogłem. Powiedziałem, że nie jest dobrze. Zachęcałeś mnie, żebym odwiedził psychologa, ale ty najlepiej wiesz, że to niemożliwe. Zacząłeś pytać, co dokładnie oznacza "nie jest dobrze", ale nie mogłem. Poza tym wokoło zbierało się coraz więcej ludzi.

 Obiecałem, że napiszę na Messengerze, ale nie napisałem.

 Bo jak miałem ci to napisać?

 Boże, ja ciebie nie rozumiem, a ty mnie też nie zrozumiesz. Ale gdybyś wiedział...

 Jak miałem ci napisać, że ta pojebana huśtawka doprowadza mnie do takiego samego stanu, w jakim ty byłeś wtedy rankiem?

 Jak miałem ci opowiadać o sobie, kiedy ty od tylu dni nie wychodzisz z domu, a naszym jedynym tematem jest to, ile godzin spałeś?

 Jak miałem mówić ci o sobie, kiedy jesteś teraz naprawdę ode mnie o wiele ważniejszy?

 Jak miałem teraz ci to powiedzieć, już kiedyś mówiłem za dużo?

O, Jezu... Jak miałem...

 Jak miałem ci napisać, a tym bardziej powiedzieć, że...

planuję popełnić samobójstwo?

 Jak mam żyć z tobą?

 Jak mam żyć bez ciebie?

 Jak mam żyć ze sobą?

 Szczerze mówiąc, skończyłem pisać powyższe zdanie 10 minut temu, ale waham się, czy to publikować.

 To, co napisałem wyżej, po prostu mnie przeraża, nawet w tej formie, nawet jako "nie moje uczucia", jako parę liter na ekranie.

 Boję się własnych myśli.

 W życiu nie byłem tak przerażony słowami, które wyszły spod moich palców na klawiaturę.

 Plany...

 Plany zwykle się urzeczywistnia.

 Dobranoc.