poniedziałek, 31 października 2022

Bałagan

Studia już od pierwszego dnia zaczęły mnie przerastać. Bardzo intensywnie, trudno, wymagająco. 

Od tego czasu nic się nie zmieniło. No, oczywiście, wzrosła liczba zadań i projektów. 

A ja nie mam siły się uczyć. Tak bardzo brak mi sił...

Doskonale wiem, że to będzie potwornie trudny semestr/rok.

Nie skończył się jeszcze październik, a ja już mam grypę, nieobecności, zaległości, niezapłacony mandat, rozgrzebane leczenie dentystyczne i znów minimalne chęci do życia.

Nie mam za to terminu na psychoterapię. Byłem zbyt zabiegany i przytłoczony, żeby to załatwić, ale wkrótce już naprawdę się za to wezmę. Muszę też niedługo iść do psychiatry, bo leki się kończą. Będę za zmianą - lekarz zdecyduje czy dawki, czy substancji. Przeciwlękowe działają w miarę dobrze, ale mogłoby być jeszcze lepiej. Natomiast antydepresanty nie działają prawie wcale.

Dowodem tego, że nie działają, są naturalnie myśli samobójcze. Jest coraz gorzej.

Każdy scenariusz życia w mojej głowie kończy się samobójstwem. Każde planowanie przyszłości, bliskiej czy dalekiej. Każda mała porażka. 

A nawet bez żadnego powodu, z zaskoczenia, nagle mówię sobie: "ile jeszcze?". Szykuję się do snu wiedząc, że kolejny dzień będzie obiektywnie przyjemny, ale nie cieszę się. Nic to nie zmienia. I tak nie chcę się budzić. I tak będzie to męczarnią.

Przemykam między dniami, nie czekam na nic.

*

Kolejna częsta myśl: "chciałbym już zasnąć". Dosłownie. Bez całego tego wieczornego wiru wizji przeszłości i przyszłości, bez demolowania mózgu strachem i rozpaczą. Tak bardzo chciałbym kłaść głowę na poduszkę i natychmiast zasypiać.

Sen jest ucieczką, ale nie śpię zbyt długo. Nie mogę. Szkoda.

W czwartek miałem zupełnie niespodziewany powrót samookaleczenia. Po dobrych chyba kilkunastu miesiącach. Technicznie - drobnostka, prawie nic sobie nie zrobiłem, bo to było bardzo spontaniczne i nie miałem nic oprócz własnych paznokci. 

Ale chodzi o sam akt. Byłem tak potwornie wściekły na siebie, jednocześnie bezbrzeżnie smutny. I pierwszym moim instynktem było rzucenie się sobie do ręki, z siłą jakiej się kompletnie nie spodziewałem. Podrapałem się do krwi w dwóch ruchach. To nic wielkiego, ale przecież w ogóle nie chodzi o rany. Chodzi o akt i jego powód.

Zdecydowałem się zrobić sobie krzywdę w ułamku sekundy, gdy zauważyłem kolejny objaw tego, że nie jestem już tym samym chłopakiem, którym byłem kiedyś. I za którym tęsknię.

*
Jestem na fascynującej wycieczce wgłąb siebie i zaczęła się ona naprawdę pozytywnym akcentem, bo jest pod hasłem "chcę być sobą". 

Bo zauważyłem, że chowam się pod przebraniami.

Nie wiem co lubię. Nie mam pasji.

Jestem kompletnie innym człowiekiem niż byłem zanim to wszystko się zaczęło.

Chciałbym siebie znaleźć. I nie wstydzić się tego, co znajdę.

Ale wnioski są bolesne. Okazuje się, że nic nie potrafię. Pasji nowych ani starych nie potrafię rozwijać. Siedzę przed pustą kartką i chce mi się wyć.

*
Częstotliwość myśli samobójczych przytłacza.

Ostatnio bardzo chce mi się płakać. 

Tonę pod zobowiązaniami. Sam sobie to zrobiłem. A mój mózg w takich sytuacjach zawsze ucieka do sznura, więc nic dziwnego, że jest tak źle. 

Dziś nie było godziny, żebym nie pomyślał o zabiciu się.

Dziś myślałem o tym, jak potwornie, boleśnie nieszczęśliwy jestem.

Dziś czuję, że jestem w punkcie bez wyjścia.

Znowu boli mnie serce ze strachu. Już dawno tego nie czułem.

Zwidy też w jakimś stopniu wróciły. Ich motywy nawet zaczęły mi się śnić.

Zabawa trwa.


sobota, 1 października 2022

Dachy

Trochę myślę o alkoholu. 

Byłem w sklepie, na półce przeceniona ulubiona wódka. Zachciało mi się pić.

Nie mogę, oczywiście. Nie będę. 

Jestem trzeźwy od trzech tygodni. 

Mam tylko nadzieję, że przezwyciężanie chęci picia nie stanie się wkrótce trudniejsze.

*

Dziś zwidy się nasiliły. 

Dziś jest źle.

Chce mi się płakać.

Pomyślałem o żyletkach.

Myślę o śmierci. 

Jestem sam w ciemnym pokoju. Słychać deszcz bijący o szybę.

Nie rozmawiałem dziś z nikim.

Nie mogę wstać z łóżka.

Szybko znikają ostatnie okruchy mnie.

piątek, 23 września 2022

Kości

Biorę leki od półtora tygodnia. Nie dzieje się nic. Nie ma żadnych zmian ani żadnych działań niepożądanych. To raczej normalne. Czekam dalej.

Wciąż nie do końca dociera do mnie w jakim jestem punkcie. Że ja w ogóle byłem u lekarza. Że biorę te leki. Że na ulotce napisane jest "stosowany w leczeniu depresji przebiegającej z lękiem". 

Bo przecież nie jest źle, jakoś funkcjonuję, a od dłuższego czasu nawet bez dramatu. I żyłem tak przez lata. I się jakoś dało. Więc co robiłem u psychiatry? Czy zmyślałem na fotelu? Koloryzowałem? Tak czasem myślę.

A z drugiej strony myślę, jak to cudownie, że dostałem leki, bo to oznacza, że przez te wszystkie lata NIE zmyślałem i nie koloryzowałem, że to nie było normalne, ta rozpacz i strach, te potworne myśli - że to była i jest choroba.

To popierdolone, że te dwa nurty myśli działają obok siebie w mojej głowie. Sam tego nie rozumiem. Nawet nie umiem tego dobrze zapisać. 

W międzyczasie zebrało się sporo luźnych zapisków. Z tego co widzę sięgają jeszcze aż do początków sierpnia. Wrzucam je, standardowo, żeby pamiętać. Jednym z najstraszniejszych aspektów całego tego gówna jest pamięć złotej rybki.

*

Tak jak myślałem, urodziny były chyba najbardziej samotnymi jakie pamiętam. 

Malowałem sufit w kuchni.

Życzenia złożyło mi troje spośród przyjaciół, których jeszcze w ubiegłe wakacje było tak wielu.

Pamiętam daty urodzin każdego z nich. Nie było miesiąca, żebym nie kupował flaszki w prezentowej torbie. Nie było miesiąca, kiedy nie śpiewaliśmy "sto lat". 

Ja to inicjowałem.

To głupie i infantylne, że mi przykro. 

Gorzki śmiech.

*

Po urodzinach niewiele pamiętam. Wyczekiwałem wyjazdu. W końcu niecierpliwie na coś czekałem. 

Niepotrzebnie. Radość czułem może przez jeden dzień, ale i tak była jakby wytłumiona. 

Siedziałem na plaży, mojej ukochanej, dokładnie w tym samym miejscu co przed laty. Nie czułem absolutnie nic. Właśnie wtedy mnie uderzyła skala tej pustki. Miało być tak pięknie. Miałem w końcu się czymś cieszyć.

Nie. Było przerażająco pusto.

Zawiesiłem oczy na horyzoncie i nawet nie potrafiłem się zasmucić.

Wiele zdjęć z wakacji zrobiłem w monochromie. Chyba podświadomie.

*

Kłamię w żywe oczy gdy mówię, że można na mnie liczyć. Nie można. Wcale nie chcę być na wyciągnięcie ręki.

I wcale nie wierzę, że można liczyć na nich.

Kto jest gorszy? Ja czy oni? Na kim można mniej polegać?

*

Jestem dumny z siebie, bo umyłem zęby. Tak serio, bardzo dumny. 

Mój smutek jest mi ogromną kulą u nogi.

*

Bardzo źle się dzieje wśród nas. Z tym się pokłóciłem, z tym się nie odzywam, ta mnie ignoruje.

Był jednak taki dzień, kiedy poza ostatnimi trzema osobami, dla których jeszcze coś znaczę, na piwo do mnie miał wpaść też dawno niewidziany Grzesiek.

Końcowo jednak się nie pojawił.

A ja nie wybaczę sobie, że się trochę cieszyłem. Że szukałem go wzrokiem w szybach auta przyjaciółki. Że próbowałem ułożyć włosy zanim przyjechali, do cholery.

I nie wybaczę sobie, jak bardzo przykro mi się zrobiło, że nie przyjechał.

*

Bardzo, bardzo się izoluję. Nie mam ochoty rozmawiać. Nie mam nic do powiedzenia i nie ciekawi mnie, co u nich.

Złapałem się na tym, że niezmiernie często nie kończę zdania. Rezygnuję z powiedzenia tego, co mam na myśli. Bo kogo to obchodzi? Nawet mnie nie.

*

W nocy czekałem pod drzwiami łazienki, aż wyjdzie mama.

Wydawało mi się, że tam płacze.

Pomyślałem, że płacze, bo mnie urodziła.

*

Czasami dni wydają się być filmami, w których ma wydarzyć się coś złego.

*

Ogromna drama rozpieprzyła doszczętnie naszą paczkę. To koniec.

Znowu zostaliśmy tylko Mateusz i ja. 

Na jak długo?

Nie chcę być niemiły, kiedy mówi, że przynajmniej mamy siebie. Ja nie mówię takich zdań. Brzmią jak deklaracje. 

Przestaję wierzyć w przyjaźń.

Cholernie przykre.

*

wtorek, 13 września 2022

Przełom

Pan psychiatra był dużo mniej przyjemnym człowiekiem, ale przynajmniej szybko poszło.

Dostałem leki przeciwdepresyjne i przeciwlękowe.

Znowu dziwnie się czuję. To w sumie trochę przełomowy moment. Wielokrotnie myślałem, że nigdy do tego nie dojdzie. Że nie zdobędę się na to, żeby przejść drogę do ich załatwienia.

A teraz leki leżą na biurku i czekają na pierwsze wieczorne zastosowanie.

Przeczytałem ulotki. To był błąd. Boję się tych działań niepożądanych. Boję się tych słynnych pierwszych 2-3-4 tygodni, w których wszystko ma się nasilić. Widziałem Mateusza na środkach przeciwlękowych. Początek był piekłem.

Tak więc boję się. 

Ogromnie mnie martwi, złości i smuci też reakcja mojej mamy, kiedy powiedziałem jej wczoraj, że może dziś dostanę leki. Nawet nie umiem tego opisać, ale było w niej coś... Pogardliwego? Gorzkiego? Niedługo wróci z pracy i zobaczy, co wykupiłem. Nie wiem jak teraz zareaguje, ale spinam się na samą myśl.

To będą trudne dni.

Proszę, myślcie o mnie. Życzcie mi powodzenia.

poniedziałek, 12 września 2022

...

Uwaga, stało się niemożliwe. Byłem u psychologa. Psycholożki.

Była miła. Zebrała wywiad. Było trudno.

Postawiłem sobie mentalną ścianę, myśląc że to co mówię, nie jest o mnie. Inaczej nie mogłbym wydusić słowa. Mój głos brzmiał obco.

W umyśle przygotowywałem się do tej rozmowy całą noc, ale w poczekalni wszystko to uciekło. Wszedłem do gabinetu z pustą głową. Nie wiedziałem, co powiedzieć.

Zacząłem nieco chaotycznie wypluwać z siebie średnio składne zdania. Wiedziałem tylko, że chcę rozwinąć 2 kwestie: stres i smutek.

Czasami uderzało mnie co mówię, kiedy emocjonalna ściana się chwiała. Czułem się bardzo dziwnie.

Wiele do myślenia dały mi też jej pytania. Pomogły mi.

Zaleciła, żebym jak najszybciej szedł do psychiatry, a konsultacje z nią zakończył na tym spotkaniu i zaczął psychoterapię już w Łodzi, bo zaraz zaczyna się rok akademicki.

Uwaga 2, psychiatrę mam jutro. NFZ ostatnio mnie szokuje.

Czuję się... Nie wiem jak. Chyba lepiej, bo wiem, że zrobiłem duży krok w przód. Jutro może zrobię ogromny. A w październiku zacznę całą wielką podróż. 

Szczerze mówiąc, jestem z siebie trochę dumny.


piątek, 2 września 2022

Proch

Ale ten dzień był straszny. A noc jest przerażająca.

Cały dzień myśli samobójcze szybko przebiegały mi po głowie, tak szybko jak cienie, które co chwilę widzę kątem oka. Gubiły się jakoś i cichły wśród innych myśli. O tym, że jestem porażką, że nie mam przyszłości, że nie mam nikogo, że jestem okropny.

Teraz myśli S są mocne i wyraźne.

Gdybym miał broń, to strzeliłbym. Chyba nie da się szybciej i bezboleśniej. Nie da się bardziej impulsywnie, bez powrotu.

Jest słabo.

I ten galopujący strach nie wiadomo przed czym. Serce wariuje. Bije nierówno i za mocno.

Cały dzień fale smutku. Tsunami.

Tonę. Ale nie zamierzam utonąć.

Usnę. Jakoś usnę. I jutro wstanę.

I błagam, niech będzie lepiej.

poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Miękkość

Czasami jest trochę lepiej.

Siedzę na ziemi pod orzechem. Bawię się z kotem.

W końcu naprawdę mogę powiedzieć, że zadrapania na rękach to jego wina. Wyłącznie.

Aha, i jeżyny. Czarne, rozgrzane słońcem, miękkie. Bronią się kolcami. Lekko kwaśne.

Ktoś mnie kiedyś do nich porównał.

Pszczoły brzęczą wśród malin. Nie przeszkadzamy sobie.

Na bzie ląduje skowronek.

Słońce powoli zmierza ku zachodowi, ale jest jeszcze wysoko. Daje złote światło, które zmiękcza kolory i kształty.

Ściągam okulary. Wszystko staje się akwarelowym obrazem.

Mrówka chodzi mi po łydce.

Wiatr czesze trawę i kołysze liśćmi.

Chmury nisko i ciężko chodzą po niebie, ale nie będzie padać.

Jest idealna pogoda.

Biorę zimny prysznic. Otulam się ciepłym, miękkim ręcznikiem.

Patrzę w lusterko. Słońce jest coraz niżej i bawi się na ceramice i szkle, kiedy wpada przez okno. Tańczy na połowie mojej twarzy.

Moja źrenica nie jest w brzydkim kolorze błota, jak zawsze myślę. W tym świetle jest bursztynowa.

Nie krzywię się na tę trywialną mysl. Uśmiecham się. Wybaczam sobie.

Jestem dziś dla siebie miły.

Jest okej.

...

Mam to. Jeszcze w tamtym tygodniu zapisałem się na wizytę.

Jest nawet lepiej - miła pani psycholog przekierowała mnie do drugiego miejsca, gdzie przyjmuje, żebym zobaczył, czy tam nie dostanę terminu szybciej. Będę tam za dwa lub trzy dni i załatwię to (bo za cholerę nie da się dodzwonić).

Ulga.

wtorek, 2 sierpnia 2022

Księżyc

Totalnie nie spodziewałem się, że nie będzie mnie aż tak długo. Ze zdzwieniem patrzę w kalendarz.

Niedawno minęła północ, więc dziś są moje 20. urodziny. Nie będę ich obchodzić, chociaż tak naprawdę chciałbym nie być dziś sam. Trudno.

Kolejne rozczarowanie, które ledwo odnotowuję, bo niewiele spraw już mnie obchodzi.

Przynajmniej na zewnątrz. Pewnie wszystko mnie obchodzi, ale gdzieś bardzo głęboko, pod skorupą nieczułości.

Mam bardzo mało i bardzo dużo do powiedzenia.

*

Sesja była trudna, długa i wymagająca. Zacząłem więc uczyć się i stresować prawie miesiąc przed nią.

Stres miał wiele poziomów. Czasami przedzierał się na zewnątrz, był pod samą skórą. Miałem ataki paniki, na szczęście nieliczne. Za to bardzo długie i wyczerpujące.

Pamiętam jeden jakoś zaraz po ostatnim poście, kiedy otworzyłem rano oczy i strach zalał mnie natychmiastowo. Na szczęście byłem wtedy w domu, nie w akademiku. Nie mogłem się opanować przez niemal godzinę. Płacz, płytki oddech, mdłości. Przede wszystkim ten niepohamowany, nieustający płacz. Wycie.

Przez większość czasu jednak stres utrzymywał się na głębszym poziomie, gdzieś upchnięty w podświadomości. Oczywiście miałem zwidy (a ich apogeum w samej sesji). Nie pozbyłem się ich do tej pory. Czasem też słyszałem dźwięki, których nie było.

Wróciły kołatania serca i też już nie odeszły.

Sen był krótki, przerywany, nie dający odpoczynku.

Szczęście w nieszczęściu, że stres był głównie "głęboki", podświadomy, bo na egzaminach nie czułem go wcale. Żadnych zimnych, drżących rąk. Ale za to wyczerpująca bezsenność i niepokojące zwidy na kilka dni przed testem.

Czemu tak bardzo się bałem? Nie dlatego, że mam problemy. Nikt nie stał nade mną z batem. Te studia są dla mnie cudowne. Stres nie powinien mnie tak zjadać. 

Bałem się dlatego, że sam sobie narzuciłem wysoki poziom.

I tak strasznie, strasznie chciałem, żeby rodzice byli dumni z wyników mojego pierwszego roku studiów.

No i zdałem. Po długiej i ciężkiej przeprawie zdałem naprawdę zadowalająco. Mam szansę na stypendium.

Mama była słodka. Zaskakująco wyrozumiała i wspierająca jak na nią. Często pytała, jak idzie. Tata nie bardzo się angażował. 

Prawdziwie dumni będą, jeśli dostanę stypendium. Liczę na to najbardziej na świecie. Nie dość, że ich odciążę, to w końcu będą się ze mną cieszyć. Chciałbym, żeby było jak po maturze. Chciałbym znów zobaczyć dumny uśmiech taty. I żeby mama miała czym się chwalić wśród koleżanek.

*

Jeśli chodzi o zdrowie, to jest stabilne. Stabilnie złe.

Zrobiłem szczegółowe badania. Wyniki beznadziejne.

O dziwo wątroba, jako jedyna, w stanie idealnym.

Przez jakieś półtora miesiąca starałem się robić wszystko, co mi zalecono. Garście leków i suplementów, uciążliwe diety, dużo zmian w trybie życia. 

Efektów prawie zero. A miały być widoczne bardzo szybko.

Od tego momentu niemal się poddałem. To mnie tak strasznie przybija. Wydaje mi się, że nigdy nie będzie lepiej. Nie umiem się poprawić. Boże, każdy umie, tylko nie ja. Beznadziejna pizda. Robię tylko absolutne minimum z tego, co mi zalecono, a często nawet mniej niż minimum. 

Żałosne.

A zdrowie psychiczne? Cóż. 

Skierowanie do psychologa leży w szufladzie w biurku. Leży tam od miesiąca.

Oczywiście, że się nie zdobyłem na zapisanie się. Po co? Nie dzieje się przecież nic szczególnego.

Obiecałem sobie i komuś, że zapiszę się jak wrócę z wyjazdu, czyli w połowie sierpnia. Może do tego czasu przekonam sam siebie, że na to zasługuję.

Byłem za to na warsztatach w uczelnianym centrum wsparcia, kiedy jeszcze trwały zajęcia. Poczytałem też trochę i popytałem. Nie mogą zbyt wiele zdziałać, ale mogą pomóc w oczekiwaniu na leczenie i zawsze trochę wesprzeć w gorszych chwilach.

Pani konsultantka była niezmiernie miła. Odpowiadała na moje najgłupsze pytania i powiedziała, że "jest do dyspozycji i czeka, aż będę gotowy poprosić o pomoc".

Już samo to mnie podbudowało.

*

Był taki moment parę tygodni temu, że i ja, i tata byliśmy mocno pijani. Nasze rozmowy w tym stanie są ryzykowne, bo ja dużo paplam, a on dużo odpuszcza.

I z tego co pamiętam, a pamiętam niewiele, zrobiłem przed nim coming out.

Próbowałem to zrobić "na śmieszno". Coś pieprzyłem, że przynajmniej będzie mniej skomplikowanie niż "z tymi babami". Że nie będzie musiał kupować quada na chrzciny wnuka. Że na ślub dostanie zaproszenie do jakiegoś bardziej egzotycznego miejsca niż do tutejszego urzędu stanu cywilnego.

Śmiał się. Powiedział, że mało go to obchodzi, że wszystko mu jedno. Niech będzie i tak.

Nasze rozmowy w tym stanie są ryzykowne również dlatego, że rano oboje mało pamiętamy. Chociaż to miecz obosieczny.

Nie zamierzam się przypominać. Nie wiem, czy przyswoił tę informację. Nie będę pytać.

Ale chciałbym już się nie powtarzać.

Od jakiegoś czasu sprawy orientacji mi ciążą. Prawie nie ma dnia, żebym o tym nie myślał.

Boję się o przyszłość. Boję się odrzucenia przez rodziców. Mimo wszystko, mimo że teoretycznie oboje coś wiedzą. Boję się zawodu, kiedy faktycznie przyprowadzę kogoś do domu. Boję się oddalenia. Niepoważnego traktowania. Wyrzutów. Awantury, choć to do nich niepodobne.

Najbardziej boję się chłodu, bardzo do nich podobnego.

Z drugiej strony nie powinienem się tak tym przejmować, bo wiele wskazuje na to, że jeszcze bardzo długo będę sam. Przekonałem się po raz kolejny, że nie nadaję się do takich relacji. Chciałbym powiedzieć, że jeszcze nie. Ale może nigdy nie będę się nadawał.

Poznałem kogoś. Nawet nie nadam mu imienia, bo nie trwało to długo i nie sądzę, że będę o tym więcej pisać.

Może nie trwało długo, ale rozpaliło pewne nadzieje. Dogadywaliśmy się świetnie i nawet zaczęło się planowanie następnych kroków. To nie była miłość mojego życia, ale były szanse na wypielęgnowanie tej relacji na coś naprawdę fajnego. Po kilku tygodniach kontakt zaczął się wypalać. Wybrał kogoś innego. 

Było mi trochę smutno. Ale tylko trochę.

Zaczynam się przyzwyczajać.

A kiedy już piszę o tych sprawach, to może przyszła pora na update o Grześku.

Grzesiek przedstawił mi swoją dziewczynę.

Chciałbym powiedzieć, że to było jak gilotyna, ale to nie prawda. Uczucie nie wyparowało natychmiast. Nie było też melodramatu - nie chciałem podciąć sobie gardła, gdy ich zobaczyłem. Po prostu jeszcze przez jakiś czas tęskniłem za starymi czasami. Ale nie długo.

Wspomnienia o tych chwilach już zaczynają się zmieniać. Nie wywołują tych samych słodko-gorzkich emocji, bólu z tęsknotą. Już nie widzę ich przez różowe okulary. Nie chciałbym do tego wrócić. Czasami nawet czuję zażenowanie. To dobry znak.

Grzesiek zaszył się gdzieś z tą dziewczyną i nie widziałem go od bardzo dawna. To jest w porządku. Nie za bardzo chcę go widzieć. Nie chodzi o to, co było kiedyś. Nawet sama przyjaźń też już się wypala. Wiem, że on nie będzie o nią walczył, nie walczy. Ja też nie będę.

*

To nasze naprawdę ostatnie wspólne wakacje, a ekipa już zaczęła się sypać. Teraz już wszyscy wyszli ze szkół i w październiku rozpierzchniemy się po całej Polsce.

Tak naprawdę widuję się tylko z Mateuszem i dwiema przyjaciółkami. Okazjonalnie dołącza reszta. Niektórych nie widziałem od kwietnia.

To nie przeszkadza nam w piciu.

Różnie bywało z alkoholem przez ten czas. W sesji bardzo się hamowałem, ale raz się napiłem, bo była porządna okazja.

Po egzaminach oczywiście hamulce puściły. 

Raz doprowadziłem się do takiego stanu, że rano na poważnie przysięgałem sobie abstynencję. 

Ale przecież to nie pierwsza taka przysięga.

Teraz trwam w zawieszeniu. Z jednej strony naprawdę chciałbym ograniczyć alkohol, właściwie powinienem to zrobić dla zdrowia. I nie chcę być jego więźniem. Nawet jeśli nie potrafię sobie całkiem odmówić, to udawało mi się mocno ograniczać. Przez jakiś czas było dobrze. Piłem tylko troszeczkę, dla towarzystwa, nawet nie zdążyło mi zaszumieć w głowie, kiedy kończyłem.

A potem przyszedł wieczór, kiedy nie wyczułem granicy i zrobiło się zbyt miło. Kiedy robi się zbyt miło, to Łukasz musi zalać się do zgonu.

Więc znowu jestem na drodze donikąd.

Nie umiem się powstrzymać, kiedy świat zaczyna się kręcić, robi się miękko i ciepło. Chcę więcej.

I oczywiście znów robiłem idiotyczne, obrzydliwe rzeczy pod wpływem. Strasznie głupie. Prawie przespałem się z typem, którego nawet nie lubię. Innym razem przeze mnie dostalibyśmy z chłopakami w mordę na ulicy.

Czasami alkohol dokręca śrubę smutku. Było tak w ten weekend. Wróciłem napruty i zły na kogoś. Na świat. Na siebie. 

Byłem bliski podjęcia bardzo złej decyzji związanej z pomieszaniem alkoholu z czymś jeszcze. Jednak nie mogłem znaleźć tych piguł. Nie byłem w stanie.

To nie miało być samobójstwo, chciałem tylko przyćpać. Zagłuszyć złość i smutek. Przedłużyć błogostan. Zasnąć w spokoju.

Padłem na łóżko i ostatnią moją myślą były żyletki. Dawno nie widziane koleżanki, które kiedyś koiły ból. Były prawie na wyciągnięcie ręki. Musiałbym tylko wstać.

Też już nie byłem w stanie. Tylko drapałem ręce, dociskając paznokcie.

I dobrze, że to się tak skończyło. Gorzko żałowałbym każdego innego scenariusza.

Teraz umiem to ocenić. Ale gdy jestem pijany, to nie ma żadnego znaczenia. Chcę dalszej błogości, większego ukojenia, przedłużenia znieczulenia. I nic się nie liczy. 

Wychodzi na to, że nie powinienem pić. Powinienem powiedzieć, że chcę przestać. Że przestanę.

Obawiam się, że mógłbym skłamać.

*

To nie była jedyna sytuacja, kiedy lekko zbliżałem się w stronę śmierci.

Myślę o niej dzień w dzień. Bez wyjątku.

Niekoniecznie mam myśli samobójcze. Po prostu o niej rozmyślam. Nie o tym, co będzie po niej (oby nic). Myślę o samym momencie. W jaki sposób byłoby dobrze umrzeć.

Czasem o tym, co po sobie zostawię (prawie nic). Często o tym, jak chcę być pochowany.

To męczy.

*

A zwykły dzień?

Wstaję późno, zagłuszam się bzdurami. Bezmyślnie patrzę w ekrany. Rzadko jestem sam ze swoimi myślami. Dlatego tak mało zapisałem sobie od ostatniego razu i dlatego tak trudno mi się teraz to pisze. Bo nic nie pamiętam. Nie rozmyślam zbyt dużo.

Przebłyski produktywności: co jakieś trzy dni urządzam wielkie sprzątanie. Na błysk. Wszystkie zakamarki. Najchętniej myłbym codziennie okna. Nie wiem, czemu to robię. Chwilami to traci sens, sprzątam czyste pomieszczenia. Marnuję wodę i detergenty. Zdzieram ręce.

Po prostu mnie to uspokaja w jakiś dziwny sposób. Widzę efekt. Czuję się spełniony. I przydatny.

Próbowałem czytać książki. Próbowałem malować! 

Tęsknię za poezją. Słowa nie chcą się ułożyć w prostą notatkę, co dopiero w wiersz. 

Chodzę na spacery. Zawieszam oczy w zieleni i błękicie. To też koi. Ale nie na długo. 

Bo zaczynam myśleć.

Więcej zagłuszania. Filmy, z których nic nie pamiętam. Mam wrażenie, że już to kiedyś pisałem.

Jest 3:58. Standardowa godzina, żeby położyć się spać. Zaraz tak zrobię. 

Dalej nie mam prawa jazdy ani pracy. To się łączy.

Lęk.

*

Dobrze mi, że to napisałem. Może wrócę do robienia tego bardziej skrupulatnie. To cholernie ważne. Bez tego zapomnę wszystko.

Wam też odpiszę. Już jesteście na pewno przyzwyczajeni do mojej niesamowitej prędkości wymiany korespondencji.

Ale na tę chwilę - dobranoc. Chociaż już prawie dzień dobry.


niedziela, 8 maja 2022

Kurtyna

2.05

Śniłem się sobie. Śniły mi się moje dłonie. Dwie garście leków.

Ktoś otworzył drzwi ciemnej nory, w której siedziałem. Powiedziałem mu, że jestem wrakiem.

Chciałem stamtąd uciekać. Kazałem wzywać pomoc. 

Obudziłem się roztrzęsiony. Nie wiem, co z tym zrobię.

04.05

Moja matka mnie kiedyś znienawidzi.

Często myślę o dniu, który przesądzi wszystko. Nasza relacja jest jak chorągiewka, choć od długiego czasu wieją pomyślne wiatry.

To się kiedyś skończy. Zadam jej cios ostateczny. Nawet jeśli do tego czasu jej percepcja zmieni się z pogardy na obojętność, to pod jej płaszczykiem będzie bezbrzeżny zawód, który nas zabije.

07.05

Rozsypał mi się organizm. Wielodniowy, nieznośny ból. Leki przestawały działać.

Przez to zszedłem jeszcze głębiej w kierunku dna psychiki.

Nie płakałem tak strasznie od bardzo, bardzo dawna. Z bezsilności i strachu.

Poszedłem do lekarza. Szczegóły mało istotne. Istotna była diagnoza.

Okazało się, że mechanizm jest dokładnie odwrotny, niż przypuszczałem.

To organizm rozsypał się przez nerwy. 

Muszę teraz przejść przez wiele etapów, żeby to naprawić. Już od pierwszego dnia przynosi to mnóstwo frustracji. To jest po prostu trudne. 

To jest cholernie wielki wysiłek dla człowieka, który żyje w trybie ultraoszczędnym.

Nie mam siły. Nie mam nadziei. Prościej byłoby odejść.

08.05

Cofnijmy się trochę w czasie. 

Od samego początku maja - w dół, dół, dół. 

Zaczynamy powoli zapierdol przed sesją, a ja zadaję sobie codziennie pytanie, czy się do tego nadaję.

To nie jest jedyna sprawa, która mnie martwi. Mnie się już po prostu nie chce.

W linii numer 18 zbiera mi się na wymioty. Na schodach do akademika zbiera mi się na wymioty. Łóżko w domu też mnie obrzydza. Skręca mnie na widok ulubionej książki. Dźwięk messengera przyprawia mnie o dreszcze. Każdy wschód słońca dokłada cegłę do ciężaru na moich piersiach i barkach.

Każda godzina mojego życia boli. Każdy dzień męczy. Każdy oddech wydaje się bezsensowny.

I dzień w dzień powtarzam w głowie jedno zdanie:

"Ja to się chyba jednak zabiję".

To zdanie pojawia się częściej niż kiedykolwiek. Przez te parę dni pomyślałem o tym więcej razy niż przez całe wcześniejsze życie.

Nie zrobię tego. W tej chwili bardzo chciałbym nie żyć, ale wiem, że tego nie zrobię. 

Tak, byłoby wspaniale. To takie proste rozwiązanie, na wyciągnięcie ręki, najskuteczniejsze. Cały ból, strach i smutek po prostu by zniknął. Naprawdę chciałbym, żeby tak było. Ale mam siostrę. I raczej jestem zbyt wielkim tchórzem. 

I właściwie właśnie tej nocy, w tym momencie, dokładnie teraz, chyba zaczyna docierać, jak jest źle. To już nie jest krok od przepaści, tylko wiszenie na jej krawędzi.

I dociera, że bez terapii się nie obejdzie. Wielu ludzi mi ją obrzydziło. Nasłuchałem się, że nie działa. Być może nie działa. Ale może dostałbym leki. Może to przynajmniej by zagłuszyło strach. 

Jedyne co wiem, to to, że tak się jednak nie da żyć. Myślałem przez ostatnie tygodnie, że się da. Że przeżyję jeszcze kilkanaście kurewsko nieszczęśliwych lat, ale dam radę. To będzie po prostu niesatysfakcjonujące, ale do zniesienia.

Nie. Nie da się tego znieść.

To mnie zżera. Zabrało już tak wiele, a niszczy dalej.


Ochota odcięcia się od świata, choćby za pomocą alkoholu, bywa ogromna, ale często się powstrzymuję. Nawet nie wiem dlaczego i jak. Po prostu trwam w zawieszeniu.

Lubię przenosić ból w wyobraźni na inną postać. Właściwie dokładnie to robię przez większość życia - udaję, że to nie mnie boli. Że to wszystko tylko opowieść.

Dziś wróciły myśli o żyletkach, ale nie zamierzam ich dotykać. Przyjemnie mi, gdy przypadkiem zrobię sobie krzywdę, ale nie będę się już ciąć. To od dawna nic nie daje.

O dziwo przewidzenia jakby lekko przygasły. 

To wszystko nic nie zmienia. Dziś jest potwornie.

Myśli samobójcze chyba nigdy nie były tak przejrzyste, głośne i w jakiś sposób... bliskie powierzchni. Jakby były tuż pod skórą, a nie głęboko we mnie.

To będzie trudna noc.

Jednak to poranek będzie tysiąckroć trudniejszy.

I każdy następny dzień.

Chyba pora poprosić o koło ratunkowe. I go nie odrzucać.

poniedziałek, 25 kwietnia 2022

Przejście

09.03

Oddychanie bywa nieznośne.

Mechaniczność dni.

Jest w tym trochę rozpaczy. 

**

15.03

Cienie coraz częściej przebiegają po ścianach.

Pod powiekami cienie wspomnień.

Próbuję wykrzesać łzy, byłyby błogosławieństwem, ulgą. Oczy tylko wilgotnieją.

Widzę, jak tańczymy.

Emocje były wtedy kolorowym witrażem. Wszystkie kolory, ostre krawędzie.

Tęsknię. To już minęło. Nigdy nie będzie tak samo.

Tak strasznie brakuje mi tych nocy. 

Nigdy nie umiałem ich odpowiednio opisać.

Życie wtedy wydawało się filmem. Było jak konfetti z potłuczonego szkła. 

Świat widzieliśmy jak przez filtr z barwnej folii. Krew wydawała się iskrzyć jak brokat.

Przy ustach kieliszek, butelka, papieros, drugie usta.

Było nam dobrze.

Nie potrafię tego wyprzeć. Co jakiś czas wszystko wraca.

Kiedy wraca, uśmiecham się w bólu.

*

18.03

Codziennie budzę się nad ranem. Czasami wielokrotnie.

Wszystko wydaje się nierzeczywiste.

*

29.03

Dalej niespokojne, przerywane sny. Budzenie w nocy i nad ranem. Tak jest cały czas, dzień w dzień.

Jestem zmęczony.

Coś trudnego dzieje się teraz w moim życiu. Może głupiego, ale trudnego. Jestem kurewsko zestresowany i zły. Pewna sprawa poszła bardzo nie po mojej myśli. Nic strasznego, ale generuje sporo nerwów.

Codziennie oszukuje mnie mój wzrok. Co noc, bez wyjątków, coś krzyczy mi do ucha sekundę przed zaśnięciem. Ale wiem, że to dla mnie typowe w trudnych okresach. Mimo wszystko to irytujące.

Tak często chce mi się wyć, uciekać.

Nie zawsze, ale często, zaraz po porannym budziku myślę sobie: "ja pierdolę, po co?".

Bywa słabo. 

Pojawiają się myśli samobójcze.

Jednak unikam wszystkich bodźców, o których wiem, że je potęgują. W sumie to dość zaskakująco zdrowe. 

Po prostu mierzenie się z tymi myślami jest za trudne. Mają okrutną przewagę.

Myśli generalnie są natrętne i głupie. Widzę ich irracjonalność, ale JEDNOCZEŚNIE są kompletnie uzasadnione. Bardzo ciekawe. Bardzo niefajne.

Myślę o tym, że ludzie mnie nie lubią. Że mnie oceniają. Że źle o mnie mówią za plecami. Że źle o mnie myślą. Wszyscy. Absolutnie wszyscy.

Myślę o tym, że kontakty z ludźmi stały się dla mnie niesamowicie sztuczne. Robotyczne. Reżyserowane.

Coraz częściej mój mózg tworzy scenariusze intryg i spisków przeciwko mnie. Mam też kłamstwa, wymówki i wytłumaczenia na wiele sytuacji do przodu, nawet gdy wiem, że wcale przed nikim nie będę się musiał tłumaczyć. Nie potrafię tego powstrzymać.

Przyjaźń z Mateuszem jest w końcowej fazie. Umiera, tak jak planowałem.

Trochę szkoda. To jednak dobre 10 lat.

Ale wtedy już zostanę sam. Zupełnie jałowy, bez żadnej znaczącej relacji. Nie wiem, dlaczego do tego dążę. Może mam jakieś pojęcie, ale nie umiem tego wyrazić.

A może to najzwyczajniejsza autodestrukcja.

Szokująco długo się nie tnę. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio to robiłem.

Alkohol - różnie. Na pewno nie tak jak kiedyś. Ale właśnie za tym "kiedyś" tęsknię.

Poniekąd wróciły ataki paniki.

No i tak. Tak właśnie bywa.

*

3.04

Jest mi strasznie smutno, gdy uświadamiam sobie, że nie ma na całym świecie osoby, która by mnie zrozumiała i zaakceptowała.

To takie dziwne, że nie możemy zajrzeć w cudzy umysł. Nigdy, przenigdy nie będziemy w stanie się w pełni zrozumieć.

Na ten moment nie potrafię uwierzyć, że ktoś znowu będzie mi bliski. 

Jestem teraz bardzo samotną wyspą.

Całym sobą czuję odrębność. Jestem jak w bańce.

I jestem smutny. Czegoś potwornie brakuje. 

Życie jest bardzo trudne. Czuję, że wędruję. Podobno mam duszę poety. Nie wiem czego szukam, ale nigdy tego nie znajdę.

Jest tylko to uczucie pragnienia ucieczki.

Tak trudno jest być sobą.

Pojawiają się myśli: dlaczego to się tak skończyło? Gdzie był punkt zwrotny? Dlaczego tak nisko upadam?

Nie pozwalam im zatrzymać się na dłużej. Przychodzą i odchodzą. Zastanawianie się byłoby zabójczo bolesne.

Trwają ciemne dni.

Jest słabo.

Jest tak słabo, że pomyślałem o napisaniu do Mateusza. Tak po prostu. Że jest źle.

Ale to nie ma najmniejszego sensu. Od dawna takie wiadomości są bez znaczenia. W żaden sposób on nie może mi pomóc, nawet nie jest zbyt dobrym słuchaczem, więc to odpada.

Tak bywa.

Zniszczyłem przyjaźń, bo to było łatwiejsze niż jej pielęgnowanie.

Zniszczyłem sobie życie, bo to było łatwiejsze niż jego naprawienie.

*

Opuściłem kolejny dzień na uniwersytecie dla jeszcze jednego dnia w domu. Chciałem tylko spać. 

Ten weekend był... zły. 

Wracamy do korzeni. Wykończenie. Rozpacz bez powodu.

Jadę pociągiem. Za godzinę trzeba będzie założyć maskę. 

Dziś to brzmi niewykonalnie.

Potrzebuję przerwy.

**

07.04

Czasem zdumiewa mnie, ile we mnie jadu.

Niestety już mi to nawet nie przeszkadza.

10.04

W końcu trafiło się porządne picie. Chlaliśmy wszystko jak leci, bez umiaru.

I było mi dobrze. Nie mogę doczekać się następnego razu.

Alkohol znowu widzę jako jedyną radość.

**

15.04

Nie mogę zebrać się do pomocy w szykowaniu świąt. W sumie nie bardzo chcę je obchodzić. Wolałbym być teraz sam.

Na szczęście jest w tym jakaś ulga, kiedy już uda mi się zacząć. Uwielbiam uciążliwe, wielogodzinne, wielostopniowe sprzątanie. Chcę się tym zmęczyć i myśleć trochę mniej.

Całkowicie nie mogę zebrać się do nadrabiania zaległości w nauce.

Opuściłem już sporo zajęć, tak po prostu, z niechęci. Nie do zajęć. Po prostu... Nie mogłem się zebrać.

Rozsypany jestem.

Nie mogę nawet zebrać się do obejrzenia interesującego mnie filmu. Czuję, jakby to było trudne zadanie.

Jest teraz dziwnie. Gdy tylko choć odrobinę się polepsza, zarzucam sobie, że całe poprzednie złe dni to przesada, koloryzowanie i wyolbrzymianie.

Ale lepsze dni kończą się bardzo szybko.

Potwornie męczy mnie już wybudzanie się nad ranem.

Potwornie męczą w kółko powtarzające się w snach motywy związane ze wstydem albo strachem.

Potwornie męczą te maleńkie, milisekundowe zwidy. Cień zauważony kątem oka, druga osoba za mną w lustrze, nieistniejący kot pod nogami. To naprawdę często się dzieje gdy się czymś mocno stresuję. Tak było przez kilka czy kilkanaście dni przed maturą, przed sesją, przy problemach rodzinnych. Ale teraz? Tym razem trwa to zdecydowanie za długo i nie czuję, żeby było czymś uzasadnione.

Wykonuję obowiązki jak w transie. Czasem przychodzi chwila ocknienia i zupełnie nagle myślę sobie: ile jeszcze? Po co? Dlaczego mnie to wszystko tak brzydzi?

Nic nie koi.

Wszystko zawodzi.

Właściwie jest naprawdę słabo.

To jeden z gorszych dołów w moim życiu.

*

22.04

Rozchorowałem się trochę. W gorączce śniło mi się, że mama powiedziała mi, że mnie kocha.

No tak, to się mogło wydarzyć jedynie we śnie.

Trochę boli.


Pierwszy raz od lat mam marzenie. Takie prawdziwe, porządne marzenie.

Marzy mi się własny dom. Skromny, na wsi, ale z dużym ogrodem. Z jabłonią za oknem.

Serce z całych sił rwie się, żeby tę fantazję spełnić.

Tylko że nie ma z kim. 

Współczuję mojej duszy. Ma dziecięcy zapał. Aż boli, gdy tak się cieszy na coś, co może nigdy nie przyjść. Prawdopodobnie nie przyjdzie.

Często, ale rzadko aż tak jak dziś czuję, że nie ma dla mnie miejsca na świecie. Że nigdzie nie będzie mi dobrze. Z nikim nie będzie mi dobrze.

23.04

Tęsknię za robieniem sztuki.

Czasem coś chce ze mnie wyjść, ale nie mogę dać temu ujścia. Już nie umiem. 

Cholernie tęsknię za poezją.

Kiedyś słowa składały się w piękne witraże. 

Teraz wyglądam zza brudnej szyby.

*

24.04

Nie znoszę niedziel.

Czuję ciężar na piersi odkąd tylko otworzyłem oczy.

Na śniadanie był atak paniki.

Każda niedziela jest jak koniec świata.

Szczegolnie teraz, kiedy przestałem ogarniać. Napisałem do jednego prowadzącego mail. Musiałem oddać zaległe prace i umówić się na konsultacje, bo trochę nieobecności się nazbierało. Odpisał, że mam się nie martwić, konsultacje są niepotrzebne, bo przecież na zdecydowanej większości zajęć byłem, a na ćwiczeniach "nie ma ze mną problemów". 

I byłem w autentycznym szoku czytając tę odpowiedź.

Bo ja czuję, że problemy są. Byłem przekonany, że stale brakuje mi wiedzy na jego zajęciach i że on to widzi, że nie podoba mu się to. Że uczę się za mało. Że muszę to nadrobić, pokazać, że mogę się poprawić.

Bo umiałem odpowiedzieć na wiele pytań, ale nie na wszystkie.

Za każdym razem martwi mnie to cholerne 20% rzeczy, których nie umiem. 80% rzeczy, które umiem nie robi na mnie absolutnie żadnego wrażenia i zupełnie mi nie wystarcza.

I naprawdę, przysięgam, zawsze jestem szczerze zdziwiony słysząc jakiekolwiek pochwały czy dostając dobre oceny. To żadna fałszywa skromność, tylko prawdziwy szok.

A słabsze wyniki i wskazanie niedociągnięć bardzo mnie boli. Jestem sobą zawiedziony. No bo jak mogłem to przeoczyć? Dlaczego nie powtarzałem więcej?

To jest słynny syndrom oszusta? Perfekcjonizm? Źle zaprogramowany mózg?

Jestem zmęczony.


Niedziele są paradoksalnie najlepsze, żeby siedzieć po nocach i pierdolić głupoty, kiedy budzik pokazuje alarm za 4 godziny.

Wczoraj o tej porze sprzątałem łazienkę. Przedwczoraj też.

Bardzo lubię sprzątać. Na błysk. Nawet na bezsensowny błysk. 

Może dlatego, że czuję się przydatny. A później zmęczony i spełniony.


Mateusz robi maleńkie wredne rzeczy w moim kierunku. To bardzo dobry znak. Niedługo nic z nas nie zostanie.


Od wielu dni nie ma takiego jedzenia na świecie, żebym miał na nie ochotę. 

Strasznie mnie wszystko zawodzi. Wszystko jest niepełne, niespełniające, niedokończone.

Nie kończę zdania, kiedy ktoś mi przerwie. Pozwalam tej myśli odejść.

I może pozwolę temu postowi odejść.

Jednak go opublikuję. Nie zamierzam się zastanawiać po co ani dlaczego.

Enter.


poniedziałek, 7 marca 2022

Błyski

Za mną pierwszy semestr studiów. Minęło niesamowicie szybko.

Zdałem pierwszą sesję w życiu. Nawet raczej na luzie. Oceny - super.

Poza tym nie dzieje się nic szczególnego. Absolutnie nic.

Nie mam nic wartego odnotowania. Dlatego nie pisałem. Nie mam punktu zaczepienia. W kółko to samo. Wykłady, bezczynne weekendy, potem umiarkowanie trudna sesja, teraz zapewne bezczynne ferie.

Na zewnątrz jest więc zupełny spokój, aż za bardzo. 

Wewnątrz też nic nowatorskiego. Coraz głębsze bagno.

*

Nie wierzę już w żadne obietnice.

Uczę się nie oczekiwać niczego i na nic się nie nastawiać. Zbyt wiele zawodów w ostatnim czasie, nawet w najmniejszych sprawach.

Ostatnio tak wielu ludzi nie dotrzymało słowa, że prawie przestało boleć. 

Coraz mniej im ufam.

Staję się gorzki.

*

Nie pójdę na terapię. Świadomie odrzucam tę możliwość. Pierdolę to.

Nic nie jest w stanie mi pomóc.

Coś na jakimś etapie po prostu się we mnie zjebało. Nie potrafię wierzyć, że da się to odkręcić.

Chyba sypie mi się kręgosłup moralny. Mniej się przejmuję. 

Tylko trochę szkoda, że taki się stałem. Nie sądziłem, że tak to się skończy.

Znowu myśli, że długo tu nie zagrzeję. Jeszcze najwyżej parę lat.

Chaos w relacjach.

Miłość w alkoholu.

Burza w głowie.

*

Pisałem to od połowy stycznia. Miałem odpisać na maile, nie zrobiłem tego. Już nic nie obiecuję.

Poddaję się.

Wy też się poddajcie. Możecie porzucić wszelkie resztki wiary we mnie. Możecie przestać tu wchodzić, możecie nie pisać już maili.

Nie wiem, czy będę tu jeszcze pisać. Może czasem się zdarzy, ale to nie jest ważne.

Od miesięcy mówię o tym, że czuję się pusty. Jak się okazuje, z próżni można jeszcze wiele odjąć.

Jestem tak kompletnie inny niż człowiek, który zaczynał pisać tego bloga.

Nie ma we mnie nic. Nie mam już zainteresowań, osobowości ani przyjaciół.

Jest tylko wielki smutek.

Zewnętrznie radzę sobie naprawdę dobrze. O wiele lepiej, niż kiedyś bywało. Wstaję z łóżka, chodzę na zajęcia, robię zakupy, zdaję kolokwia, funkcjonuję.

Tylko że tak potwornie pusty w środku.

I nie mam ochoty próbować zmian. Paraliżuje mnie myśl o tym.

Zawieranie głębszych znajomości zaczęło mnie przerażać, a o stare przyjaźnie całkowicie przestałem dbać.

Nie mam do kogo napisać wieczorem.

Ale gdybym miał, to i tak bym nie napisał.

Właśnie tak to wygląda. Utknąłem.

Na skrzynce mailowej też mam stertę wiadomości bez odpowiedzi, dlaczego? Nie wiem. To jest tak głupie. 

Czuję się jak zupełnie zepsuta maszyna. 

Krytyczna awaria systemu.

Mimo że oceny pokazują, że dobrze się uczę, to co dwa dni mam ochotę rzucić studia, chociaż je lubię. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że robię za mało, a ludzie nie widzą, że to wszystko jest jakimś oszustwem, które przypadkowo popełniam. I że niedługo to wszystko padnie na zbity pysk, a ja przestanę sobie radzić i utonę w zaległościach.

Wszystko, co osiągnąłem, wydaje się mi tylko ogromnym łutem szczęścia. Czuję, że nie zapracowałem na nic, co mam.

Żyję obrzydliwie smutnym życiem. Stale czuję gdzieś na plecach wielki ciężar.

Każdego dnia pod prysznicem myślę o tym, jak identyczne są dni i ile jeszcze ich będzie.

Rzadko mam myśli stricte samobójcze. Boję się momentu śmierci. Nie chcę, żeby bolało.

Chcę tylko śnienia bez snów.

Gdzieś w głębokiej podświadomości jestem strasznie roztrzęsiony. Wydaje mi się, że wybitnie panuję nad stresem - podczas sesji nawet nie zadrżała mi ręka na żadnym egzaminie.

Ale ciało mówi swoje. Kłucia w piersi, ciche szepty, cienie zauważane kątem oka. Coraz częściej je widzę. To zawsze działo się w okresach stresu. 

Ale aktualnie już naprawdę stresu nie ma.

Nie wiem.

Wsiadam w piątki do pociągu i cieszę się na powrót. Chcę zobaczyć siostrę.

Strasznie się o nią boję. Jej życie też nie oszczędza. Jest w wieku największej wrażliwości i jest bombardowana negatywnością. Widzę, jak dojrzewa na błyskotliwą i pełną pasji dziewczynę, ale potwornie dużo w niej złości przez otoczenie, które ją krzywdzi. 

Tak strasznie nie chcę, żeby stała się choć odrobinę podobna do mnie.

Od niej też uciekam. Gdy nie wiem, jak jej pomóc, uciekam.

Jestem tchórzem.

Cieszę się też, że zobaczę mamę, ale od ostatnich wydarzeń coś się z nią stało.

O nią też się martwię. Jest jakby w letargu. Ogląda każde wydanie wiadomości. Na nic innego nie ma ochoty. 

Wiem, że to wynika z nawet racjonalnego strachu, ale w ten weekend doprowadziła mnie do płaczu.

Chcę spędzać z nią czas. Doceniam to coraz bardziej, odkąd co chwila nie ma mnie w domu. Teraz wyjeżdżam na dłużej, a ona niemal ze mną nie rozmawiała. Albo rozmawiała o histerycznych wizjach i środkach zapobiegawczych, które podjęła.

Nigdy nie widziałem jej takiej i nie spodziewałem się tego po niej.

Cudem wyciągnąłem ją do lasu na spacer. I tak nie zamieniliśmy zbyt wiele słów. Chciała zacząć znów mówić o wojnie, ale ja wolałem już milczeć.

Od jakiegoś czasu niedziela w lesie stała się tradycją. Nigdy nie rozmawiamy szczególnie dużo, ale tym razem było tragicznie. I boli mnie to, bo... Myślę o tym, że za jakiś czas może już nie być takich spacerów. Na horyzoncie jest kolejna bomba, którą kiedyś na nią zrzucę.

Brak normalnego ślubu, brak wnuków, brak normalnego życia dla syna, który miał być normalny.

Zanim to nas od siebie odsunie, chcę mieć z nią jakieś miłe wspomnienia.

Często o tym myślę. O tym, jak rodzice nie przyjmują zaproszenia na moje potencjalne wesele. Myślę o pustych krzesłach na sali.

Łamię sobie serce.

O tatę też się martwię. Nie widuję go zbyt często. Pracuje w nieludzkich godzinach, a teraz zmienia pracę i będzie jeszcze ciężej. Boję się, że się przepracuje. 

Robi to dla nas. Czuję się obrzydliwie, bo nie zasługuję na to.

Jest mi ciężko z tym żyć. Niemal fizycznie ciężko.

W ten weekend w domu było tak dziwnie, że żałuję, że nie zostałem w akademiku.

Tam co prawda jedyne, co bym zrobił, to zakopał się w pościeli i leżałbym utopiony w myślach.

Nie miałbym z kim zamienić słowa. Współlokator zawsze wyjeżdża na weekendy, a z nikim innym nie rozmawiam. 

Coraz częściej wydaje mi się, że ludzie są mi wrodzy. Że śmieją się ze mnie za plecami, że źle o mnie myślą. Czuję, że jestem żenujący, męczący, że lepiej jest gdy chowam się w cień.

Wszystko teraz jest nieoczywiste. Mój świat wydaje się być zrównany z ziemią. Chodzę po zgliszczach. Albo lepiej, mój świat wydaje się być lasem, w którym dziś byliśmy. Niewyobrażalnie cichy, zupełnie pusty, opuszczony, z krętymi ścieżkami, z przewróconymi drzewami. I z drobnymi płatkami śniegu, spadającymi wolno z nieba przed zmrokiem.

Mateusz znajduje na studiach nowych przyjaciół, dzięki Bogu. Bardzo chcę żeby otworzył nowy rozdział i zostawił mnie w starym. Myślę, że to właśnie powinno się stać. Nie jestem dla niego niczym dobrym.

Wkrótce zostanę zupełnie sam i będę nad tym płakać, ale nie obwinię nikogo. Sam to sobie robię z pełną świadomością.

Te kilka wątków to wszystkie myśli, które od tygodni mnie trapią, w kółko zajmują mój umysł.

Nie odpiszę Wam, skończmy się oszukiwać. Przepraszam.

Poddaję się. Poddajcie się.

Nic ze mnie nie będzie.

czwartek, 6 stycznia 2022

Kafelki

Białe kafelki w łazience.

Chce mi się rzygać na myśl o tym życiu.

*

Nie zalogowałem się dziś na wykłady. Bez powodu. 

Z jebanego lenistwa, ot co.

Nie wstałem z łóżka. Spałem przeważającą część dnia.

W nocy było mi tak źle. Znowu te myśli: to już koniec.

Żyję tak potwornie poniżej własnych i cudzych oczekiwań. 

Mógłbym mieć pracę. Mógłbym mieć nowych znajomych. Mógłbym już sobie dawno kogoś znaleźć, długo jestem sam. Mógłbym się zdecydowanie częściej uczyć.

Boję się przyszłości. Nic mnie do niej nie ciągnie, nie zachęca. Wszystko przeraża i odpycha.

I zero wsparcia u najbliższych.

*

Zastanawiam się, czy inni ludzie też tak źle i głupio się czują, gdy obrócą czyjeś zwierzenia w temat o sobie. Bo ja tak.

Oni najwyraźniej nie.

*

Przedłużyli mi zdalne. Wkurw nie do opisania. Zbankrutuję, jeśli chcę zatrzymać miejsce w akademiku.

A raczej, oczywiście, rodzice zbankrutują. Jak zawsze jestem ciężarem.

Zaczynam tonąć. Pracy jest coraz więcej, a ja czuję się potwornie.  

Nadchodzi tsunami.

*

Jak to się dzieje, że ludzie są szczęśliwi? Boże, no jak? Nie mogę w to uwierzyć. Nie byłem szczęśliwy od lat. Od dzieciństwa.

Jak to jest być dorosłym, radzącym sobie, samodzielnym człowiekiem?

Jak to jest nie czuć się jak najgorsze gówno każdego dnia?

*

Nie wiem od kiedy to piszę. Jest źle. Jest po prostu zaskakująco, miażdżąco źle. 

Odpiszę Wam na maile, obiecuję, już naprawdę niedługo.


Westchnienie

W tym roku chyba nie było najlepiej.

Muszę sobie to wszystko spisać w jednym miejscu. Muszę kontynuować moją małą kronikę, żeby cokolwiek zapamiętać.


W styczniu dni były w porządku. Pamiętam, że wtedy ćwiczyłem. I robiłem zadania z matmy na kacu.

No bo właśnie, co chwilę byłem pijany.

Wieczory nie były w porządku.

Zacząłem pić sam. Dzień w dzień. 

Cały styczeń spędziłem nietrzeźwy. Ferie czy szkoła, wieczorem musiałem się napić. Nie mogłem zasnąć bez tego.

Chciałem się odciąć. 

Zatracałem się w psychodeli, nie chciałem przestać, mimo że wcale nie było mi dobrze. Często było trochę strasznie. Po prostu nie myślałem o tym wszystkim, co działo się w mojej głowie. I to miało wystarczyć. Pij, zaśnij, nie myśl.

A od lutego zaczęło się to, co jeszcze wielokrotnie się przewinie w tej opowieści. Omijanie lekcji, niewstawanie z łóżka, burdel. Przygniatający ciężar.

W marcu i kwietniu podobnie. Czasem przebłyski słońca. Zmuszenie się do nauki i w dużej mierze odstawienie picia. Odliczanie do matury.

W Wielkanoc natrętne myśli samobójcze.

Pod koniec było już bardzo ciężko. Nie logowałem się na lekcje. Spałem na książkach. Czasem tylko tyle mogłem zrobić.

Ale wyrobiłem się. Napisałem w maju to cholerstwo. Okazało się, że to więcej straszenia niż faktycznego stresu.

No to na zupełne odstresowanie popłynęliśmy. 

Niekończąca się impreza, od rana do nocy, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Kilka dni absolutnego braku kontroli. Powrót do alkoholu z całą mocą.

Przy mnie zawsze Grzesiek.

Zmiana - teraz to noce były w porządku. Co chwila domówka. Picie do oporu, ale w towarzystwie.

Dni okropne. Sam na sam ze sobą - tym człowiekiem, którego dawno przestałem poznawać. Pod koniec maja spotkanie z żyletką.

Było źle. Zaciągnięte zasłony, niezmieniona pościel, stos brudnych ubrań na podłodze. Mój jedyny widok przez całe dnie.

Bo wtedy zaczęło się coś psuć. Nasze wyjścia kończyły się kłótniami. Wyszły nierozwiązane sprawy. Zaczęły się pretensje. Imprezy się skończyły.

Izolacja. Było ciężko.

Ale mimo wszystko znalazłem sobie gówno-prackę w czerwcu, w której końcowo spędziłem o wiele mniej czasu, niż obiecano, że będę mógł i trochę oszukano mnie na pieniądzach. Oczywiście bez umowy. 

Od lipca poszukiwania kolejnej. Bez szans.

Ale wtedy też chyba jeden z najbardziej pozytywnych akcentów w tym roku: wyniki matury. Niedługo potem przyjęcie na studia.

Zbiegły się miłe okazje. Trzeba było się pogodzić z przyjaciółmi.

I znowu zacząć chlać.

Na przełomie lipca i sierpnia zdobyta rzutem na taśmę robota na Woodstocku. Zajebisty tydzień. Przeżycie z gatunku niezapomnianych, a nawet nierealnie filmowych.

Wróciliśmy w moje urodziny. Rozpakowałem się i poszedłem spać.

Tydzień później noc spadających gwiazd. Nie tylko spadały, ale się kręciły po kilku butelkach wina. 

We wrześniu na samym początku kompletne zeszmacenie się na imprezie i poczucie winy. Znienawidziłem siebie kolejny raz. 

Na następnej imprezie uparcie piłem soczek.

Potem przyszedł on. Rozłożył mnie jedną rozmową. Dawno nikt tak pięknie do mnie nie mówił. Rozpuszczał nienawiść minuta po minucie.

Nie opuszczał mnie na krok. Dał mi coś, co ja też w kolejnych tygodniach miałem zawsze pod ręką. Mój mały talizman, pokazujący mi, że mam przyjaznych mi ludzi.

Najpiękniejszy wieczór moich najdłuższych wakacji.

Potem już zaczęło się robić słabo.

Bo zbliżał się październik.

A ja zacząłem panikować.

Studia, nowość, wyprowadzka, większa samodzielność, a przy tym brak wiary i wsparcia otoczenia.

Ataki paniki, nocne bezdechy, ciągłe zamartwianie.

Ciężki pierwszy tydzień października. Naturalny strach przed zmianą.

Ustabilizowało się. Pod koniec było w porządku.

Tylko nadeszła plaga, której nigdy nie znałem w takiej skali: samotność.

Zupełnie nowi ludzie, którzy niezbyt mnie polubili. 

Czasami dni bez zamienienia słowa z kimkolwiek.

Ogromne poczucie odstawania od reszty.

Na końcu października było jeszcze Halloween u mnie. Bardzo fajnie. Wygłupy, przebieranki, wino i taniec.

Ogarnęliśmy z Grześkiem zgonujących i poszliśmy spać razem. Zanim zasnęliśmy, długo rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Twarz przy twarzy w ciemności.

Dla nas było to niecodzienne. Byliśmy tylko romansem zrodzonym z wódki i letnich nocy.

I mimo że nic się tym razem nie wydarzyło, to wydarzyło się dla mnie więcej niż kiedykolwiek.

Pomyślałem sobie za dużo, ale nie trwało to długo.

Jeszcze w listopadzie uświadomił mi, że nie powinienem na nic liczyć.

Sięgnąłem po wódkę pierwszy raz od września.

Od tego wieczoru nie potrafię już nosić "talizmanu", który mi dał.

Było mi dosyć smutno.

W grudniu byłem już na nauce zdalnej. Wróciłem do domu. Na początku nie było tak źle, jak sądziłem, że będzie.

Niestety szybko zaczęło mi się robić za wygodnie w domu.

Jeszcze bardziej zamknąłem się w sobie. Na stacjonarnych przynajmniej widziałem ludzi na żywo. Teraz gadam do laptopa. Nie chce mi się uczyć. Zajęcia mnie irytują. Z niecierpliwością wyczekiwałem przerwy świątecznej. Chciałem odpocząć, mimo że ani nie miałem od czego odpoczywać, ani na to nie zasługiwałem.

Święta minęły dość szybko i w atmosferze zupełnie dla mnie nowej. Chyba po prostu po raz pierwszy z perspektywy zupełnie dorosłego człowieka. Czułem się gospodarzem, nie dzieckiem-gościem. Ale to było w porządku. Nie mogłem doczekać się dawania prezentu, o otrzymaniu w ogóle zapomniałem.

Rodzice chyba szczerze ucieszyli się z mojego podarunku, szczególnie mama. Pokazywała go wszystkim gościom, targała go do stołu w każdy dzień świąt. Sentymentalna jest widocznie. Wystarczyło parę wspólnych zdjęć z wycieczek w kalendarzu. Teraz mam jej taki robić co roku.

Od świąt lekki powrót do samotnego picia wieczorami.

Nie zrobiłem niemal nic produktywnego, same najważniejsze rzeczy, mimo że mógłbym nadrobić pewne zaległości.

Nie. Po prostu nie. Spałem całymi dniami.

Właściwie zrobiło się bardzo źle na samej końcówce roku.

W Sylwestra wiedziałem, że się schleję, taki był plan. Wypalił.

Było trochę dziwnie z Grześkiem. Po prostu mało się do siebie odzywaliśmy. 

Wszyscy tańczyliśmy, piliśmy szampana na ulicy, patrzyliśmy na fajerwerki. 

Czułem, że jest między nami wszystkimi zdecydowanie mniej silna więź niż rok temu.

I tak to minęło. 

Widzę teraz, że to był słaby rok. Prawie zero szczęścia. Tylko smutek, złość, zagłuszanie, pustka. 

W tym roku nie oczekuję niczego. Niczego sobie nie życzę.

Niech przyjdzie co ma przyjść, szybko, niech nie boli.