sobota, 31 grudnia 2016

Piórko w tym pięknym świecie

 Co to był za rok u Łukasza?

 Cóż.

 Niewiele pamiętam. To naprawdę nie jest miłe.

 Może po kolei.

 Były urodziny Mateusza, które spędziliśmy w dwójkę na podłodze. Wystarczyło nam trochę chipsów. Najbardziej wyrazistą migawką z tamtego dnia jest chyba sufit u niego w pokoju. No i sporo łez ze śmiechu. Jedne z fajniejszych urodzin, na jakich byłem.

 Potem lato i remont. W sierpniu moje urodziny.

 Prezent od M. mam zawsze przy sobie. Nawet wtedy, kiedy czuję do niej największą nienawiść. Nawet ostatnio, kiedy staram się stłumić moje uczucia do niej. Może to właśnie ten drobiazg każe mi o niej wciąż pamiętać?

 Właśnie, początki z M., koniec czerwca.

 Okej, to gdzieś podświadomie trwa że cztery lata.

 Dużo wypadów nad jezioro z Mateuszem. I ta zjeżdżalnia wodna, z której i tak nigdy nie zjechaliśmy, bo była przerażająca.

 Dorotka zjechała co najmniej trzydzieści razy.

 W jednym dniu.

 Przesiadywanie na trawie godzinami.

 Została godzina i trzy minuty, pośpiesz się.

 Lubię siedzieć pod orzechem, lubię grać w piłkę na boso, lubię łazić po plaży nad jeziorem.

 Nowy rok szkolny. Nowi nauczyciele.

 Dużo rozmów, dużo śmiechu, dużo zbliżeń.

 Ponowny rozkwit miłości do jesiennych porannych mgieł. 

 Cała masa kłótni.

 Przeglądanie wiadomości mamy.

 Przytłaczające poczucie winy. Nie powinienem tyle krzyczeć.

 Tysiąc znajomości, które chcę zakończyć.

 Jeden pogrzeb.

 Absolutna, nieskończona, pochłaniająca większość czasu pustka.

 Ponowny rozkwit miłości do jednego malutkiego błyszczącego przedmiotu.

 Bardzo trudna miłość.

 Coraz gorsze kłopoty ze snem.

 Wiesz co, siedzę sobie teraz z jednym marnym kieliszkiem wina, piszę to gówno i mówię sobie - dobrze, że ten rok już mija.

 Tak chcę myśleć.

 Tak naprawdę ten rok był stracony.

 W głośnikach "Karma Police".

 Zaraz się zgubię, tak jak śpiewa Thom Yorke. Na minutę się zgubię.

 Wiem, jaka piosenka będzie następna. Ale dam radę.

 To powinno się stać za około sześć minut, kiedy zabrzmi już refren następnego utworu na playliście. Do nowego roku zostało nam czterdzieści minut, ale leki nie zadziałają od razu.

 Mógłbym to przyspieszyć, ale chcę się rozkoszować tym ostatnim kieliszkiem wina, fajerwerkami za oknem.

 W którejś książce właśnie w Sylwestra bohater zmieszał alkohol z tabletkami nasennymi.

 Nie jestem w książce.

 Nie zrobię tego.

 Ale tak właśnie chciałbym to zrobić.

 Po raz pierwszy o tym mówię.

 Zaczyna się.

 "Creep".

 "Twoja skóra doprowadza mnie do płaczu".

 "Chciałbym być specjalny".

 "Chcę mieć kontrolę."

 "Nie pasuję tutaj".

 "Jestem dziwadłem".

 Zamykam oczy.

 Płynę.

 Umieram.

 Ale nie fizycznie.

 Kolejny raz umieram wewnątrz.

 Topię się w chorych wyobrażeniach.

 I wszędzie byłaby krew.

 I kolejny raz piszę testament w myślach.

 Zaczynają się pierwsze wystrzały.

 Chowam głowę pod koc i jedyne co wiem, to to, że moje ramiona się trzęsą, a ja nie mogę tego opanować.

 Szczęśliwego Nowego Roku.

czwartek, 29 grudnia 2016

Prześcieradło

 Święta.

 Kiedyś były...

 Kolorowe.

 Na pewno były kolorowe, pamiętam dużo lampek, szczególnie czerwonych, białych, różowych. Ale wszystkich kolorów było po trochu. Choć jedna bombka, choć mała gwiazdka.

 A pod choinką były dwie szopki - z tyłu papierowa, rozkładana, taka która chyba pamiętała młodość mamy, z zastępem aniołów. Z przodu było moje dzieło z zerówki, gipsowa szopka pomalowana plakatówkami.

 Lubiłem siedzieć i patrzeć na światełka.

 Kompot z suszu.

 I cukierki u prababci.

 A potem się pozmieniało.

 Jakże chciałbym pamiętać to wszystko lepiej.

 Mogłem tego sobie życzyć na święta.

 Ale całe moje pokłady nadziei zmarnowałem na życzenie zdrowia.

 Zawiodłem się, i to bardzo brutalnie.

 Pamiętam pierwsze święta bez taty, te jeszcze tego roku, w którym wyprowadziliśmy się na wieś.

 Nie chciałem wtedy usiąść przy stole. Wiem, że grałem w coś od samego rana, myślałem, że nie będą chcieli mnie wyciągnąć. Jednak przyszła mama.

 Chyba właśnie wtedy, z cztery czy pięć lat wstecz odbywały się pierwsze w moim życiu lekcje fałszywego uśmiechu.

 Jeszcze zanim podzieliliśmy się opłatkiem, zaczęła się jakaś awantura dziadków.

 A potem te życzenia, ten szeroki uśmiech, od którego sztywnieją policzki.

 Cicho było na tej Wigilii.

 Nie dało się zastąpić tych cynicznich, sarkastycznych żartów, tego rozbrajającego śmiechu. Tej dobroduszności, prostoty. Tej obecności. Było pusto, było to czuć i nie dało się tego zmienić.

 Z kasą było krucho jak nigdy.

 Dorotka skrzywiła się, kiedy rozpakowała swój prezent małymi rączkami.

 Ta Wigilia bardzo bolała.

 W ciągu kolejnych lat różnie bywało.

 Na pewno było lepiej.

 Tata pojawił się na jednej albo dwóch wieczerzach świątecznych, a nawet kiedy go nie było, my byliśmy przyzwyczajeni.

 W tym roku było inaczej.

 W tym roku miało być idealnie.

 W tym roku mieliśmy być spowrotem prawdziwą rodziną przy wigilijnym stole, prawdziwą kochającą się rodziną spędzającą wspólnie Boże Narodzenie.

  Dzięki tym dwóm tygodniom w Anglii pozew miał być wycofany.

 Dzięki temu mieliśmy wrócić do normalności.

 I gówno.

 Choroby się nie wybiera, ja wiem. Czy to odra, czy ciężkie zapalenie płuc, czy zwykła grypa, a nawet wszystko na raz, tak jak ja miałem - tego się nie przewidzi.

 Ale i tak poczucie winy zmiażdżyło mnie, brutalnie atakując moje serce.

 Mama napisała tacie, że dawno nie widziała u mnie łez.

 Wiem to, bo gdybym od czasu do czasu nie podejrzał jej wiadomości, to nie wiedziałbym już niczego. Nie wiedziałbym o rzeczach bardzo ważnych, dotyczących mnie bezpośrednio.

 Wiem, że to nie jest fair. Ale mama też nie jest fair.

 Nie rozmawiamy ze sobą.

 A gdyby tylko chciała, gdyby tylko od czasu do czasu choć na mnie spojrzała, to już nie pisałaby, że dawno nie widziała moich łez.

 Święta były złe.

 Większość potraw zastąpiły leki, ubieranie choinki zastąpił sen, radość zastąpiło wyczerpanie.

 Ale taty nic nie zastąpiło.

 Ciężko przyznać, że za nim tęsknię, że w ogóle uważam go za ojca, ale tak jest.

 Uwielbiam święta.

 Ale w tym roku świat nie było.

 Już nie chcę o tym pisać.

 Zacząłem w sobotę późnym wieczorem, kończę w czwartek. Nie mogę. Nie mam o czym mówić.

 Niedługo Nowy Rok.

 Ale o tym niebawem.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Wyspa

 Bardzo chciałbym coś napisać.

 Nie mam pojęcia co. Chciałbym ponownie oddać się temu, co kocham.

 Nie mam chyba żadnego konkretnego tematu na dziś.

 A może mam ich za dużo?

 Mógłbym napisać, jak dwa dni temu odnalazłem Boga.

 Mógłbym podzielić się jakąś migawką wspomnień.

 Mógłbym opowiedzieć o swoich uczuciach, lecz dziś ona mnie nie pożera. Dziś siedzi cicho w kącie.

 Złudzenie.

 Ona jest zawsze za mną. Czasem tylko muska moje ramiona, a czasem obezwładnia moje ciało, oplatając je smołą jak pasami bezpieczeństwa.

 Nie jest bezpieczna.

 Ona jest morderczynią i złodziejką.

 Czasem nawet atakuje nożem.

 Dziś daje mi poczucie, że wszystko wychodzi na prostą. Zbliża się jednak 23, więc długo to uczucie się nie utrzyma.

  Czuję się wyjątkowo dobrze przez jeszcze jakąś godzinę, może dwie.

 Nie wiem o czym pisać.

 Nie mam pojęcia.

 Nie wybaczę jej nigdy, że zabrała mi umiejętność spisywania fantastycznych wytworów mojej wyobraźni. Nie wybaczę jej, że odebrała mi zdolność wczuwania się w emocje moich bohaterów. Że ukradła mi moją motywację, radość i łatwość, z jaką przychodziło pisanie fantastyki, dramatów, komedii. Zabawne, komedie jeszcze jakoś wychodzą, ale nie są tak dobre. Zresztą jestem zmuszony, żeby je pisać, taka moja jakby praca. Ona zabrała mi to, co potrafiłem najlepiej. Zamieniła czynności które kochałem w lęki i uczucie nieperfekcji.

 Jeśli odbierze mi jeszcze umiejętność spisywania zwykłych przemyśleń i MOICH, niezmyślonych emocji, najprostszych do ubrania w słowa,  zabiję ją.

 Ale ona jest szybka i przebiegła. I jest już na tyle zrośnięta ze mną, że ona zabije mnie pierwsza.

 Może wspomnienie. Dawno nie było wspomnień.

 No nie. Ta szmata nawet ostatki pamięci sobie przywłaszczyła.

 Moim najbardziej wyrazistym wspomnieniem z wczesnego dzieciństwa jest wycieczka do Zakopanem.

 Tata, mama i ja. Dorotki jeszcze nie było na świecie.

 Jechałem na sankach. Było to w pewnym oddaleniu od szlaku, ale inni ludzie też tam byli. Inne dzieci mknęły z górki, a po lewej stało kilka bałwanów - małe, ogromne, z nosem z marchewki, ubrane w czapki, rękawiczki...

 A ja nie wiem, jak to zrobiłem, ale prawie się zabiłem.

 Woah, zostanę raperem.

 W każdym razie z górki zjeżdżało się w kierunku potoku. Drzew. Kamieni. Ostrych dość.

 Inne dzieci dawały radę wyhamować.

 Nie pisałbym tego, gdyby mój tata nie rzucił się pod sanki i jakimś cudem mnie uratował.

 Od pęknięcia kręgosłupa dzieliły mnie może ze trzy metry. Plus z sześć, siedem w dół.

 Wcześnie zacząłem flirtowanie z koleżanką śmiercią, co?

 Dobra, nie wiem co teraz.

 Mogę coś powiedzieć, absolutnie prześlizgując temat na inny tor?

 Bo chodzi o to, że chyba jednak kieruje mną teraz pewne uczucie. Nie piszę dziś tak sobie, piszę z prostego powodu.

 Często, kiedy wypełniam ankiety albo testy pojawia się pytanie, czego się boję. No i leci: wysokości, pająków, ciemności, duchów, itp., itd., śmierci i samotności.

 Różnie bywa, ale nigdy nie zaznaczyłem dwóch ostatnich odpowiedzi.

 Wątpię, że kiedykolwiek zaznaczę tę o śmierci. Jej się nie boję. Jestem z nią zaznajomiony, jestem przygotowany, nie boję się, co będzie po drugiej stronie, bo moja wiara w to jest niezłomna, mimo wątpliwości, które od czasu do czasu mnie nękają. Jestem... przyzwyczajony do niej? Nie wiem. Po prostu tak jest.

 Nigdy nie zaznaczyłem jeszcze samotności. Uważałem ją za bardzo miłą kobietę, nie miałem pojęcia, o co chodzi tym wszystkim ludziom, którzy wyzywają ją od najgorszych tortur. Dla mnie była wręcz rozrywką. Z nią mogłem się podzielić myślami, bo ja bardzo lubię myśleć. A w samotności najłatwiej odnaleźć spokój, który jest dla mnie najcenniejszą wartością.

 Jednak od pewnego czasu zaczynam powolutku się od niej odwracać.

 Odrobinę się jej boję.

 Chociaż jak teraz nad tym myślę, stwierdzam, że przecież ja tęsknię.

 Tęsknię potwornie boleśnie, i dlatego brak wibracji w telefonie, brak jej i jego głosu w słuchawce czy na żywo jest dla mnie katorgą.

 Trwam więc jak zwykle w samotności, ale kiedy tęsknię, samotność jest straszna.

 Tęsknię za tyloma osobami.

 Ale jestem istotą wyjątkowo egoistyczną, więc brakuje mi nie tyle osób, co rozmów. Tysiąca serc w wiadomościach, setek uśmiechów na żywo, kilku przytulasów.

 Dlatego się ciebie zaczynam bać, droga samotności.

 Boję się, bo sprawiasz mi ból.

 Bo czuję, że nie mam nikogo, kto się o mnie martwi.

 Mówiłem już, że jestem egoistą.

 Piszę więc dlatego, że chciałem poczuć, że są ludzie, do których mówię, i że mnie słuchają.

 Że samotność przez chwilę sobie poszła.

 Że ktoś tu jest.

niedziela, 27 listopada 2016

Tlen

 To mnie przerasta.

 Błagam, żeby jakiś samochód wjechał we mnie z ogromną prędkością, kiedy tylko wyjdę z domu.

 Nie mogę nic zrobić.

 Nie mogę ruszyć się z łóżka. Chowam głowę pod kołdrą. Jest mi duszno.

 Ogromny lęk ściska moją czaszkę, doprowadzając mnie do obłędu. Niepokój nie pozwala mi zamknąć oczu.

 Nie wiem, co jest gorsze - przymknąć powieki i zobaczyć tysiące przerażających wizji w sekundę, czy zachować je otwarte i czekać na łzy?

 A łzy i tak nie przyjdą.

 Wszystkie rzeczy, które muszę zrobić, krzyczą w moim chorym mózgu. Wrzeszczą, a ja nie potrafię sie od nich odpędzić. MUSZĘ TO ZAŁATWIĆ, MUSZĘ UMIEĆ, MUSZĘ PAMIĘTAĆ.

 Ale nie mogę.

 Blokada.

 Nie mogę kompletnie nic.

 Więc po prostu leżę.

 I czuję się jeszcze gorzej.

 Przychodzą wszystkie rzeczy, których kiedykolwiek się bałem. W pokoju jest ciemno. Ze wszystkich kątów wychodzą demony, wlepiają swoje wściekłe, niecierpliwie ślepia prosto w moje bezbronne, nieruchome ciało. A ja czuję, jakbym leżał na desce zawieszonej tysiące metrów nad ziemią. I te głosy. Wszyscy, którzy na mnie czekają, wszystkie obowiązki, których nie wypełniłem, wszystko, co zepsułem, wszystko, co na jutro koniecznie musi być gotowe, wrzeszczy w mojej głowie.

 Nie mogę.

 Nie mogę oddychać, ani się ruszyć.

 Szczególnie wtedy tak bardzo chcę to zakończyć.

 Ludzie, którzy chcą żyć, którzy mają cele, predyspozycje, którzy mają dla kogo żyć, którzy mają plany i są szczęśliwi zapadają na śmiertelne choroby, albo ulegają wypadkom. A ja? Mnie nie zależy na życiu. Dlaczego to nie ja właśnie umieram? Dlaczego nie zabija mnie nowotwór? Dlaczego nie siedzę w samochodzie zablokowanym na torach? Dlaczego te okropne rzeczy przytrafiają się dobrym ludziom, a nie komuś, kto nie ma w sobie ani odrobiny życia?

 Nie wiem, co będzie jutro.

 Nie chcę wychodzić do ludzi.

 Nie chcę znowu ich zawieść.

 Nie chcę się jutro obudzić.

 Kiedyś podejmowałem próby, żeby moja noc i sen trwały wiecznie.

 Teraz nie mogę.

 Zbyt wiele osób mnie kontroluje.

 Każde zadrapanie na knykciu będzie zauważone.

 Ale już nie moja nieobecność.

 Już nie błądzenie wzrokiem.

 Już nie stale zajęta ostatnia kabina w szkolnej toalecie.

 Już nie słabnące wyniki.

 Już nie wzrastająca frustracja.

 A kiedy krzyk w umyśle ustaje, zostaje mi tylko pustka.

 I nic mnie niby nie obchodzi.

 Ale pustka jest chyba jeszcze gorsza.

"Pustka mnie wypełnia
Agonia jest coraz bliżej"

 Staram się ją zapełnić.

 Ból to zawsze jakieś uczucie, czyż nie?

 Zauważą.

 Nie mogę.

 Czuję, że zupełnie już sobie nie radzę.

 Nie dam rady sam.

 Oczekiwania rosną.

 A ja się rozpadam.

sobota, 5 listopada 2016

Niewybaczalny

"Tego co czułem 
Tego co znałem
Nigdy nie ujawniłem w tym co okazywałem,
Nigdy w pełni wolny, 
Nigdy naprawdę sobą..."

 Boli mnie świadomość, jak bardzo emo się wydaję, jak żałośnie to wygląda, jakie to jest żałosne.

 Beznadziejne.

 Beznadzieja. Brak nadziei.

 To było chyba cztery, może pięć lat temu.

 Pamięć to jedna z tych rzeczy, które bardzo by mi się przydały, ale oczywiście nawet nie mam na co liczyć. Jak to jest, że nie potrafię dobrze określić, nawet w wielkim przybliżeniu, daty wydarzeń, które wryły mi się do głowy na dobre? Pamiętam fragmenty, mam jakieś mętne skojarzenia, że to mogło być wiosną, a potem przypominam sobie, że jeszcze nie znałem tej osoby... Nie jest łatwo tak funkcjonować.

 Ale akurat co do tego jestem pewien, że było to latem.

 Wróciłem z przejażdżki rowerowej. Kiedyś to uwielbiałem. Miałem swoją specjalną trasę. Wiodła się ona wąskimi, mało ruchliwymi uliczkami na przedmieściach. Tam mieszkała istna mieszanka przeróżnych ludzi, najbiedniejszych i najbogatszych, był tam prestiżowy hotel, a obok wysypisko śmieci.

 Specyficzna dzielnica.

 Wtedy mieszkałem w niedużej kamienicy, była zamieszkana tylko przez jedną rodzinę oprócz mojej. Niedaleko niej mieliśmy działkę, dość sporą. Ogródek warzywny, kilka drzew, krzewów owocowych, altana i szopa. Zostawiłem tam rower i pognałem do domu, żeby pochwalić się mamie, jaki dystans pokonałem.

 Wbiegłem po schodach i otworzyłem drzwi. Byłem taki dumny z siebie, byłem tak daleko, zupełnie sam i nie zgubiłem drogi. Poszedłem do kuchni, bo słyszałem, że tam ktoś jest.

 Była tam moja mama.

 Stała z papierosem w ręku, na stole leżał jej telefon.

 Po raz pierwszy widziałem, jak płacze.

 Byłem tym tak przerażony, ze na początku chciałem uciec. Zapytałem w końcu co się stało.

 Może tata nie przyjedzie w tym miesiącu? Znowu? Może stracił pracę w tej całej Anglii? To dobrze! W końcu wróci do starej pracy!

 Chciałbym wciąż myśleć tak jak gówniarz, jakim byłem.

 Jej odpowiedź już chyba na zawsze zapamiętam, niezależnie od tego, jak skończy się to wszystko, co teraz się dzieje, ta pieprzona gra.

 Powiedziała:

- Tata już mnie nie kocha. Musimy się wyprowadzić do babci, bo tata już nie przysyła tyle pieniędzy, żebyśmy mogli opłacać mieszkanie.

 Widziałem jej siwe włosy. Widziałem jak ociera łzy. Widziałem jak drży jej ręka z tym cholernym papierosem.

 Po prostu poszedłem do pokoju.

 Dorotka bawiła się misiami. Ja nie pamiętam, co zrobiłem. Pewnie schowałem się pod koc. Później przyszła do mnie mama i zapytałem się jej, czy teraz będzie musiała chodzić do sądu i będzie tak jak w telewizji. To mnie chyba najbardziej wystraszyło. Miałem gdzieś przeprowadzki, koszty, problemy ze szkołą, pracą mamy. Najbardziej w świecie nie chciałem, żeby brała rozwód, chodziła po sądach i zostawiła mnie z moją malutką siostrą samych sobie. Nie chciałem, żeby ona nas opuściła, skoro tata już to zrobił.

 Minęło prawie pięć lat.

 Sporo podrosłem.

 Przyzwyczaiłem się do chodzenia pieszo osiem kilometrów, czekania w deszczu na autobus, niewygodnych godzin pracy mamy, włóczenia się po znajomych, prymitywnych warunków, jakie mamy teraz w domu.

 Przyzwyczaiłem się do bycia dla innych wieśniakiem, do wstydu przyjmowania litości, do spędzania większej ilości czasu w cudzym domu, niż swoim. Przyzwyczaiłem się do krzyku, do napięcia, do niepewności.

 Chciałbym być na to wszystko obojętny.

 Ale to właśnie są drobne krople w czarze goryczy, powody, przez które stało się to, co się stało.

 Nienawidzę mówić o przeszłości.

 Ale przeszłość nigdy tak naprawdę nie jest przeszłością. Zawsze choć część zostaje na zawsze. Zawsze cząstka staje się teraźniejszością.

 Jeszcze bardziej nienawidzę mówić właśnie o teraźniejszości, o uczuciach.

 Ale to pomaga.

 Dopóki kogoś nie krzywdę, nie narzucam się przyjacielowi, dopóki nie zadręczam kogoś godzinami rozmów.

 Dlatego tu jestem.

 Nie chcę się dalej przyzwyczajać.

 Chcę się w końcu z tym pogodzić.

czwartek, 3 listopada 2016

Róże

 Mój Boże.

 Proszę, zaprowadź te zmęczone dusze do miejsca, gdzie będą mogły w końcu odpocząć.

 Piekła nie ma.

 Piekło mamy tutaj, na ziemi.

 Szliśmy jeszcze nieświadomi, co będzie się z nami dziać. Jeszcze rozmawialiśmy. Jeszcze uśmiechnięci. Jeszcze nawet od czasu do czasu cicho się śmiejąc.

 Wszyscy ubrani byliśmy na czarno. Wszyscy mieliśmy przygotowane parasole, chmury zbierały się od samego rana.

Ale my sami nie byliśmy przygotowani.

 Stałem przed drzwiami kaplicy. Wokół mnie było jeszcze parę osób z tej klasy. Ktoś poszedł do księdza, ludzie pomału wchodzili do środka.

 Jeszcze nie czuliśmy. Jeszcze do nas nie docierało.

 Wtedy zobaczyłem jego. Szedł z bratem i siostrą, którzy podtrzymywali go pod ramię, on sam ledwo szedł. Policzki czerwone, a na nich zaschnięte strużki wody. Spojrzał na nas. Nie wiem, co mówiło to spojrzenie. Nie wiem, czy nas widział.

 Może już nie był w stanie widzieć.

 Chwilę po tym, jak wszedł z rodzeństwem do kaplicy, przyprowadzono trumnę.

 Małą, jasną trumnę.

 Z ciałem jego matki.

 Już nikt nie mówił.

 A we mnie coś się oderwało i spadło na samo dno serca.

 Potem pamiętam, jak siedziałem na wprost tej cholernej, drewnianej skrzyni. Jeszcze niedawno mówiłem tej kobiecie "dzień dobry", jeszcze parę dni wcześniej mijaliśmy się na poczcie, jeszcze niedawno...

 Cicho gra marsz żałobny.

 Łzy napływają do oczu.

 Nie powstrzymasz ich.

 Szczególnie gdy widzisz jego cierpienie.

 Twój kumpel zwijający się z bólu kilka ławek dalej. Cierpienie jest tak ogromne, że przeradza się w ból fizyczny.

 Biją dzwony. Wymiawiają jej imię.

 To właśnie wtedy coś pęka. Coś, co rosło od tygodni, wybucha.

 Nie umiem zahamować płaczu.

 I podobnie jak mi, łzy leją się prawie po wszystkich twarzach, wpatrzonych w obraz Chrystusa na krzyżu.

 Zbaw ją, Panie.

 Daj jej ukojenie.

 Wpatruję się w podłogę, na moje dłonie kapią słone krople żalu. Jeszcze kilka razy podnoszę głowę, i widzę, jak jego brat próbuje go uspokoić.

 Nie mogę tam patrzeć.

 Modlę się więc. Jakże rzadko to robię. Przypominam sobie wersy modlitwy i szepczę niemal bezgłośnie.

 Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie...

 Bierzemy kwiaty.

 Wychodzimy ze świątyni.

 Stoję niedaleko podniszczonego płotu. Czekamy na mężczyzn niosących trumnę.

 I wtedy widzę go z przerażająco bliskiej odległości.

 Słania się na nogach, siostra ciągnie go do przodu. Ledwo łapiąc oddech, wydaje z siebie ten cholernie bolesny, histeryczny, zdławiony okrzyk, pomieszany ze łzami, z bezsilnością, ze strachem.

 Dotychczas pozwalałem łzom spływać po mojej twarzy, teraz moje ramiona zaczęły się trząść. Nie mogłem zaczerpnąć oddechu. Musiałem zamknąć na moment oczy, chciałem wymazać to z pamięci, chciałem przywrócić jego obraz jako zawsze radosnego, roześmianego.

 Zbliża się druga w nocy, a ja wciąż widzę go, zgiętego pod tym strasznym krzyżem bólu.

 Chyba właśnie dlatego moje palce mkną po klawiaturze, a ja cały się trzęsę. Ten obraz nie daje mi zasnąć.

 Gdy szliśmy odprowadzić ją na cmentarz, zaczęło padać. Rozległ się  głuchy huk otwieranych parasolów, ale ja miałem gdzieś deszcz.

 Nie widziałem, kiedy opuszczano trumnę. Twarz miałem zasłonioną dłońmi.

 Kiedy wszystko ucichło, staliśmy tam jeszcze chwilę, a ja probowalem zebrać się w sobie, żeby podejść do niego, spróbować choć trochę go pocieszyć. Zrezygnowałem.

 Odwróciłem się i spojrzałem w niebo. Przejaśniało się. Kiedy wychodziliśmy przez bramę cmentarza, pojawiła się tęcza. Tego dnia widziałem ją jeszcze dwa razy.

 Wracaliśmy w milczeniu. Nie była to ta niezręczna cisza, którą za wszelką cenę chcesz przerwać. To była komfortowa cisza, milczenie, w którym idzie się zgodnie, jednym rytmem.

 Nasze serca biły jednakowo, a nasze myśli pozostały przy grobie.

 Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie...

 Po raz pierwszy od kilku lat tak wytrwale i długo się modliłem.

 Boję się położyć. Nie chcę spać. Myśli mnie zamęczą.

 Jednak muszę jutro wstać i żyć.

 Muszę.

 Ile razy to powtarzałem...

 Ale muszę iść dalej.

wtorek, 1 listopada 2016

Chronologia

 Muszę uporządkować przeszłość.

 Żeby się oczyścić.

 Żeby ruszyć dalej.

 Żeby siebie zrozumieć.

 Żeby przestać walczyć ze samym sobą.

 Żeby się uleczyć.

 Muszę uporządkować przeszłość.

 Sam jej nie pamiętam, pewnie nie będę potrafił ułożyć puzzli pamięci dobrze. Nie będzie chronologicznie. Musiałbym przepytać wszystkich moich przyjaciół, wrogów, znajomych, co się wtedy działo. Ze mną, z nimi, z wszystkim wokół.

 Nie pamiętam nic.

 Ale wciąż pamiętam zbyt dużo.

 A szczególnie boleśnie i dokładnie pamiętam te złe decyzje.

 Ale nie tylko przeszłość mnie męczy.

 Teraźniejszość jest chyba jeszcze gorsza.

 Moje szaleństwo pogłębia się z dnia na dzień.

 Boję się siebie.

  Męczy mnie to wszystko. Męczy mnie, że nie wiem, kim będę jutro Czy wstanę jako ja, jako Łukasz, jako lider, zwycięzca, ten lubiany, ten zawsze roześmiany? Czy wstanę jako ten dziwak, to żałosne dziecko, to podrabiane emo, to coś, co nie ma w sobie ani trochę życia, to coś, co siedzi zamknięte w łazience całą przerwę, z dala od wszystkich? To już nie jestem ja. To drugie coś... To potwór. Ja taki nie jestem.

 Nie byłem.

 W nocy już nie mogę spać.  To przez te wszystkie noce tutaj jestem. Dlatego to piszę.

 Nie mogę przewinąć do góry, przeczytać to, co przed chwilą napisałem, bo wszystko skasuję. Już tyle razy chciałem założyć bloga, ale zawsze w ostatniej chwili się wycofywałem. Nienawidzę mówić o swoich uczuciach. Nie chcę mówić tego swoim przyjaciołom, wstydzę się zacząć, wstydzę się siebie, wstydzę się tego, co czuję. Wstydzę się użalać nad sobą.

 Dlaczego więc ogłaszam to całemu światu?

 Obcym ludziom łatwiej mówić o sobie. Zresztą wątpię, żebym zobył dużą popularność, i wcale tego nie chcę. Chcę to po prostu gdzieś napisać.

 Tytuły rzadko coś znaczą.

 Kocham słowa.

 Nienawidzę ich wypowiadać.

 Już czuję, że to beznadziejne.

 Nienawidzę tego.

 Jestem psychiczny, zostajesz tu na własną odpowiedzialność.

 Jestem kimś innym, niż myślisz.

 Sam siebie nie znam.

 Zabłądziłem wewnątrz siebie.