wtorek, 28 grudnia 2021

Prysznic

Nienawidzę być szczerym, ale teraz będę.

Strasznie dużo kłamię. Na każdym kroku.

Ale gdy powiem prawdę, to czuję się jeszcze gorzej. 

Prawda jest naga, skrępowana, ohydna.

I wszystko co mówię nie przynosi żadnych konsekwencji.

Piszę, że jestem złym człowiekiem. Ale nie z zamiarem zmiany. Nie z obietnicą poprawy.

Dobrze mi, gdy mi źle.

W ten sposób zostaję sam i robię sobie bałagan w głowie, ale to o wiele prostsze, niż zmiana.

I brakowałoby mi tego. Kim bym był bez mojego bólu?

Bólu, który sam tworzę.

Byłbym nikim. Jeszcze bardziej niż teraz.

To wszystko jest tylko po to, żeby poużalać się nad sobą. 

Zatopić się w żalu i nienawiści.

Życie bez tego wydaje się dziwne i puste.

Czy życie bez desperacji, złości i obłędu nie jest nudne?

Czy szczęśliwe życie nie jest nudne?

Czy ludzie są szczęśliwi? Nie mogę w to uwierzyć. Jak?


Ja tylko zanurzam się głębiej we własnym bagnie.

Pasuje mi tylko gnicie tu. Najlepiej z widownią.

Nawet wtedy nie jestem zadowolony. Widownia rzuca koła ratunkowe. Ja je ignoruję. Denerwują mnie. Zawsze znajdę wymówkę.

Taka jest najżałośniejsza prawda. 

Tu nie chodzi o zmianę. Nigdy się nie zmienię.

Sabotuję sam siebie.


Boże, jak ja siebie nie znoszę.

OBRZYDLIWE. ŻENUJĄCE. OHYDNE.

Opuchlizna

Jestem złym człowiekiem. 

Niekontrolowanie odpycham, z całej siły, czynami i słowami. Czasem sam sobie się dziwię - skąd ten jad?

Straciłem wielu przyjaciół przez to, że ich odrzuciłem, skrzywdziłem gorzkimi słowami albo zniknąłem, nie odzywając się przez piekielnie długi czas.

Czuję, że nie mam nikogo naprawdę bliskiego. 

Moja wina. Chyba. Tak, to ja to zepsułem do reszty. Ale zrozumienia czy zainteresowania z ich strony nie było od dawna.

Wow, teraz będę się usprawiedliwiał z bycia chujem. 

W sumie... Typowe, Łukasz. Zajebiście to do ciebie pasuje.

Wielu odeszło, ktoś został, ale to wszystko zmierza w stronę przepaści.

Jestem złym człowiekiem. Podłym. Nieczułym. Głupim.

**

Zaczynam pić. Na razie trochę. Na razie sam. Czekam z niecierpliwością na najbliższą okazję, żeby zobaczyć się z tymi, którzy jeszcze chcą mnie widzieć i schlać się do nieprzytomności.

Bardzo za tym tęsknię. Za imprezami co parę dni. Tęsknię za wirującym światem, głośną muzyką, długimi nocami.

Często wspominam te dni.

**

Nie znoszę siebie.

**

Nigdy nie byłem bardziej samotny. Chyba zmieniłem się. Ludzie mnie nie lubią. Odstaję.

Pierwszy raz w życiu czuję się tak niepewnie.

Nie pasuję.

**

Zasypianie znów stało się przerażające. 

Parę minut sam na sam ze sobą - straszna perspektywa.

Całe dnie oczy wlepione w ekrany. Obejrzałem dziesiątki filmów, z których nic nie pamiętam. 

Życie jest mdłe. Możliwe, że mówiąc to proszę się o kłopoty.

Święta były... inne niż zazwyczaj. Nie tak wspaniałe jak w dzieciństwie, ale nie tak potworne jak czasami potrafiły być. Były miłe. Spokojne. Bardzo wyważone. I szybko minęły. Przynajmniej zapewniły zajęcie na parę dni.

Teraz będzie gorzej. Powoli w dół.

**

Jest nieznośnie pusto i mdło.

Jedyne, czego teraz chcę, to wyłączyć świadomość. Przespać te dni. Bez snów.

Czekam na Sylwestra. Będzie albo znośnie, albo bardzo źle. 

Nie widziałem się z Grześkiem od bardzo dawna. Nie wiem do końca jak będziemy na siebie reagować.

Zamierzam pić. Chlać. Do zgonu.

Ja chyba tak muszę. 

Gdy życie przez jakiś czas się nie rozpada, a świat nie wali na głowę, to czuję, że coś jest nie tak.

Że czegoś brakuje.

Jestem swoim najgorszym wrogiem.

niedziela, 5 grudnia 2021

Alarmy

No, to za wiele nie postudiowałem. 

Mój wydział przeszedł na naukę zdalną. Nie znoszę tego. Od razu spadła jakość nauczania. I spadnie motywacja, nie oszukujmy się. 

Wróciłem do domu. Wróciłem do starego trybu życia.

Nic dobrego z tego nie będzie.

W sumie nie wiem, co jeszcze chcę powiedzieć. Chyba wiele rzeczy. Tylko to wszystko jest bardzo poplątane. Będę wypluwał to, co uda mi się rozplątać. 


Nie śpię zbyt dużo.

Jestem smutny.

Jest we mnie jakiś głęboki smutek, czasem rozpacz.

Mam nadzieję na bycie szczęśliwym, na znalezienie kogoś naprawdę bliskiego. Ale nie wierzę, że się uda. Tylko sobie marzę. Wiara uleciała.

Funkcjonuję całkiem dobrze, ale w każdym dniu przychodzi taki moment, kiedy mam dość. Uświadamiam sobie, że moje życie jest teraz bardzo puste.

Kiedy myślę "boże, znowu". 

I że jutro znowu to samo.

I że nie wiem, czego oczekuję. Na co czekam. Co będzie po świętach? Co będzie w nowym roku? Nie wiem, co chcę, żeby było.

Głupie, ale czasem, w nocy, wyobrażam sobie, że płaczę. Bo w rzeczywistości łzy nie przychodzą. Może byłaby to jakaś ulga. Ale skąd to pragnienie ulgi? Nic się nie dzieje. Jest pusto.

Żyję bardzo prawidłowo. Nie wspaniale, ale normalnie. Kolokwia zdane, frekwencja 100%, dość sprawnie radzę sobie z codziennością.

Ale coś jest nie tak. Jest pusto. Jest smutno.


Dopadła mnie mania oglądania zdjęć. Robię wielkie porządki w folderach i albumach fizycznych. Robię kopie. Oglądam po nocach, przede wszystkim fotografie z dzieciństwa. Wiele sobie przypomniałem.

Bardzo mnie to rusza.

Nie wiem, dlaczego to robię. Żeby poczuć się lepiej? Często czuję się lepiej, ale potem przychodzi wielki smutek.

Miałem głupią myśl - zawsze wstydziłem się moich ulubionych bohaterów z seriali, filmów, książek. To zawsze smutni ludzie, którzy próbują zmienić się na lepsze. Zawsze coś ukrywają, zawsze bardzo cierpią, zawsze muszą się "nawrócić" na drogę dobra, życzliwości, szczerości.

Chciałbym przestać się wstydzić. Teraz już wiem, że po prostu próbuję się utożsamić.

Też chciałbym happy endingu.

Kocham happy endingi. Myślałem, że lubię dramaty, ale wolę, jak wszystko kończy się w zgodzie i miłości.


Powrót do domu był histeryczny. 

Poczułem, że wracam znowu w ciemne miejsce. Że zawracam z tej ścieżki nowości, jakiejś nadziei.

Znowu te cztery ściany. Ta zagracona szafa. To łóżko przy oknie. 

Bardzo boję się, że znowu zacznę spędzać w nim zdecydowanie za dużo czasu.

Akademik wymagał trzymania się w pionie, większej ilości obowiązków, zorganizowania, planowania, decydowania, poruszania się po mieście, po budynku, większej ilości interakcji.

Tu snuję się od łóżka do komputera. Czasem do kuchni po herbatę.

Od tygodnia nie mogę jeść. Nie mam na nic ochoty.

Bardzo martwię się o siostrę. Dojrzewa. Doświadcza wszystkiego co najgorsze w potwornym wieku lat trzynastu. Ma problemy ze złością. Straciła wielu przyjaciół. Opuściła się w nauce.

Chcę być dobrym bratem, bo przecież ją kocham i chcę oszczędzić jej tego, przez co sam przechodziłem. Chcę pomóc. Przestrzec, doradzić. Ale są chwile, gdy nie umiem z nią o tym rozmawiać. Kiedy nawet nie chcę o tym myśleć.

Bo to za bardzo mnie martwi, za bardzo mnie smuci, za bardzo przeraża. Odbiera słowa.


Nie jest mi bardzo przykro z powodu Grześka. Nie myślę o tym zbytnio. Możnaby powiedzieć, że znoszę to doskonale. Że już dawno to zniosłem, nie ma w ogóle o czym mówić.

Tylko czasem przypominam sobie jego zapach.

Trochę boli mnie brzuch.

I raz widziałem jego zdjęcie z kimś nowym.

I przeklnąłem na glos w wielkiej złości.

Nie wiem. Nie wiem dlaczego. Przecież nic...


Prawda jest taka, że niewyobrażalnie zamknąłem się w sobie. 

Chciałbym poznać kogoś nowego, ale zupełnie nie umiem rozmawiać. Ucinam small talk. Szybko się poddaję. Albo nie zaczynam wcale.

Skracam rozmowy z Mateuszem. Staram się odbierać telefony, ale skracam. Szukam wymówek, żeby się rozłączyć.

Wybitnie dużo kłamię. 

Czasami mam ochotę pogadać z przyjaciółmi, ale nie umiem zdobyć się na więcej, niż zapytanie co nowego na studiach/jak przygotowania do matury. 

Dzisiaj zrobili chatroom z kamerkami, bo dawno się nie widzieliśmy. Nie odebrałem.

Chyba czas znowu być szczerym ze sobą. Czuję ciężar na piersiach. Potrzebuję głębokiego oddechu.

Bo czuję, że jest we mnie coś głęboko zakorzenionego, coś odrażającego, źródło całego wstydu. Nie wiem, co to jest. Ale z tego biorą się wszystkie najboleśniejsze i najbardziej wstydliwe do opisania zachowania i myśli. 

Dlatego będę to pisać parę dni. Co przyjdzie do głowy. 

Jeszcze nie skończył się pierwszy zdalny tydzień, a już robi mi się niepokojąco wygodnie w domu. Trochę denerwuje myśl, że miałbym teraz wrócić do akademika. Znowu zacząć zarządzać sobą. Znowu myśleć. Starać się żyć.

Chyba będzie źle.


Jest już weekend. Zacząłem pisać to na początku tygodnia.

I faktycznie robi się beznadziejnie.

Jezu, nienawidzę siebie.

Powinienem się więcej uczyć. Robić więcej rzeczy. Być bardziej ogarnięty. Znowu tylko marnuję czas.

Na zajęciach jest fajnie, o tyle ile może być fajnie na zdalnych. Zajmują mózg i motywują, stawiają do pionu, koncentrują.

A potem jest słabo. 

Rzeczywistość jest szara. Powtarzalna. Głęboko niesatysfakcjonująca.

Sprawia, że chce się wymiotować.

Ale za nic nie mam siły, żeby to przerwać, coś zmienić.


Dalej nie mogę spać. Śpię średnio 4 godziny. Zasypiam dopiero późno w nocy albo nad ranem. Gdy dzwoni budzik, nie czuję, żebym potrzebował więcej snu. Nawet nie piję kawy.

Tylko jestem strasznie wkurwiony i zawiedziony. Chyba tym, że po prostu wstałem. Że zaczyna się dzień i życie. Czuję się, jakbym posolił herbatę.

Dalej też nie mogę jeść. Nie ma takiej rzeczy, na którą miałbym ochotę. Nie jestem też specjalnie głodny. Dopiero co tych parę godzin, zupełnie nagle, cukier spada na tyle, że muszę zjeść, żeby nie zemdleć. 

Boże, jest mi tak niewygodnie z samym sobą.


Jestem tu bardzo bardzo bardzo bardzo bardzo bardzo bardzo sam.

Alkohol zaczyna kusić.

Nie ma to sensu. Ale co ma sens?

Dobranoc.

niedziela, 21 listopada 2021

Dalej

Chyba nie ma sensu już robić żadnych wstępów.


Pierwszy tydzień studiów był bardzo trudny. 

Wszystko nowe. Wszystko przerażające.

Codziennie chciało mi się płakać.

Właściwie to wyłem jak tylko zostawałem sam.

Ja pierdolę, jaka żenada.

A dzień przeprowadzki to istny koszmar. Mama popłakała się w samochodzie, co mnie kompletnie zaskoczyło. No i jeszcze bardziej przybiło.

Nie było dnia bez ataku paniki. 

Planowałem rzucić to po pierwszym semestrze. Co dzień chciało mi się uciekać.

Boże, jakim jestem idiotą i głupią pizdą. Nie wiem, dlaczego byłem taki przewrażliwiony.


Bo z biegiem dni wszystko zaczęło się uspokajać i układać.

Całe szczęście, że mój współlokator jest w porządku. To zupełnie zwykły, normalny człowiek, bardzo ugodowy i ogarnięty. Najczęściej się mijamy, on pisze licencjat i pracuje. Ale gdy łapiemy się wieczorem to da się z nim pogadać.

Sam kierunek studiów okazał się być jak najbardziej dla mnie odpowiedni. Jeju, ależ to była niepotrzebna histeria. Mam wspaniałych wykładowców, młodych, życzliwych, wyrozumiałych. Przedmioty są fascynujące, nauka idzie całkiem dobrze. Pokochałem swój wybór. 

Mam nadzieję, że nie odwołam tych słów.


Nie zapisywałem nic przez te półtora miesiąca, więc już wiele nie pamiętam. Pamiętam tylko kilka spostrzeżeń i wydarzeń. To będzie znowu tylko chaos wyrzucanych losowo myśli.


Dziwnie jest mieć dwa domy.

Żyć z otwartą walizką w szafie.

Głupio tak. Czujesz się wtedy, jakbyś nie miał ani jednego.


W pociągu zazwyczaj nie robię nic. Wyglądam przez okno i staram się nie myśleć. Robię odbodźcowanie. Nie chcę nawet słuchać muzyki.

Ale czasami to robię. Przypominam sobie wakacje. Te i poprzednie.

Przypominam sobie mój dom. Ale nie budynek. Okolice. 

Bardzo często myśląc "dom" widzę moją ulubioną polną drogę.


Nie widujemy się za często z Mateuszem.

On nie miał tyle szczęścia ze studiami. Nienawidzi swojej uczelni. Widzę, jak go to wykańcza i znowu wpędza w dół.

Studiuje na tyle blisko naszego rodzinnego miasta, że nie musiał się wyprowadzać. Zapewniałem go, że mój wyjazd nic nie zmieni. Że będę często wpadał.

Niezbyt się wywiązuję z tej obietnicy.

Kiedy jestem w domu, to zazwyczaj chcę zobaczyć się z całą paczką. Tylko że on już nie bardzo chce być jej częścią.

Więc oddalamy się. Teraz już dość mocno.

Jadę do niego w piątek. Zobaczymy, jak będzie.


Generalnie jestem tutaj cholernie samotny.

Widzę, jak to jest po raz pierwszy nie mieć na miejscu nikogo bliskiego.

Codziennie zamienię parę słów z współlokatorem. Czasem z kimś w kuchni czy na korytarzu. Co dzień trochę pogadam z ludźmi z kierunku.

Raz nawet byliśmy na piwie integracyjnym (a ja raczej na soczku, kiedy to jeszcze miało znaczenie). Z dwoma chłopakami złapałem super kontakt, świetnie nam się gadało te parę godzin, ale właściwie nic więcej z tego nie wynikło.

Widzę też, jak odstaję. Nigdy wcześniej się tak nie czułem.

Ogólnie mam wrażenie, że jestem jednym z mniej lubianych ludzi w tej małej grupie. Nie mam z kim być w parze na serbskim. Problemy jak z podstawówki.


W każdym razie nie mam za bardzo z kim pogadać.

To oczywiście nie przeszkadza mi w nieodpisywaniu Wam miesiącami.

Przepraszam.


Jeśli chodzi o moich ludzi, no cóż, podziało się.

Pamiętam dwie imprezy. Pierwsza była u mnie w Halloween.

Przebraliśmy się i powygłupialiśmy. Nawet Mateusz przyszedł. Dawno nie byliśmy w pełnym gronie.

Zrobiłem dekoracje i jedzenie, bardzo się starałem to fajnie urządzić. Zależało mi. Chyba lubię organizować.

I było super. Naprawdę super. Tańczyliśmy, pochodziliśmy po okolicy, wystraszyliśmy moich głupich sąsiadów. Wypiłem tylko parę piw. Mocno stałem wtedy przy unikaniu wódki. I dobrze. Taka była zasada - trzeźwy zanim pójdę spać.

A poszedłem spać z Grześkiem. 

I tym razem nic nie było, nawet mimo że spaliśmy w osobnym pokoju, podczas gdy cała reszta zdążyła zezgonować w różnych dziwnych miejscach mojego domu lub rozjechać się do swoich.

Chyba nawet nie całowaliśmy się tego dnia. Po prostu rozmawialiśmy w zupełnych ciemnościach, twarz przy twarzy. O głupotach i o rzeczach, które mają znaczenie. Potem mnie objął i wtuleni w siebie zasnęliśmy. On zasnął. Mi to zajęło dłużej. Słuchałem jego oddechu.

I chyba wtedy uwierzyłem. Pomyślałem sobie za dużo. W każdym razie więcej, niż kiedykolwiek.


Szybko zostało to ukrócone.

Kolejna impreza, inny dom. Było bardzo fajnie. Do czasu.

Mocno się wszyscy rozkręciliśmy. Poczułem się jak w tamte wakacje. Znowu świat wirował. Znowu moglibyśmy się wygłupiać do rana.

Tańczyłem z nim. Było mi tak dobrze, od dawna nie było tak dobrze. Tak bezpiecznie. Chyba go pocałowałem. Szczerze mówiąc nie jestem pewien. Było wysoko.

Na pewno przytuliłem go i powiedziałem, że tęskniłem. Myślałem, że popłaczę się ze szczęścia.

Z tego szczęścia kazałem polać sobie wódki. Po raz pierwszy od naprawdę dawna.

Wrócił stary Łukasz. 

Pamiętam, że coś wszyscy śpiewaliśmy. Poszliśmy na fajkę i jak zwykle paliłem z Grześkiem na pół. 

Pamiętam whisky i śliwowicę. Pamiętam taniec na tarasie.

I pamiętam, że zaczęła lecieć nasza piosenka. I że chciałem go pocałować, ale odmówił. 

To było takie nagłe. Odmówił wszystkiego. Odmówił mi marzeń.

"Może lepiej już nie".

I to był koniec. Okazało się, że pojawiła się w jego życiu jakaś blondynka. 

Chciałem mu oddać tę małą rzecz, którą mi dał. Zawsze nosiłem ją przy sobie przez te kilkanaście tygodni. 

Ułatwiła mi przeprowadzkę i każdy powrót pociągiem. Każdą chwilę, kiedy musiałem przypomnieć sobie, że kogoś gdzieś jeszcze mam.

Włożyłem mu ją w dłoń. Powiedziałem, że teraz będzie mi przypomniać za dużo.

On przełożył ją do mojej. A ja do kieszeni.

Rano włożyłem ją tam, gdzie trzymam też rzeczy po Alku. Kolejny rozdział życia zamknąłem w pudełku po butach.


Tak więc po naszej piosence wypiłem pół szklanki wódki i poszedłem na jointa.

Naturalnie nie potrwało to długo, zanim byłem nie do życia. Ktoś położył mnie spać. Nie pożegnałem się z Grześkiem. Podobno zaraz potem poszedł do domu.

Zanim zasnąłem, zachciało mi się wprawić żyletkę w ruch, ale nie miałem siły.


Rano przypomniałem sobie, dlaczego wcześniej bojkotowałem wódkę.


No i właściwie tak to się kręci. Teraz przypada tydzień, kiedy nie wracam do domu na weekend. Byłem na basenie. Jestem w strasznej formie. Jutro pójdę na spacer. Może ugotuję coś innego niż ryż albo makaron.

Chyba nie mam nic więcej do powiedzenia.

Żyję na autopilocie. Najlepiej czuję się na zajęciach. Potem jest trochę gorzej. Już nie ma czym tak intensywnie zająć mózgu.

Ale nie ma tragedii zazwyczaj. Już jest stabilnie. 

Czasami tylko zrobi się trochę smutniej.

Ale to dla mnie zupełnie normalne.

niedziela, 3 października 2021

Struna

Ciężko. Boże, jak ciężko.


Wyjazd z rodziną był taki sobie. Nic specjalnego. Raczej się zawiodłem. Czułem się dziwnie. Zazwyczaj nasze wakacje są dużo radośniejsze. Nie wiem.

Za to wiem, co było przed wyjazdem. Schlałem się najmocniej od dawna. Kompletnie się zeszmaciłem. Robiłem i mówiłem bardzo głupie rzeczy. Było mi tak strasznie wstyd za siebie, szczególnie gdy powoli trzeźwiałem i miałem iść do domu. Wtedy nikt nie chciał się ze mną pożegnać. Już tylko czekali, żebym sobie poszedł. Nie dziwię się. To przecież nie pierwszy raz.

Ale czułem się potwornie. Chciałem zniknąć, kiedy on odtrącił moją rękę i mówił, że tym razem przeszedłem samego siebie.

O szóstej rano siedziałem otulony kołdrą przetrzymując mdłości i pomyślałem, że to nie ma sensu. To też nie był pierwszy raz. Myślałem o abstynencji już w zimie, nic z tego nie wyszło. Ale tym razem chyba coś kliknęło. Tamten wieczór stał się pewnego rodzaju traumą. Wszystko co mogło pójść źle, poszło źle. Miałem tego dość. Dość upodlenia, wyrzutów sumienia, wstydu, ciężkich poranków. 

Więc minęło półtora miesiąca odkąd miałem w ustach wódkę.

Nie umiem od razu odciąć się od alkoholu całkowicie. I nie wiem czy chcę. Lekki szum jest w porządku. I tak właśnie teraz piję. Tylko do pierwszego szumu. Parę piw albo parę lampek wina. Trzeźwy jeszcze zanim zasnę. Rano wszystko pamiętam i nie czuję się jak szmata. Jest okej.

Tydzień później z jakiegoś powodu Grzesiek był jednym z bardziej zdziwionych, kiedy odmówiłem shota. Pogadaliśmy na osobności. To była bardzo dziwna rozmowa. Taka, która niesamowicie miesza w głowie.

Powiedziałem mu, że to głównie z jego powodu chcę przystopować. Powiedziałem, że źle się czuję pijąc i przez to będąc taką lepiącą się do niego szmatą. Że czuję się głupi. Że boję się odtrącenia. Że odtrącenie jest słuszne.

I od tej rozmowy zaczął się jeden z przyjemniejszych wieczorów tego roku.

Powiedział, że nigdy nie chciał, żebym się tak poczuł. Że akceptuje mnie w każdym wydaniu. Że nigdy nie pomyślał o mnie źle, niezależnie od mojego stanu. Mówił też o tym, czego się boi. I że żałuje, że ten strach jest taki mocny.

Potem mówił rzeczy, których tu nie napiszę, bo jednak mimo wszystko nie wypada.

Motyle.

Dał mi też pewną rzecz, mówiąc, że to na pamiątkę. Żebym nie zapomniał tych kilkunastu miesięcy. Żebym o nim pamiętał. 

Śmiali się z nas potem, że wyglądało to jak zaręczyny.

Spędziliśmy wieczór nie odstępując siebie na krok. Wiedzieliśmy, że nie spotkamy się potem przez dłuższy czas. Nie będziemy mieli szansy się pożegnać, zanim wyjadę.

Tym razem nie puszczał mojej ręki.

Nie wiem, co będzie dalej, czy coś się zmieni. Możliwe, że nie. Ale mam poczucie zamknięcia rozdziału. To był nieokreślony romans od wakacji do wakacji, w którym żaden z nas nie wiedział, co naprawdę czuje. Tylko teraz moje wakacje się kończą. Teraz zacznie się trochę inne życie. Zobaczymy, co to przyniesie. Ale o tym zaraz.

W międzyczasie, czyli w dniach, których nie potrafię umieścić w żadnym chronologicznym porządku, też trochę się działo. 

Z Mateuszem było bardzo źle, ale to jakimś cudem nas jakby zbliżyło. Chociaż nie wiem czy to jest dobre słowo. Nasza relacja też jest już od lat niezmiernie skomplikowana.

Znowu zaczęliśmy wychodzić tylko we dwoje. Nie robiliśmy tego od wiosny. Niby fajnie, ale ciężko było. Nigdy nie będę w stanie go całkowicie zrozumieć ani mu pomóc. To działa z resztą w obie strony. Znamy się doskonale i dokładnie wiemy, kiedy z jednym z nas jest źle. Bez słów. Na wylot znamy też swoje objawy. Ale za nic nie możemy siebie zrozumieć. Nie możemy sobie na wzajem pomóc, nie umiemy nawet o tym porządnie pogadać. Bo nie ma szans na prawdziwe, głębokie zrozumienie. Nasze cierpienia mają tylko punkty styczne. Zupełnie inne są korzenie naszych problemów i zupełnie inaczej odczuwamy ból. To trudna przyjaźń. Zasila ją mnóstwo, naprawdę ogrom pozytywnych chwil, ale podczas ciężkich jesteśmy do bani.

Boleśnie uświadomiłem sobie w ostatnim czasie, że on nie jest człowiekiem, któremu jestem w stanie powiedzieć wszystko. Niektórych rzeczy nie ma sensu. Na przykład myślę, że on chyba nigdy tak naprawdę nie zaakceptował, że nie jestem hetero. Zawsze mówił, że ma wyjebane i go to nie obchodzi, a ja czułem w tym nutę niedowierzania i odrzucenia tego faktu. Jakby mi nie wierzył. Jakby uznawał to za fanaberię.

Więc tym bardziej nie chciałem prosić go o radę czy rozmowę, gdy odkryłem, że chyba jednak jestem bardzo, bardzo niehetero. 

To był kolejny problem minionych tygodni. Coś sprawiło, że zacząłem się intensywnie i długo zastanawiać nad swoją orientacją. Wcale nie było to proste i bezbolesne.

I cóż, minął rok od wyjścia z szafy przed mamą, a jednak trzeba będzie to zrobić ponownie. 

I już całkiem wszystko zepsuć.

Wiem, że ona tak cholernie liczyła, że mi się "odwidzi". Nie zamierzam wyprowadzać jej z błędu jeszcze przez długi czas. To już będzie katastrofa, na którą teraz nie mam siły. O tacie nie chcę myśleć. Najprawdopodobniej mnie wyśmieje.

W każdym razie miałem problem, o którym nie miałem komu powiedzieć. Nie miałem kogo prosić o radę, nie miałem nikogo, komu ufałbym, że zrozumie i nie oceni. 

A tylu przyjaciół wokół.

I takie problemy, o których nie mam komu powiedzieć, zaczęły się mnożyć. Nie miałem z kim pogadać o Grześku. Bo wyjątkowo chciałem. Chciałem usłyszeć inną perspektywę, chciałem wyrzucić z siebie to, co od niego usłyszałem, chciałem sobie z czyjąś pomocą poukładać w głowie, co właściwie o tym myślę.
Nie miałem z kim pogadać o tożsamości. Wiele nocy spędziłem nad samotnym zastanawianiem się, czy mam prawo czuć się jak się czuję i kochać kogo kocham. Nie miałem kogo poprosić o radę, wskazówkę, możliwość opowiedzenia o wątpliwościach. 
W końcu znowu zrobiło się u mnie bardzo źle i też nie miałem komu powiedzieć, dla samego powiedzenia. Nie miałem kogo poprosić o chwilę tylko dla mnie. Dla moich słów.

Chodzi o to, że jak rzadko miałem ochotę komuś się zwierzyć. Tak naprawdę, twarzą w twarz, ludziom którym znam i których lubię. Nie internetowi. Nie pustej kartce. Chciałem powiedzieć przyjaciołom.

Ale nikomu nie potrafiłem zaufać. Zawsze ktoś ocenił. Zawsze ktoś zlekceważył. Zawsze ktoś zupełnie nie zrozumiał. Zawsze ktoś obrócił to w temat o sobie.

Więc wszystko ponownie skumulowałem w sobie. Wsadziłem sobie w głowę wiele poplątanych spraw, które razem stworzyły taki miks, że byłem przerażony na myśl o rozplątywaniu tego wszystkiego. Autentycznie ciężko było mi złożyć zdanie na któryś z tych tematów. Za dużo rozproszeń, za dużo aspektów, za dużo wątków pobocznych. Dlatego zamilkłem. Dużo prościej było milczeć. Usta zamknięte, a mózg zagłuszany. I cała ta masa problemów spychana wgłąb umysłu. 

W pewnym bardzo ciemnym momencie zapisałem: 
"Szczerość już nie jest drogą. Ludzie nie powinni wiedzieć co myślę, jak się czuję, jakie mam intencje, jakie są powody moich działań. Szczerość jest męcząca i nie przynosi nic dobrego. O wiele łatwiej przychodzi kłamstwo i zatajenie. Tak dużo szybciej załatwia się sprawy".

Bo tak było. Zdecydowanie łatwiej było wymyślić proste kłamstwo albo coś przemilczeć. Mówienie prawdy równałoby się zaczęciu rozplątywania tego przerażającego kłębka problemów schowanego w głowie.


No i zaczęło się robić grubo.

Czym bliżej rozpoczęcia roku akademickiego, tym bardziej stres dawał się we znaki. 

Bo mam miliard wątpliwości.

Przez większość wakacji starałem się w ogóle o tym nie myśleć. Wypierałem myśli o tym, co ja właściwie zrobiłem. Zmieniłem decyzję z przyjemnego kierunku na taki, który jest w pewnym sensie podobny, ale daje dużo więcej możliwości. Tylko że jest w cholerę trudniejszy.

Łukasz, przecież ty nie odnajdziesz się na filologii. Ostatni rok w klasie filologicznej był dla ciebie niespodziewanie ciężkim do przejścia koszmarem.

Ale prawdę mówiąc, całą robotę zrobiło moje otoczenie.

Prawie nikt we mnie nie wierzył i nikt nie popierał moich decyzji. Wychowawczyni wydawała mi wyniki matury i pytała zawiedziona, czy dobrze to przemyślałem. Wszyscy kwestionowali moje wybory, niektórzy je wyśmiewali, niektórzy krytykowali i mówili o braku przyszłości. Wielu było zaskoczonych i zawiedzonych, bo liczyli, że wybiorę "coś mądrzejszego". Że stać mnie na więcej. Mówili, że będę żałował, że to nic nie warty kierunek. Ktoś powiedział, że nic ze mnie nie będzie.

I teraz każda taka wypowiedź doprowadza mnie do prawdziwej histerii. Stałem się tak przewrażliwiony na tym punkcie, że boję się mówić kolejnym ciotkom, sąsiadkom i kolegom taty na co poszedłem. Bo to oznacza falę krytyki i podważania wszystkiego co sobie wypracowałem. Na każdym rodzinnym uroczym spotkanku spędzam sporo czasu w toalecie ogarniając się po ataku paniki. Bo to co mi mówią wpędza mnie po prostu w czyste przerażenie, zwątpienie i chęć ucieczki. Ludzie od tak sprawiają, że czuję się jak bezużyteczne, nieporadne gówno. Nawet opinie osób, których słowa normalnie zupełnie by mnie nie obchodziły, uderzają cholernie mocno.

Bardzo mi głupio, że tak reaguję, ale gdy każdy kwestionuje twoje wybory, których ty sam jesteś tak strasznie niepewien, to można się załamać.

Mama na szczęście po jakimś czasie stała się dość wspierająca. Na początku też niezbyt podobał jej się ten kierunek, ale chyba widzi, w jakim jestem stanie i próbuje wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu. To dobrze. Potrzebuję teraz choć jednego sojusznika.

Był taki jeden dzień, kiedy zostałem zapytany o studia pięć razy. Po którymś razie gdy odpowiadałem, moje ciało reagowało tak, jakby ktoś miał mnie za chwilę uderzyć. Musiałem też bardzo grzecznie przyjąć do wiadomości, że wnuczki następnej krewnej uczą się na najlepszych uniwersytetach w Polsce, na najbardziej prestiżowych kierunkach, a ja sobie zmarnowałem życie.

I takich rzeczy słuchałem codziennie.

Wrzesień stał się koszmarem.

Moja wiara w siebie i samoocena spadła na samo dno dna. Nie chciałem nawet myśleć o październiku, już planowałem rzucenie wszystkiego w cholerę, bo na inny kierunek się nie nadaję, a te studia przecież nic mi nie dadzą. Jak żadne inne w tych czasach - to też słyszałem codziennie. Pozostaje kopanie rowów.

A to nie koniec. Przecież problemy, o których pisałem wcześniej, nie zniknęły. Cała histeria ze studiami zmieszała się z burdelem, jaki zrobiłem sobie w głowie i w sercu przez wakacje.


Jebane piekło.

Nie wiedziałem, że umiem tak wyć. Że mam tyle łez.

Wstydzę się tego, ile płaczę. 

Mam koszmary.

Niemal każdej nocy wydaje mi się przy zasypianiu, że moje serce przestaje bić. Panika. 

Po raz pierwszy bezdechy. 

Mama zastała mnie siedzącego na łóżku o siódmej rano, kiedy ja jeszcze nie poszedłem spać, a ona szykowała się już do pracy. Siedziałem z głową w dół i zamkniętymi oczami z wykończenia. A spod powiek leciały mi łzy. Z wściekłości, strachu, desperacji. Oddychałem ustami.

"Co ty robisz?"

"Otwórz okno, proszę. Otwórz"

"Mam wzywać karetkę?"

Kazałem jej iść do pracy. Najpierw włączyłem muzykę i miałem nadzieję z nią zasnąć, ale nie była dostatecznym odwróceniem uwagi. Cały czas skupiałem się na niepełnym oddechu. Ostatecznie tej doby nie poszedłem spać wcale. Tylko czytanie artykułów i oglądanie filmów pozwalało nie wpaść w panikę. Zasnąłem dopiero kilkanaście godzin później ze zmęczenia.

Czuję się bardzo chory. Chodzę spać i wstaję o dziwnych godzinach. Czasami kiedy się budzę nie wiem, czy minął dzień, czy to wciąż ten sam.

Czuję się tępy. I czuję, że coś jest nie tak z moim mózgiem. Tak często się wyłączam, nie umiem się skupić. Dźwięki odbieram inaczej niż zwykle. Czasem wydaje mi się, że żyję w bańce.

Wyglądam po prostu obrzydliwie. Nie mogę na siebie patrzeć. Nie chcę wychodzić do ludzi.

No i wisienka na torcie, z całą mocą powróciły myśli samobójcze. Napisałem tak:

"To się dobrze nie skończy".

Codziennie. Codzienna myśl o śmierci. 

Bo nie wierzę, że to się może jakkolwiek dobrze skończyć. Jestem do niczego. Codzinnie myślę, że niedługo będę martwy. Bo nie dam rady. A to będzie najszybsze wyjście.

Wyprowadzam się dziś po południu. Nie wiem, jak sobie poradzę. Pierwszy wykład w poniedziałek. Nawet nie chcę tam iść. To nie jest dla mnie. Nie wiem, co będę tam robić. Nie wiem, co sobie myślałem.

Co za pierdolony bałagan...

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

Kłosy

No cóż. Duża przerwa oznacza dużo pisania. To zniechęca jeszcze bardziej, ale absolutnie muszę zrobić update. Dla siebie, bo Wy o większości rzeczy wiecie, z wieloma z Was piszę... Choć sami wiecie, jak ciężko nazwać to pisaniem. Odzywam się po prostu. Z rzadka.

Ten blog jest kroniką, która ułatwia zapamiętywanie przeszłości. Bez zapisywania wydarzeń nie wiem, co robiłem tydzień wstecz. Dlatego gdy mnie nie było, bo brakowało mi sił do pisania notek, musiałem zacząć zapisywać choć szczątkowe podsumowania ważniejszych dni. Chociaż po zdaniu w małym notesie. Żeby pamiętać. Często robiłem też zdjęcia, żeby mieć choć mętne wspomnienie, że gdzieś byłem. Dzięki temu mogę teraz sklecić podsumowanie ostatnich miesięcy.

Dobrze, ostatni post to pierwszy tydzień czerwca. Co było potem?

Z moich zapisków wygląda na to, że wtedy było całkiem dobrze. Przyzwyczaiłem się do pracy, zrobiło się naprawdę przyjemnie. Praca sprawiała, że miałem co robić i nie czułem się beznadziejny. To naprawdę poprawia nastrój. Było co poprawiać, bo nie byliśmy w najlepszych stosunkach z przyjaciółmi. Nie chciałem ich widzieć. Nie odbierałem telefonów.

Z końcem miesiąca straciłem pracę. Właściciele stwierdzili, że jednak nie opłaca im się stanowisko w tej miejscowości. Z tej "okazji" przynajmniej wyszliśmy na piwo z przyjaciółmi i w końcu przegadaliśmy dziwną atmosferę. Od tego momentu zaczęło się między nami polepszać.

Ale nie polepszyło się w sferze zatrudnienia. Dziesiątki telefonów, wysłanych CV, jakieś żenujące rozmowy kwalifikacyjne na proste stanowiska. Nic. Nie oddzwaniali, nie odpisywali, nie dawali odpowiedzi, a jeśli już, to przeczące. To plaga tego zabitego dechami miasteczka. Któregoś razu wchodząc na rozmowę mijałem się w drzwiach z kolegą ze szkoły, tylko pokręcił głową. Pracę mają tylko ci, którym ktoś ją załatwił. 

Między innymi to wpędziło mnie znów do łóżka. Wszystko po staremu. Zarwane noce, patrzenie w sufit, spanie do południa, piętrzący się burdel, czucie się jak pasożyt. Klasyk. Było cięcie się, był atak paniki, było samotne picie, było poczucie, że nie jestem sobą, nie jestem nawet człowiekiem. Nawracająca myśl - jak niewiele ze mnie zostało, z osoby, którą kiedyś byłem. Która coś sobą reprezentowała. Która... miała cechy. Nie umiem siebie określić, opisać, czuję się jak blok plasteliny w mdłym kolorze. Dopasuję się do każdego kształtu - mogę być wszystkim, ale pozostaję nikim. Zostały tylko szczątki dawnej osobowości.

W lipcu były jednak pewne przebłyski.

Po pierwsze, przyszły wyniki matury. Nie mogły być lepsze, to było 100% moich możliwości. Czułem się z tym bardzo dobrze, jednak bez żadnej dumy. Mam taki zapis z tego dnia: "poprawił mi się nastrój, nawet bardzo, cieszyłem się przez kilka dobrych godzin, ale nie byłem dumny. Dumny byłbym, gdybym zdał jakoś niemożliwie, zaskakująco, niespodziewanie dobrze, ponad możliwości. Zdałem tylko zgodnie z możliwościami. Jestem naprawdę zadowolony, mam poczucie zrobienia dobrej roboty. Ale nie jestem dumny". Mimo że ten wpis ma może średnio optymistyczny ton, to było to tylko luźne spostrzeżenie. Tak naprawdę ten dzień był bardzo radosny. I najfajniejsze było to, że cieszyłem się z rodziną. Widziałem szerokie uśmiechy mamy i taty. Uśmiechali się, bo widzieli wysiłek, załamania, książki pod poduszką i ostateczny wynik tej niepotrzebnej paniki. Poszliśmy na lody. Wypiliśmy razem wino. Było fajnie.

Niedługo potem dostałem się na studia. W ogóle to totalnie zmieniłem koncepcję na ostatniej prostej. Miałem iść na inny kierunek, ale jakoś z tydzień przed złożeniem papierów zrobiłem burzę mózgów z mamą i stwierdziliśmy, że ten drugi otwiera więcej furtek. Chyba będzie cięższy, ale staram się o tym nie myśleć. W każdym razie dostałem się. I nie było takiej radości jak po wynikach matury, bo, szczerze mówiąc, totalnie się tego spodziewaliśmy. Nie było ogromu chętnych. Miłe, ale wina już nie piliśmy.

Był też przebłysk zupełnie innego rodzaju. Najbardziej... urocza rozmowa z tatą w życiu. Nie będę tego opisywać, to akurat zapamiętam do końca życia. Pokazał, jak powiedzieć "kocham cię" bez wypowiadania tych słów.

Lipiec był więc rollercoasterem - beznadzieją z przebłyskami radości. I z imprezami co jakiś czas. Nic szczególnego.

Aż do ostatniego tygodnia. Tu zaczynają się nowości. W ostatnim tygodniu załatwiono mi (jak mówiłem, tu nie ma nic bez znajomości) robotę życia. Na pieprzonym Woodstocku. Dzień przed planowanym wyjazdem.

Boże, to była najlepsza rzecz jaka mnie spotkała od strasznie dawna.

*

Przez tydzień żyłem opierając się na wierze w uprzejmość obcych. Większość rzeczy była improwizacją, spontanem, nieprzemyślanym łutem szczęścia.

Spotykałem różne osoby. Kilkanaście kilometrów jechałem z przemiłą panią koło pięćdziesiątki, która pytała mnie, jakie konfitury najbardziej lubię. 

Jechałem najbardziej rozklekotanym autem we wszechświecie, modląc się, żeby biegiem pakowana torba z ciuchami i zupkami chińskimi nie spadła z przyczepy. Nigdy w życiu nie byłem bardziej rozbawiony.

Najpiękniejsze godziny spędziłem w samochodzie trzech facetów jadących już bezpośrednio na festiwal. Kiedy się zatrzymali, wahałem się tylko sekundę. Mieli czerwone twarze, skórzane kurtki, Zbyszek miał białe włosy spięte w kitkę. Jazda z nimi to była najlepsza rzecz, jaka mogła mi się przydarzyć.

Słuchaliśmy Pink Floydów. 

Jechaliśmy drogami, których nie zna GPS. 

Zatrzymaliśmy się odlać przy polu słoneczników.

Raz musieliśmy spychać auto na stację benzynową.

Paliliśmy skręcane przez Marka papierosy.

Nic w życiu nie dało mi takiego poczucia wolności, jak ten jego papieros trzymany w dłoni wyciągniętej za okno na pustej drodze.

Wiatr huczący w uszach, targający włosy.

Słońce rażące w oczy.

Wiem, brzmi jak przewidywalny film, ale to naprawdę mi się przydarzyło. Dlatego to tak piękne. Ciągle chciało mi się śmiać. Uśmiech nie schodził mi z twarzy.

Jaką radość dawała mi jazda z dopiero co spotkanymi ludźmi, którzy nie wyglądali jak pierwsza osoba, której byś zaufał. 

Jak szczęśliwy byłem, nie wiedząc gdzie jestem i gdzie właściwie będę spać tej nocy.

Tak, w końcu byłem absolutnie szczęśliwy. Po miesiącach. Czyste szczęście. Pełna radość.

Cały ten tydzień był świetny. Praca niemal nie wydawała się pracą - w takim miejscu, wśród takich ludzi, żadne obowiązki nie są uciążliwe. Jedynie sprawa bycia uziemionym na kilka godzin była czasem ciężka do przebolenia, gdy widziało się z daleka, jak świetnie bawią się ludzie pod sceną i że będzie można do nich dołączyć dopiero później. Ale to nic. To zupełnie nic.

Ta wszechobecna życzliwość. Chłopaki z patrolu nosili mi pierogi. Dwie hipiski codziennie wieczorem robiły mi herbatę. Ten jeden metal, który nazywał mnie królewiczem i częstował papierosem na przerwie. Coś wspaniałego.

Tydzień bez wejścia do budynku z prawdziwego zdarzenia. Tydzień chodzenia dwóch kilometrów, żeby dostać się pod prysznic. Tydzień, podczas którego nie jeden raz dupę ratowali mi ludzie, których nawet nie zdążyłem zapytać o imię. Cudowne.

Ale głównie ta droga stanowi moje nowe najszczęśliwsze wspomnienie. Przydrożne pola usłane belkami siana. Śmiech do łez z prostackich żartów. Ten mocny tytoń. Ten ciepły wiatr. The Rolling Stones zaraz po Pink Floyd.

Szczęście, wolność, beztroska. 

To będzie nowe wspomnienie "napędowe". Takie, które sprawia, że chce się żyć. Poprzednie pochodzą sprzed... jakichś trzech lat, te najmocniejsze. Zdecydowanie przyda się takie nowe.

*

Po tym wyjeździe sprawy mają się raczej w porządku. 

Moje urodziny przespałem, byłem mimo wszystko wykończony po tej wyprawie. Właściwie to dobrze, bo byłyby beznadziejne. Życzenia złożyło mi tyle osób, że możnaby je policzyć na palcach jednej ręki, co jest dość przykre, ale przejąłem się tym jakoś bardzo.

Od tego czasu nie działo się nic szczególnego. Byłem na kilku imprezach, a czasami wolałem zostać w domu. Ale nie ma w tym rozpaczy. Jest raczej spokój.

Było kilka miłych chwil z przyjaciółmi. Przede wszystkim noc Perseidów. Leżeliśmy wiele godzin na mokrej trawie pod ciemnym niebem, rozgrzani winem, a każdy meteor wywoływał głośny zachwyt. Jednak czegoś mi brakowało. 

Prawdopodobnie obecności kilku osób. A dwóch w szczególności.

Właśnie. Martwię się o Mateusza.

Zaczął się u niego bardzo ciężki okres. Dawno już nie było tak źle. On nie miał tyle szczęścia ze studiami. Ma też problemy w rodzinie. Przestał wychodzić, boi się ataków paniki przy nas. Jest prawie tak źle jak przed leczeniem. Już wrócił na leki i psychoterapię. Mam nadzieję, że to wkrótce zadziała i będzie lepiej.

A ja... No cóż. Wcale się nie zapisałem. Okłamuję i Was, i siebie. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz.

*

Na tę chwilę czuję się całkiem dobrze. Postaram się oczywiście w końcu Wam odpisać. Nie jestem już w super szczęśliwym punkcie, ale bardzo daleko mi do rozpaczy. Czuję spokój. Luz. W tym tygodniu jedziemy na małe wakacje z rodziną. Mam nadzieję na dobrą pogodę.

To chyba tyle.

Enter.

poniedziałek, 7 czerwca 2021

Powódź

Jestem sobą ciągle zażenowany. Z jakiegoś powodu wszystkie, nawet najdrobniejsze pomyłki sprawiają, że siebie gnoję. Mam ochotę zapaść się pod ziemię po każdej najmniejszej wpadce. Zacząłem czuć irracjonalny strach, że moi (bardzo wyrozumiali) pracodawcy wyleją mnie z pracy za małe, głupie błędy. Bo czuję się tępy, nieporadny. Każdą wtopę rozpamiętuję godzinami. Zresztą boję się wyjść na idiotę nie tylko w pracy. Wstydzę się rozmawiać z ludźmi, pytać, mówić. Cokolwiek robię - wstydzę się siebie. Jest mi potwornie niezręcznie z tym kim jestem, jaki jestem, jak wyglądam, co sobą reprezentuję. Chciałbym być niewidzialny.

Dodatkowo mam stałe przeczucie, że jestem jak bezwartościowy pasożyt. Gdy tylko mam wolne, czuję, że marnuję czas. Mimo że boję się swojej niewystarczalności, pomyłek i jest mi potwornie niekomfortowo z samym sobą, to wręcz chciałbym znaleźć kolejną pracę. Na weekendy. Na wieczory. Na noce. Chciałbym non stop pracować. Ciągle boję się, że robię za mało. Nie wiem co mogłoby sprawić, że uwierzyłbym, że jestem wystarczający.

*

Dziś czuję, że schodzę coraz głębiej w szambo myśli. Nie wiem co zrobić ze sobą. Czuję się taki głupi, ułomny, wybrakowany. Zaczynam wątpić we wszystko, co sobie ustaliłem chociażby w sprawie studiów. Przyszłość nie rysuje się kolorowo. Ogólnie rezygnuję z coraz większej liczby rzeczy. Cele gasną. Umierają marzenia. Nie tylko te wielkie. Poddaję się, rzucam nawet najprostsze, nieodległe i łatwe do zrealizowania plany, które wymagają niewielkiego wysiłku. Przestaję organizować swoje drobne wyjazdy. Odwołuję obecność na imprezach. Anuluję rezerwacje biletów do kina. Wszystko, co nie jest tylko prostym wyjściem do pracy i powrotem do domu, wydaje się mieć tak wiele przeszkód i tak niewiele sensu.

Ale dobrze mi w takiej izolacji. Nie chcę się teraz z nikim widywać. Moi przyjaciele - coś bardzo złego dzieje się między nami. Widzieliśmy się ostatnio parę razy i za każdym atmosfera gęstniała. Wyszły na światło dzienne różne przykre sprawy. Niektórym całkowicie przestałem ufać. Parę dni temu śnił mi się koszmar o tym, jak każdy z nich po kolei robił mi potworne świństwa. Jedna scena wyryła mi się w pamięci cholernie dotkliwie. Boże, widzę to do tej pory za każdym razem, gdy zamykam oczy. Najgorsze jest to, że w ogóle nie byłbym zdziwiony gdyby okazało się, że to nie był sen. I to chyba niezbyt dobrze świadczy o sytuacji jaka między nami wszystkimi panuje.

Najśmieszniej wygląda sprawa z Grześkiem. Wiem, że to nic poważnego, nie powinno mi być przykro o traktowanie mnie jako zabawkę. Bo to przecież to jest zabawa. Ale porzucona zabawka to mimo wszystko śmieć. I tak się czuję.

*

Nienawiść to częste uczucie. Do całego świata i do samego siebie. Znowu standardem są myśli samobójcze w odpowiedzi na jakiekolwiek problemy. Znowu wchodzi bardzo potężna autodestrukcja. Robienie sobie krzywdy znowu jest codziennym rytuałem. Doskonale wiem, że wrócę do samotnego picia, czego w miarę udało się uniknąć przez jakiś czas. Ale z kim teraz pić? Poza tym najchętniej przyćpałbym coś. Wszystko, co odetnie mnie od rzeczywistości albo zrobi mi krzywdę brzmi teraz wspaniale.

"Too often, the only escape is sleep".

*

I jest jeszcze jedno. Właściwie może to być źródło połowy całego cyrku, jaki mam w głowie.

Tak straszne, ogromnie silne, piekielnie bolesne poczucie bycia zawodem dla rodziny. 

Może byłoby mi lepiej, gdybym czuł się kochany w tym domu. Boże, gdyby ktoś mnie czasem pochwalił. Gdyby ktoś mi powiedział, że to co robię jest wystarczające. Że nie musiałem kiedyś siedzieć po nocach w walce o pasek na świadectwie, że nie musiałem sprzątać domu trzeci raz, że nie muszę szukać drugiej pracy. Gdyby ktoś się mną kiedyś zajął. Gdyby ktoś mi powiedział, że mogę liczyć na ich wsparcie. Bo za cholerę nie uwierzę, że mogę. Mogę liczyć tylko na siebie. I mam sobie poradzić sam. Taki jest mój obowiązek. 

Przynieść dumę - to zawsze był mój desperacki cel. Żeby dostać dzięki temu jakieś okruszyny miłości. Żeby mnie chociaż pogłaskali po głowie za wygranie konkursu na obrazek w podstawówce. Żeby powiedzieli, że chociaż "nieźle" mi poszło. To były maksima. Tylko to pamiętam. Na nic więcej nigdy się nie zdobyli.


Jest tak wiele sprzeczności w tej głowie. I we wszystkim, co napisałem w ciągu tych paru dni. Może to nie ma sensu. 

Chciałbym, żeby miało.

piątek, 28 maja 2021

Rysy

Czuję, że jestem na skraju wytrzymałości.

A pozornie wcale nie ma dramatu. Jakoś funkcjonuję. Wstałem, zrobiłem coś.

Ale tej nocy... Co za chore myśli.

Myślę o śmierci. Nie mogę odgonić się od wyobrażeń, że moja siostra umiera. Nie wiem dlaczego. Już dwa razy zajrzałem do niej, żeby posłuchać jak oddycha. 

Nie wiem co mi jest. Tak strasznie chce mi się płakać

Myślę o tym, że nigdy nie będę już szczęśliwy. Może życie nie będzie ani trochę spełnione.

Myślę o swojej śmierci. Znowu przez głowę przechodzą mi wszystkie sposoby jak to zakończyć. Ale bałbym się.

Tej nocy boję się wszystkiego. Nie wiem co się dzieje.

Myślę o tym, że się nie pozbieram. 


Nie będę tu pisać, kiedy odbędzie się wizyta u psychiatry. Nie będę znów zapeszać. 

Jest bardzo potrzebna.

środa, 26 maja 2021

Płytkości

Są takie rzeczy, o których się nie mówi.

O piętrzącej się stercie brudnych ubrań.

O wszechobecnym syfie.

O tłustych włosach.

O bolącym pęcherzu, bo wstawanie do toalety jest tak trudne, że wstrzymuje się mocz jak najdłużej.

O mdłościach z głodu, które ponownie po prostu się przesypia, bo zrobienie jedzenia jest za trudne.

O niemyciu zębów przez tydzień.

O butelkach pod łóżkiem.

O brudnych prześcieradłach.

O tym, że czuje się, jak umierają szare komórki.


Już w pewnym momencie myślałem, że powoli przechodzi. Umyłem się, zmieniłem pościel, wyniosłem śmieci. Wsiadłem w autobus, żeby trochę wrócić do świata żywych, spotkać się z Mateuszem, przejść się.

Na przystanku straszny dyskomfort, po czterech przystankach początek ataku paniki. Dziękuję, do widzenia, wysiadam, wracam do domu.

I znowu jestem w łóżku. Z całą mocą dotarło, że zdecydowanie nie przechodzi. Przeliczyłem się tym razem.


Bo po jakimś czasie życia z tym czymś, cokolwiek to jest, już zna się pewne schematy.

Wiesz, że zacznie się niespodziewanym wstaniem po 15 godzinach snu, mimo że wcześniej zegar biologiczny się uspokoił.

Potem będzie bardzo szybko maleć energia, następny dzień już będzie całkowicie spędzony pod kołdrą.

Gdzieś tutaj przestaniesz odpisywać przyjaciołom, od tego momentu przez długi czas nie odezwiesz się do nikogo. Za chwilę zacznie się zarastanie brudem i bałaganem.

Następne w kolejności jest zupełnie załamanie, pocięcie się, myśli samobójcze, kilka dni absolutnej rozpaczy.

Potem będzie faza beznadziei, zapewne sie upijesz. Ten okres będzie wydawał się nie mieć końca. Może nawet wyjdziesz z domu, będziesz chodzić po odosobnionych miejscach i myśleć o przykrych rzeczach. Bo tu już wzrasta energia, ale myśli pozostają najgorsze.

Zaczniesz powoli odbierać telefony, ale tylko na krótkie i ważne rozmowy. Będzie przez ciebie przemawiać nienawiść do siebie.

Za jakiś czas wszystko zacznie się uspokajać i przestaniesz czuć cokolwiek. Będzie ci wszystko jedno. Za parę dni życie zacznie wyglądać normalnie, cokolwiek to znaczy. Spotkasz się z przyjaciółmi nie będąc wciąż do końca sobą, ale przynajmniej cię zobaczą.

Za kilkanaście lub kilkadziesiąt dni zacznie się za to faza zupełnie odwrotna, gdzie nie będziesz wcale potrzebował snu, produktywność osiągnie szczyt, a nastrój będzie tak dobry, że mógłbyś zorganizować niekończącą się imprezę.

I tak w kółko. Już tyle lat.

Głupie to.

Nie spodziewałem się, że dziś coś takiego napiszę. Chyba poczułem się samotny. Czasem lubię opowiedzieć coś klawiaturze.

Ale teraz, po raz kolejny tej doby, dobranoc. Chciałbym, żeby nic mi się nie śniło.

piątek, 21 maja 2021

Mount Everest

Minął równy miesiąc od ostatniego wpisu. Cóż za wyczucie czasu.

Powoli ogarniam zaległe maile. O dziwo mam na to siłę, chociaż dziś jestem w bardzo słabym miejscu.

Po kolei.

Od ostatniego wpisu nie zalogowałem się już ani razu na lekcje. Wstawałem rano, uczyłem się sam. Udało się ze wszystkim wyrobić. A dni były różne. Zdarzały się całkiem dobre, produktywne, ale w większości nie opuszczałem łóżka. Zasypiałem na repetytorium z geografii. Czasem nie robiłem zupełnie nic.

W każdym razie jakoś się udało. W dniach matur starałem się ze wszystkich sił utrzymać znośny nastrój, nawet mi to wyszło. Po prostu wypiłem przez te dwa tygodnie większe ilości kawy niż kiedykolwiek wcześniej. No i poszło całkiem nieźle. Wiem, że wszystko zdałem, dokładne procenty trudno przewidzieć. Na pewno nie będą całkowicie satysfakcjonujące. Trudno. Nie dałbym rady zrobić już nic więcej.

Do 13 maja, dnia ostatniej matury, było więc... Tak sobie. Klasycznie wręcz. Głównie mało energii, średnie dni, czasem nieco lepsze, chwile normalności. Nic, co normalnie mogłoby spowodować "zniknięcie". Nie było mnie więc głównie dlatego, że faktycznie nie chciałem myśleć o niczym innym niż o maturze. W mojej głowie była tylko nauka. I spanie.

A kiedy już było po wszystkim i oddałem ostatni arkusz, cóż, przestaliśmy mieć skrupuły. 

Nie wiem. Jakoś wszystko mi puściło. Już nie było nic do nauki, do martwienia się. Mogłem odpuścić. Przestało mi zależeć, żeby utrzymać się przy prawidłowym funkcjonowaniu. Bo po prostu nie było już nic do zrobienia, skończyły się oczekiwania, wymagania, zamartwiania.

Mogłem znowu rzucić się na dno, gdzie moje miejsce.

Wtedy zaczęliśmy pić. W końcu było tyle okazji. Ukończenie szkoły, napisanie egzaminów, urodziny koleżanki, kolegi.

I od tego momentu błyskawicznie zacząłem lecieć w dół, w dół, w dół...


Wpadłem w chorą spiralę alkoholu, seksu, narkotyków, imprez od rana do nocy, pełnych ciężkiego dymu z papierosów bez filtra.

Nie chciałem przestać.

Budziłem się w południe albo w środku nocy. Czasem obok obcych ludzi. Czasem w swoich rzygach. Najczęściej jednak nagi i obok Grześka.

Rodzice nie mieli pojęcia, oficjalnie byłem w domku nad jeziorem, tak jak często się robi po egzaminach. W rzeczywistości wciąż byliśmy w mieście, codziennie spaliśmy u kogoś innego, czasem w autach albo garażach.

Od jakiegoś czasu jestem w domu. Było znośnie, ale dziś już nie wyszedłem z łóżka. Wróciło wszystko co najgorsze. Nawet nie chodzi o to, co się działo na udawanym wyjeździe. Nie myślę o tym.

To znowu ogół. Ogół strachu, smutku, samotności, bólu.

W głowie mam teraz wspomnienia z najgorszego czasu w życiu. Myślę o zaszyciu się w ciemnym pokoju, myślę o wręcz fizycznym bólu, który czułem. I to wszystko sie teraz powtarza.

Mogę spać cały dzień. Mogę nie jeść cały dzień. Bo jestem beznadziejny, niechciany, głupi, obrzydliwy, niepotrzebny. Niepotrzebny. Bardzo niepotrzebny.

Myśli samobójcze? Trochę. 

Myśli o żyletkach? Już nie myśli, pociąłem się po nogach. Za późno na ręce, zaraz lato. Na nadgarstku cały dzień noszę gumkę recepturkę, stara sztuczka autoagresywnych. Już dwie pękły od strzelania.

Co teraz będzie? Teraz nic. Idę spać.

Czy pójdę do psychiatry? Nie chcę znowu zapeszyć, ale tak, jak tylko zacznę pracę i ustalą się godziny w grafiku. Tak, mimo wszystko udało mi się znaleźć pracę. Potrafię dużo ukryć.

Czy długo będę się tak czuł? Za cholerę tego nie przewidzę. Mogę jutro się obudzić i wszystko będzie w porządku, a ten post będzie wydawał się śmieszny. Naprawdę.

Chyba tyle.

Witam ponownie.

środa, 21 kwietnia 2021

Podmuch

Jestem wykończony huśtawką. Nie wiem nawet w jaką stronę to zmierza. Będzie teraz lepiej? Będzie gorzej?

Ostatnich parę dni to minimalne wzloty i upadki. Najbardziej pozytywne jest to, że zmusiłem się do nauki. Codziennie jeden dział. Teraz z całej siły staram się tego nie zaprzepaścić. Już nie mam czasu na przerwy.

Jeden dzień jest okej, następny już słaby. Naprawdę nic nie da się przewidzieć. 

Mam największe w historii zaległości w skrzynce odbiorczej. Dajcie mi jeszcze parę dni, odpiszę. Tak trudno się do tego zabrać.

Jestem bardzo zaplątany.

poniedziałek, 12 kwietnia 2021

Twarz

A dziś dla odmiany było źle. I nie wiem dlaczego. 

Poszedłem do lasu. Drzewa skrzypiały i trzeszczały, uginały się poruszane silnym wiatrem.

W pewnym momencie, już bardzo w głębi lasu, stanąłem na środku polany i pomyślałem, czy się tam nie powiesić. Tak po prostu.

Podobało mi się myślenie o tym. O przygotowaniu. O wiązaniu liny. 

Dlaczego? Dlaczego...

Nie wiem, jak napiszę tego posta. Trudno mi się wysłowić. Nie wiem, jak przekazać to, co mam na myśli.

Może nie wiem co mam na myśli.

I nie wiem po co to przekazywać.

Jest mi tak potwornie głupio. Moje uczucia nie mają sensu, nie mają prawa bytu.

Nic nie ma sensu.

Rozmyślania nie mają sensu.

Pisanie tutaj nie ma sensu. 

Już naprawdę nic mi to nie da. Treść postów się powtarza. Wiecznie to samo. Cały czas to samo, robię to samo, czuję to samo, cyklicznie, ciągle powtarza się stary schemat.

Wasze rady też się powtarzają. To oczywiste. Co innego tu mówić? To przecież jasne.

A ja, oczywiście, wiecznie ich nie słucham.

Może ja nie chcę być szczęśliwy. Może ja się sabotuję. Może ja nigdy nie pójdę na terapię. Może ja

Ja mam przede wszystkim siebie dość. Chciałbym teraz stracić przytomność i obudzić się, jak świat znowu będzie choć trochę zrozumiały.

*

Sen - 18 godzin. Jak sobie zażyczyłem, tak się stało. Wczoraj kilka minut po zamknięciu przeglądarki zgasło mi światło.

To była chora noc. 

Noc? Zasnąłem po południu, obudziłem się grubo po północy, nie wiedząc gdzie jestem. Potem budziłem się o świcie i przed południem. Śnił mi się ocean.

Jestem roztrzęsiony. Nie wiem co się dzieje.

*

Ja nawet nie zasługuję na śmierć. Samobójstwo byłoby śmieszne.

Mam zwykłą rodzinę, takie sobie relacje, dobre oceny, z daleka normalny człowiek.

ALE TAK MI TU ŹLE.

*

Będę się ciąć? 

Jestem od tego o włos. Już niedługo. Zawsze to przeczuwam.

Ten rollercoaster jest absurdalny.

Miałem potworną noc. Cały czas na skraju świadomości, więc przyszły omamy. Głosy, syreny, syczenie, melodie. Pod powiekami przerażające rozbłyski.

Wycieńczenie.

Opuszczam szkołę, znowu! Super!

Żałosne

*

Bezużyteczny śmieć. Teraz przypominam najgorsze jednostki, nieprzydatny margines, wegetujące coś.

Zużywam tlen i miejsce.

Czuję zabójcze wyrzuty sumienia, że w ogóle istnieję. Nie zasługuję. Nie powinienem.

*

Piszę to szósty dzień.

Za każdym dniem jest inaczej. Wstaję i nie wiem, nie przewidzę, co będzie. Rano jest dobrze, po południu dramatycznie, wieczorem dobrze, w nocy źle. Dowolne kombinacje.

*

Piszę to od tygodnia.

To tylko strzępki, kawałki, wyrzut nagłych myśli. Nie zredaguję ich. Po prostu wrzucę takimi, jakie są. Nie ważne, czy mają sens. 

Nic go teraz nie ma.


sobota, 3 kwietnia 2021

Synestezja

Jeszcze jeden dzień, kiedy wszystko było dobrze. Niesamowite.

Moje myśli nie były słowami, były raczej obrazami, muzyką, dźwiękami, oddechami.

Pastele na niebie. Wiatr huczący w uszach. Poezja.

Nie ma sensu artykułować zdań. To nie słowa, to barwy, to światło, to powietrze, to zapachy, to śpiew ptaków, to ślady zwierząt.

Ja tego opisywać nie chcę. Chcę tylko zapamiętać.

piątek, 2 kwietnia 2021

Puch

Dzisiaj pozwoliłem sobie niczym się nie martwić. 

Śpiew ptaków.

Cirrusy.

Dziś to nie są cirrusy. To są tylko chmury. 

Pierzyna na niebie.

Odpuszczenie.

Pozwoliłem wszystkiemu odpłynąć. Ciało wypłukane ze wszystkich natrętnych myśli. Każdy mięsień rozluźniony.

Błogość.

Popłakałem się z obezwładniajacego poczucia spokoju. 

Dziś jest bezpiecznie.

Zieleń. Słońce. Chmury. Ptaki. Ziemia. Krzewy.

Życie.

Docenienie.

Jak dziś przyjemnie patrzeć na białe futro kota.

Jaki miękki krajobraz staje przed oczami.

Jaka miękkość. Miękkość duszy i ciała.

Co za spokój. Jeden, jedyny dzień. 

Wspaniałe. Wspaniałe.

Łzy.

Tak dawno nie czułem się spokojny.

Jest mi tak dobrze, że aż boli.

Doceniam rozwieszone pranie, skrzynkę na listy, lampę przed domem. Jakże kocham widok za oknem.

Jakże kocham wielki orzech, pod którym siedzę.

Jak doceniam wszystko, co spłodziła ziemia. Jakże ja kocham wszystko, co żyje. 

Kocham dziś każdy promień słońca.

Najtrudniej jest kochać siebie. Ale dziś udało mi się przytulić moją duszę.

Mógłbym siedzieć tu do końca świata.

Chmury robią się różowe. 

Ja czuję się różowy. W końcu nie czarny, nie niebieski, nie szary. Dziś, przez chociaż jeden dzień, jestem różowy. 

Zaczynają kwitnąć stokrotki. Zakwitły moje fiołki.

To jest najbliżej szczerego szczęścia jak byłem od miesięcy. Teraz już może lat.

Niech ta chwila trwa.

Zamknę oczy i będę widzieć jeszcze nagie gałęzie na tle gasnącego nieba.

Zapalą się lampy ciepłym żółtym światłem. Będą jak świetliki.

A ja dziś usnę w spokoju. I będzie mi ciepło.

Nareszcie odrobina ciepła.

Nie chcę dziś niczego, co zdmuchnie ten płomień.

Przytuliłem siebie.

Jest ciepło. Ciepło.

Błogostan.




poniedziałek, 29 marca 2021

Bruzda

Teraz jest różnie. Faluję. 

Główny czynnik, po którym można poznać zmiany, to sen. Znowu stał się tylko opcją. Wystarczy drzemka nad ranem. Nie umiem spać długo.

Energia poszła trochę w górę, nawet udało mi się pouczyć. Ale tylko raz. Motywacja jeszcze się waha.

Są też jeszcze dni zupełnie smutne. W sobotę piłem do zgonu, ale przynajmniej z przyjaciółmi. To podobno lepiej niż samemu. Ale nie było tam ani kropli szczęścia. Właściwie wolałem być wtedy sam.

Wczoraj za to poszedłem na spacer. Pierwszy raz od wielu, wielu tygodni. To też istotna zmiana. 

Poczułem zapach świeżo rozkopanej ziemi. Zbutwiałych gałęzi. Mokrej trawy. 

W końcu jakaś iskra życia.

Pogadałem z Księżycem. Stwierdziliśmy coś zaskakującego.

Potrzebna mi zmiana środowiska.

Przede wszystkim potrzebna mi jest jakaś podróż, po drugie potrzebne mi są studia. Nie zdalne. Ale obawiam się, że nie ma na co liczyć.

Wow, "potrzebne mi są studia". Żebym tylko nie żałował swoich słów zbyt szybko.

Ale naprawdę mam jakieś dobre przeczucie w tej kwestii. Pewnie każdy tak mówi i przestaje po pierwszej sesji, ale nie chcę na razie odcinać się od tego optymizmu. To pozwala przeżyć. 

Bo nie jestem szczęśliwy od tak dawna. Nie jestem szczęśliwy w tym mieście, wśród tych ludzi. Wczoraj doszedłem do tego wniosku. Bardzo możliwe, że po prostu nie jestem szczęśliwy ze sobą, zawsze tak myślałem. Ale środowisko to nowy pomysł. Nie mam nic przeciwko przetestowaniu go.

Podsumowanie ostatnich dni? Jestem słaby, ale przynajmniej już postawiony na nogi.

piątek, 19 marca 2021

Dryf

Leżę. Tylko leżę. Nawet nie byłem w stanie usiąść. Lekcji słuchałem w łóżku. 

Potem już nawet przestałem się na nie łączyć.

Nie wiem w sumie dlaczego. Byłbym w stanie, ale po prostu tego nie zrobiłem. Od kilku dni jestem na "chorobowym".

Odciąłem się trochę. Leżę w ciszy i samotności. Nie odpisuję przyjaciołom.

Chciałem pomyśleć, ale w głowie tylko pustka. Wszędzie pustka.

A nic się przecież nie dzieje, naprawdę. Żadnej rozpaczy, nic się nie wydarzyło, nic się nie zmieniło. Wszystko jest w normie. Dlaczego mam tak mało energii?

Nie czuję nic. Nawet złych emocji. Nic mnie nie przeraża, denerwuje, smuci. 

Jest 14:45. Oczy mi się już zamykają. Wstałem po 10tej.

Niechęć i zmęczenie.

Nie mam punktu zaczepienia. Nie dążę do niczego. 

Śmierć w środku życia.

wtorek, 16 marca 2021

Dzwonki

Jest tak sobie. Nie da się nawet tego określić. 

Jestem powolny. Jestem rozbity. Miałem kilka ataków paniki znikąd. Trochę się martwię. Trochę nie.

Nie o tym. 

Jakaś niesamowita nostalgia mnie ogarnęła. Obrazy dzieciństwa porównuję ze stanem obecnym. 

Siedzę niedaleko peronu. Oglądam pociągi. Widzę po drugiej stronie kwiaciarnię z odpadłym tynkiem i zakurzonymi szybami. Kamienicy, o której pamiętam, że była obok, nie ma już od roku. Już nawet nie ma gruzów.

Dopadło mnie mocne uczucie przemijalności. Ale nie jest bolesne.

Jakaś melancholia. Wszystko mnie wzrusza. 

Dawno nie pisałem, ale nie mam o czym. Nie tu. Nie o tym co zwykle.

Zobaczymy, co z tym zrobię.

sobota, 6 marca 2021

Cień

Czuję się bezużytecznie.

Nie mogę nawet powiedzieć, żebym żył z dnia na dzień. Nic nie planuję, na nic nie czekam. Żyję raczej z godziny na godzinę.

Mimo wszystko nie ma tragedii. Brak myśli samobójczych. Brak przesady z alkoholem, chociaż jest obecny, to prawda. 

Życie niskiej jakości. Na słabych ustawieniach. Ale nie na dnie.

Trwa okres lunatykowania. Chciałbym wyrwać się z transu i uciec.

wtorek, 16 lutego 2021

Kamień

Znowu w dół.

Nocne ataki paniki, paranoja.

Któraś z kolei przegrana w walce z alkoholem.

Omijanie lekcji.

Potworne zmęczenie.

Ogólne wyhamowanie. Brak siły na treningi i naukę. Poczucie porażki.

Nienawiść.

Nie mogę spać.

Paraliżujące myśli o śmierci. 

Na razie tylko myśli o żyletce.

Ogromne poczucie winy, że nic nie robię.

Mam burdel w pokoju. 

Maile bez odpowiedzi.

Niepoprawione oceny, zaległe testy.

Czuję się chory.

Natłok wszystkiego.

Nie chcę jutro, właściwie dziś wstawać. Nie dam rady podnieść się z łóżka.

Jak zwykle, cykl za cyklem, będzie teraz źle.
Jest źle.

Dobranoc.

piątek, 29 stycznia 2021

Żaluzje

Już dość dawno temu, zaraz po ostatnim poście, poszedłem do sklepu po wódkę. W mojej sytuacji oznaczało to brodzenie w śniegu przez parę kilometrów. 

Ale czego nie zrobi Łukasz żeby się napić?

Po prostu musiałem. 

Na wsi wszyscy się znają. Kasjerka nie chciała zobaczyć dowodu. 

Powiedziała, że wie, że jestem rozsądnym chłopcem i nie robię głupot.

Aż zabrakło mi wtedy słów. Sparaliżowało mnie. Chyba nie powiedziałem jej "do widzenia".

Wracałem do domu z papierosem w gębie i butelką w kieszeni. Starałem się nie myśleć.

Wróciłem i piłem do nocy w swoim własnym towarzystwie. Słuchałem muzyki. Znowu wspaniale. Było dobrze, było fajnie. Rutyna.

Wcale nie było wspaniale. Było potwornie. Było najgorzej od dawna. 

Nie czułem się jak prawdziwa osoba. Nie wiedziałem czy żyję. I czułem się cholernie samotnie. Kiedy jesteś pijany, a nikogo nie ma obok, nie masz komu powiedzieć co się dzieje w twojej głowie. Tylko powiedzieć, bo wcale nie chciałbym słuchać odpowiedzi. I jesteś zbyt pijany, żeby to napisać w wiadomości, bo litery się zlewają. Jesteś przerażająco sam.

Było mi bardzo źle. Z perspektywy czasu czuję to wyraźniej niż wtedy. To był potworny wieczór, choć z pozoru nie wydawał się taki. Nie byłem sobą, nie byłem nawet ułamkiem siebie. Stałem się kimś innym na chwilę. W słuchawkach psychodela, w głowie szumiało, a obok nie było nikogo. 


Zaraz potem mój mózg zaczął wmawiać mi, że wszyscy mnie nienawidzą.

Wydawało mi się, że jestem żenujący, że moi przyjaciele mają mnie dość, że wszyscy mają mnie dość. Moich słów. Powinienem się zamknąć. Jestem irytujący. To było potwornie silne przeczucie.

Odmówiłem wtedy spotkania z całą naszą grupą. Wymyśliłem najprostszą wymówkę i zniknąłem. Bałem się tam iść. Bałem się popsuć wszystko swoją obecnością. Miałem zbyt silne przeczucie, ze mnie tam nie chcą. Postanowiłem, że dokończę niedopitą wódkę sam. 


Mniej więcej w tym samym czasie jedno z Was napisało mi, żebym spróbował nie pić przez chociaż dwa dni. 

I wszystko nagle spadło mi na głowę.

Ten mail.

Pytanie samego siebie, czy dam radę nie pić aż dwa dni. Aż. 

Aż.

Uświadomienie sobie, jak żałosne to jest.

I na koniec spadło na mnie ponownie to, co powiedziała kasjerka. 

Rozsądny chłopiec.

Mój Boże.

Jakby mnie ktoś uderzył.

Wylałem resztki z butelki. Byłem... Nie wiem. Nie wiem co było dalej.


Nie piłem do weekendu.

W weekend blokada przed spotkaniami odrobinę się zwolniła i nocowałem u Mateusza. Oglądaliśmy głupie filmy. Kupił nam sześciopak piwa.

Nie tknąłem ani jednego. 

Nawet nie wiem dlaczego. W poprzednich dniach alkohol kusił. Przestał gdy miałem go na wyciągnięcie ręki.


Pierwszy raz od dawna próbowaliśmy ze sobą rozmawiać. Wiem, że to już nigdy nie będzie to. On już od długiego czasu nie potrafi mnie zrozumieć. Nie szkodzi, ja sam nie potrafię.

Powiedziałem mu o tej blokadzie, która mówi mi, że wszyscy mnie nienawidzą. Mówiliśmy o relacjach w naszej grupie. Nie była to optymistyczna rozmowa, w ogóle nie zatrzymała lęku, może nawet przeciwnie. Ale była rozmową. A to już bardzo rzadkie.


Wychodzi na to, że nie piję od kilkunastu dni. Szkoła miała w tym duży udział. Właśnie, w międzyczasie skończyły się ferie. 

W pierwszym tygodniu po przerwie spałem godzinami, w nocy i w dzień, kiedy tylko się dało, do tego kawa. Teraz nie jestem ani trochę zmęczony, chociaż zacząłem ćwiczyć, a rano budzę się po trzech godzinach snu. I nie potrzebuję spać dalej.

Jak jest teraz? Ciało aktywne, mózg dziwny. Raczej bez dramatów. Element stały się nie zmienia: nic nie daje mi pełni radości. Wszystko staje się coraz słabsze. Świat jest wyblakły, dni identyczne, mimo że nie jest mi źle. Wszystko mi się udaje, wszystko idzie w miarę dobrze, do przodu, bez porażek.

 

Miałem sen, że kończył się świat. Była niedziela, leżałem w białej pościeli w mieszkaniu gdzieś na ostatnim piętrze wieżowca w dużym mieście. Nie widziałem tego, ale było czuć, że gdzieś na zachodzie jest ocean. Slonce świeciło pomarańczowym popołudniowym światłem i wdzierało się przez żaluzje do pokoju zostawiając pożegnalne pręgi na ścianach. Zaraz miało się coś stać. Robiło się coraz cieplej. Nikogo to nie obchodziło. Był absolutny spokój. Każdy był z tym pogodzony, może nawet na to czekaliśmy. Ludzkość rozpuszczała się powoli jak kostka lodu, kiedy słońce nurkowało w oceanie, dosłownie. Zrobiło się gorąco, najprzyjemniej gorąco, żarem kończącego się życia. Ja zasypiałem, świat kończył się bardzo powoli, tak jak powoli dzień przechodzi w wieczór. Nie doczekałem ciemności. Jeszcze w pełnym świetle i najcudowniejszym ciepłe zapadłem twarzą w miękką pościel i stopiłem się z wszechświatem.

To był dobry sen.

środa, 13 stycznia 2021

Sufit

Wczoraj miałem jednoosobową imprezę z winem, papierosami i psychodelicznym rockiem. To było wspaniałe. 

Nie mam pojęcia jak się czuję. Jestem chyba w "zmianie faz". Wiruję między euforią i smutkiem.

Z jednej strony wszystko jest całkiem w porządku, funkcjonuję zaskakująco dobrze. Uczę się i chodzę na spacery, sprzątam, czytam. Dzień kończę z poczuciem zadowolenia, że nie byłem bezużyteczny. A to dużo jak na mnie.

Z drugiej strony... Nie umiem zasnąć bez napicia się. Siadam sam z butelkami i swoimi myślami. A one stają się dziwne. Zaczyna się powolne osuwanie w spiralę autodestrukcji. I znowu ból wydaje się być słodki. Niszczenie siebie daje chorą satysfakcję.

Dlatego boję się końca ferii. Boję się, co zrobię, kiedy nie będę mógł już codziennie pić.

Znowu nie wiem jak skończyć.

Enter.

piątek, 8 stycznia 2021

Paznokieć

Nie mam nic szczególnego do powiedzenia.

Już wiem, że raczej nie pojadę nad morze. 

Ten tydzień to strzępki najróżniejszych myśli. I huśtawka.

Od Sylwestra nie było ani jednego dnia bez alkoholu. 

W niedzielę wódkę piłem na szklanki. Szybko poległem. I o to chodziło.

Odciąć się od siebie.

Zatrzymać wylew myśli. Jeszcze nie jestem gotowy przyznać sam przed sobą, o czym. To był chyba nawet fałszywy alarm.

Nie mam czasu na miłość. Nie mam siły się zakochać. Jeszcze nie czas.

Noce są przykre. Dni potwornie długie.

Mimo wszystko mam zrywy energii i nie jestem bezczynny. Raz nawet byłem z siebie dumny. Nauka idzie całkiem dobrze.

Nie mam aktualnie nikogo, kto chciałby mnie wysłuchać. 

Znowu mają mnie dość. Nie mówię więc. Tylko grzecznie piję.

Z drugiej strony nie mam nic do powiedzenia. Nie umiałbym się teraz wyrazić. 

Atmosfera jest dziwna. 

Jedzenie wywołuje wstręt.

Za długo śpię.

Oglądam zdjęcia. Tęsknię. Nie za ludźmi, nie za miejscami.

Za tym co czułem.

Dzisiaj był piękny wschód i zachód słońca. Wynurzanie spomiędzy chmur, potem zatapianie w nich.

Nie widziałem gwiazd od tygodni.

Muzyka jednocześnie trzyma mnie przy życiu i torturuje.

Powoli planuję przyszłość i bardzo się boję.

Wczoraj czy przedwczoraj myślałem, czy by się nie pociąć, ale zgubiłem żyletkę.

Wycofali z produkcji moje tabletki.

Piwo ma podrożeć podobno.

Będziemy pić wtedy już tylko wódkę.

Śnieg topnieje. 

Śnią mi się źdźbła trawy.

Czytam o mechanice kwantowej.

Rozebrałem choinkę. Irytowała mnie.

Ciężko mi wytrzymać w domu. 

Chodzę na spacery pod wiatrak. Tam palę papierosy i szukam słów.

Nie czuję się źle. Nie czuję się teraz wcale.

Dlatego ciężko być przytomnym.

Głupoty. Same głupoty.

Enter.

sobota, 2 stycznia 2021

Płomienie

To był potwornie dziwny rok.

Pierwsze jego miesiące spędziłem za mocno zakochany w nieodpowiedniej osobie. Najadłem się tyle strachu, stresu, zmartwień i rozterek, że posiwiałem. 

Rollercoaster. 

Z jednej strony dni niepewności, bezbrzeżnego smutku, bezradności, jeżdżenie wielokrotnie po szpitalach w całym województwie. Z drugiej strony wspaniałe dni, randki, wspólne noce, ciepło, wspólne zrozumienie. Tak, to była jedna z nielicznych osób, które miały szansę naprawdę mnie zrozumieć przynajmniej w niektórych kwestiach.

W międzyczasie wybuchła pandemia. Wiosenna kwarantanna przyniosła gwałtowne odcięcie się od świata z powodu bardzo mocnego reżimu oraz ogólne zupełne zmienienie się zachowań, priorytetów, rutyn. A to zamknięcie odkryło przede mną bardzo ciemne zakątki mojego umysłu, których nigdy wcześniej nie zwiedziłem.

Chodziłem na spacery do lasu i w pola, ale wkrótce przestałem, przynajmniej samotnie. To generowało za dużo okazji do myślenia. A ja w moim myśleniu wchodzę bardzo głęboko do mętnej wody.

W kwietniu byłem najbliżej śmierci od lat. Był dzień, w którym byłem pewny, że jutro nie nadejdzie.

Szybko zacząłem więc woleć zostawać w domu i oglądać jakieś pierdoły, byle tylko nie myśleć o sobie. Zająć się czymś. Tak jest do tej pory, może nie zawsze, ale głównie.

Późną wiosną zakochałem się na nowo w butelce. Właściwie popijałem sobie od początku roku, ale bliżej lata alkohol uderzył mi do głowy mocniej niż kiedykolwiek.

Moja ponad półroczna, przedziwna relacja z Alkiem zakończyła się wraz z początkiem lata, wakacji. To przestało mieć sens. Nie pomagaliśmy sobie. Nie żałuję jednak tego absolutnie. Bardzo się cieszę, że to wszystko miało miejsce. Potrzebne było mi to doświadczenie. Potrzebne były mi zarówno te dobre chwile, w których uczyłem się kochać i opiekować kimś, jak i te bardzo złe. Nauczyłem się też, czego się wystrzegać i jakich osób unikać.

Z wakacjami zaczęła się za to moja powierzchowna, lecz zarazem intensywna relacja z Grześkiem. Nie szukałem na siłę pocieszenia po Alku, po prostu tak się złożyło. Bardzo wcześnie zrozumieliśmy, że nie będzie z tego nic poważnego. Nazywali nas "party boyfriends". I faktycznie tak było. Widywaliśmy się często, bo w wakacje chodziliśmy na domówkę za domówką. Upijaliśmy się, tańczyliśmy, całowaliśmy i budziliśmy się razem. To nie było nic szczególnego. Napędzał nas alkohol.

No właśnie, alkohol. 

Od maja do września tak wyglądało moje życie. Wlewaliśmy w siebie potworne ilości wódki czy wina, tańczyliśmy w letnim deszczu, leżeliśmy zamroczeni pod gwieździstym niebem. Jeśli akurat wypadał dzień, w którym się nie widzieliśmy, to piłem sam. To przypominało radość. Odkryłem potęgę alkoholu. Całkowicie mu się poddałem. Stałem się zwierzęciem. Nie chciałem czuć nic oprócz cudownego znieczulenia, który on daje. 

Mimo wszystko nie byłem szczęśliwy. Często bywało ze mną źle. Właściwie od Walentynek już nigdy potem nie byłem szczęśliwy. W jakiś dzień wakacji znowu byłem bliski śmierci. Zaryczany pytałem Boga, wszechświat, cokolwiek, dlaczego jeszcze żyję. 

W sierpniu powiedziałem swojej mamie, że nie jestem heteroseksualny. Odebrała to po prostu z tolerancją, nic więcej, ale na szczęście też nie mniej. Dwa dni wcześniej skończyłem 18 lat. 

We wrześniu zacząłem klasę maturalną. To dość duże wyzwanie dla tak zmęczonego człowieka. A będzie tylko gorzej.

Dlatego też we wrześniu podjąłem próby rozpoczęcia terapii zakończone klęską. Typowo dla mnie zniechęciłem się, a gdy przełamałem się na nowo, covid odciął mi możliwość ponownej próby.

Szkoła nie powstrzymywała mnie od picia, jednynie nieco zmniejszyła częstotliwość. W bardzo złe dni potrafiłem jednak pić rano, przed lekcjami. Alkohol zrobił ze mnie potwora.

W tym roku rzadko się ciąłem, ale jeśli już, to porządnie. W nowy rok wkroczyłem z wciąż bardzo wyraźnymi bliznami.

W październiku znowu zdalne. To ułatwia picie w dni robocze. To znowu zmienia tryb życia na przerażająco bierny. I mierny.

Końcówka roku względnie produktywna, odrobinę lepsza. Z tyłu głowy wciąż świadomość możliwych bliskich zmian na gorsze. W tle cały czas alkohol.

Ostatni dzień roku spędziłem ze wszystkimi moimi przyjaciółmi. Całowałem się z Grześkiem. Piliśmy wszyscy wódkę na pustej ulicy i oglądaliśmy fajerwerki.

Czy byłem szczęśliwy? Nie. Może jedynie Grzesiek dał mi minimalną iskrę radości. Ale ogólnie brak wyższych pozytywnych emocji. Byłem wręcz zawiedziony tym, że nie potrafiłem się upić tak porządnie jak zazwyczaj.

2020 to dziwne zmiany trybu życia, ciężkie okresy, toksyczna miłość, alkohol, brak szczęścia. Przede wszystkim brak szczęścia.

Zaczyna się chyba piąty rok prowadzenia bloga.

Będą zmiany. Idę na studia.

Nie mam postanowień noworocznych. Mam tylko dwa życzenia. Chcę jechać nad morze. I chcę w końcu przeżyć dzień, po którym uznam, że naprawdę byłem w pełni szczęśliwy. Dzień, po którym nie będę zawiedziony. Po którym nie będę sobie mówić: "do cholery, przecież było całkiem dobrze, dlaczego ja nie czuję radości?".

To tylko cyferki, ale proszę, niech będzie w 2021 chociaż trochę lepiej na świecie. I u Was. I u mnie.