poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Miękkość

Czasami jest trochę lepiej.

Siedzę na ziemi pod orzechem. Bawię się z kotem.

W końcu naprawdę mogę powiedzieć, że zadrapania na rękach to jego wina. Wyłącznie.

Aha, i jeżyny. Czarne, rozgrzane słońcem, miękkie. Bronią się kolcami. Lekko kwaśne.

Ktoś mnie kiedyś do nich porównał.

Pszczoły brzęczą wśród malin. Nie przeszkadzamy sobie.

Na bzie ląduje skowronek.

Słońce powoli zmierza ku zachodowi, ale jest jeszcze wysoko. Daje złote światło, które zmiękcza kolory i kształty.

Ściągam okulary. Wszystko staje się akwarelowym obrazem.

Mrówka chodzi mi po łydce.

Wiatr czesze trawę i kołysze liśćmi.

Chmury nisko i ciężko chodzą po niebie, ale nie będzie padać.

Jest idealna pogoda.

Biorę zimny prysznic. Otulam się ciepłym, miękkim ręcznikiem.

Patrzę w lusterko. Słońce jest coraz niżej i bawi się na ceramice i szkle, kiedy wpada przez okno. Tańczy na połowie mojej twarzy.

Moja źrenica nie jest w brzydkim kolorze błota, jak zawsze myślę. W tym świetle jest bursztynowa.

Nie krzywię się na tę trywialną mysl. Uśmiecham się. Wybaczam sobie.

Jestem dziś dla siebie miły.

Jest okej.

...

Mam to. Jeszcze w tamtym tygodniu zapisałem się na wizytę.

Jest nawet lepiej - miła pani psycholog przekierowała mnie do drugiego miejsca, gdzie przyjmuje, żebym zobaczył, czy tam nie dostanę terminu szybciej. Będę tam za dwa lub trzy dni i załatwię to (bo za cholerę nie da się dodzwonić).

Ulga.

wtorek, 2 sierpnia 2022

Księżyc

Totalnie nie spodziewałem się, że nie będzie mnie aż tak długo. Ze zdzwieniem patrzę w kalendarz.

Niedawno minęła północ, więc dziś są moje 20. urodziny. Nie będę ich obchodzić, chociaż tak naprawdę chciałbym nie być dziś sam. Trudno.

Kolejne rozczarowanie, które ledwo odnotowuję, bo niewiele spraw już mnie obchodzi.

Przynajmniej na zewnątrz. Pewnie wszystko mnie obchodzi, ale gdzieś bardzo głęboko, pod skorupą nieczułości.

Mam bardzo mało i bardzo dużo do powiedzenia.

*

Sesja była trudna, długa i wymagająca. Zacząłem więc uczyć się i stresować prawie miesiąc przed nią.

Stres miał wiele poziomów. Czasami przedzierał się na zewnątrz, był pod samą skórą. Miałem ataki paniki, na szczęście nieliczne. Za to bardzo długie i wyczerpujące.

Pamiętam jeden jakoś zaraz po ostatnim poście, kiedy otworzyłem rano oczy i strach zalał mnie natychmiastowo. Na szczęście byłem wtedy w domu, nie w akademiku. Nie mogłem się opanować przez niemal godzinę. Płacz, płytki oddech, mdłości. Przede wszystkim ten niepohamowany, nieustający płacz. Wycie.

Przez większość czasu jednak stres utrzymywał się na głębszym poziomie, gdzieś upchnięty w podświadomości. Oczywiście miałem zwidy (a ich apogeum w samej sesji). Nie pozbyłem się ich do tej pory. Czasem też słyszałem dźwięki, których nie było.

Wróciły kołatania serca i też już nie odeszły.

Sen był krótki, przerywany, nie dający odpoczynku.

Szczęście w nieszczęściu, że stres był głównie "głęboki", podświadomy, bo na egzaminach nie czułem go wcale. Żadnych zimnych, drżących rąk. Ale za to wyczerpująca bezsenność i niepokojące zwidy na kilka dni przed testem.

Czemu tak bardzo się bałem? Nie dlatego, że mam problemy. Nikt nie stał nade mną z batem. Te studia są dla mnie cudowne. Stres nie powinien mnie tak zjadać. 

Bałem się dlatego, że sam sobie narzuciłem wysoki poziom.

I tak strasznie, strasznie chciałem, żeby rodzice byli dumni z wyników mojego pierwszego roku studiów.

No i zdałem. Po długiej i ciężkiej przeprawie zdałem naprawdę zadowalająco. Mam szansę na stypendium.

Mama była słodka. Zaskakująco wyrozumiała i wspierająca jak na nią. Często pytała, jak idzie. Tata nie bardzo się angażował. 

Prawdziwie dumni będą, jeśli dostanę stypendium. Liczę na to najbardziej na świecie. Nie dość, że ich odciążę, to w końcu będą się ze mną cieszyć. Chciałbym, żeby było jak po maturze. Chciałbym znów zobaczyć dumny uśmiech taty. I żeby mama miała czym się chwalić wśród koleżanek.

*

Jeśli chodzi o zdrowie, to jest stabilne. Stabilnie złe.

Zrobiłem szczegółowe badania. Wyniki beznadziejne.

O dziwo wątroba, jako jedyna, w stanie idealnym.

Przez jakieś półtora miesiąca starałem się robić wszystko, co mi zalecono. Garście leków i suplementów, uciążliwe diety, dużo zmian w trybie życia. 

Efektów prawie zero. A miały być widoczne bardzo szybko.

Od tego momentu niemal się poddałem. To mnie tak strasznie przybija. Wydaje mi się, że nigdy nie będzie lepiej. Nie umiem się poprawić. Boże, każdy umie, tylko nie ja. Beznadziejna pizda. Robię tylko absolutne minimum z tego, co mi zalecono, a często nawet mniej niż minimum. 

Żałosne.

A zdrowie psychiczne? Cóż. 

Skierowanie do psychologa leży w szufladzie w biurku. Leży tam od miesiąca.

Oczywiście, że się nie zdobyłem na zapisanie się. Po co? Nie dzieje się przecież nic szczególnego.

Obiecałem sobie i komuś, że zapiszę się jak wrócę z wyjazdu, czyli w połowie sierpnia. Może do tego czasu przekonam sam siebie, że na to zasługuję.

Byłem za to na warsztatach w uczelnianym centrum wsparcia, kiedy jeszcze trwały zajęcia. Poczytałem też trochę i popytałem. Nie mogą zbyt wiele zdziałać, ale mogą pomóc w oczekiwaniu na leczenie i zawsze trochę wesprzeć w gorszych chwilach.

Pani konsultantka była niezmiernie miła. Odpowiadała na moje najgłupsze pytania i powiedziała, że "jest do dyspozycji i czeka, aż będę gotowy poprosić o pomoc".

Już samo to mnie podbudowało.

*

Był taki moment parę tygodni temu, że i ja, i tata byliśmy mocno pijani. Nasze rozmowy w tym stanie są ryzykowne, bo ja dużo paplam, a on dużo odpuszcza.

I z tego co pamiętam, a pamiętam niewiele, zrobiłem przed nim coming out.

Próbowałem to zrobić "na śmieszno". Coś pieprzyłem, że przynajmniej będzie mniej skomplikowanie niż "z tymi babami". Że nie będzie musiał kupować quada na chrzciny wnuka. Że na ślub dostanie zaproszenie do jakiegoś bardziej egzotycznego miejsca niż do tutejszego urzędu stanu cywilnego.

Śmiał się. Powiedział, że mało go to obchodzi, że wszystko mu jedno. Niech będzie i tak.

Nasze rozmowy w tym stanie są ryzykowne również dlatego, że rano oboje mało pamiętamy. Chociaż to miecz obosieczny.

Nie zamierzam się przypominać. Nie wiem, czy przyswoił tę informację. Nie będę pytać.

Ale chciałbym już się nie powtarzać.

Od jakiegoś czasu sprawy orientacji mi ciążą. Prawie nie ma dnia, żebym o tym nie myślał.

Boję się o przyszłość. Boję się odrzucenia przez rodziców. Mimo wszystko, mimo że teoretycznie oboje coś wiedzą. Boję się zawodu, kiedy faktycznie przyprowadzę kogoś do domu. Boję się oddalenia. Niepoważnego traktowania. Wyrzutów. Awantury, choć to do nich niepodobne.

Najbardziej boję się chłodu, bardzo do nich podobnego.

Z drugiej strony nie powinienem się tak tym przejmować, bo wiele wskazuje na to, że jeszcze bardzo długo będę sam. Przekonałem się po raz kolejny, że nie nadaję się do takich relacji. Chciałbym powiedzieć, że jeszcze nie. Ale może nigdy nie będę się nadawał.

Poznałem kogoś. Nawet nie nadam mu imienia, bo nie trwało to długo i nie sądzę, że będę o tym więcej pisać.

Może nie trwało długo, ale rozpaliło pewne nadzieje. Dogadywaliśmy się świetnie i nawet zaczęło się planowanie następnych kroków. To nie była miłość mojego życia, ale były szanse na wypielęgnowanie tej relacji na coś naprawdę fajnego. Po kilku tygodniach kontakt zaczął się wypalać. Wybrał kogoś innego. 

Było mi trochę smutno. Ale tylko trochę.

Zaczynam się przyzwyczajać.

A kiedy już piszę o tych sprawach, to może przyszła pora na update o Grześku.

Grzesiek przedstawił mi swoją dziewczynę.

Chciałbym powiedzieć, że to było jak gilotyna, ale to nie prawda. Uczucie nie wyparowało natychmiast. Nie było też melodramatu - nie chciałem podciąć sobie gardła, gdy ich zobaczyłem. Po prostu jeszcze przez jakiś czas tęskniłem za starymi czasami. Ale nie długo.

Wspomnienia o tych chwilach już zaczynają się zmieniać. Nie wywołują tych samych słodko-gorzkich emocji, bólu z tęsknotą. Już nie widzę ich przez różowe okulary. Nie chciałbym do tego wrócić. Czasami nawet czuję zażenowanie. To dobry znak.

Grzesiek zaszył się gdzieś z tą dziewczyną i nie widziałem go od bardzo dawna. To jest w porządku. Nie za bardzo chcę go widzieć. Nie chodzi o to, co było kiedyś. Nawet sama przyjaźń też już się wypala. Wiem, że on nie będzie o nią walczył, nie walczy. Ja też nie będę.

*

To nasze naprawdę ostatnie wspólne wakacje, a ekipa już zaczęła się sypać. Teraz już wszyscy wyszli ze szkół i w październiku rozpierzchniemy się po całej Polsce.

Tak naprawdę widuję się tylko z Mateuszem i dwiema przyjaciółkami. Okazjonalnie dołącza reszta. Niektórych nie widziałem od kwietnia.

To nie przeszkadza nam w piciu.

Różnie bywało z alkoholem przez ten czas. W sesji bardzo się hamowałem, ale raz się napiłem, bo była porządna okazja.

Po egzaminach oczywiście hamulce puściły. 

Raz doprowadziłem się do takiego stanu, że rano na poważnie przysięgałem sobie abstynencję. 

Ale przecież to nie pierwsza taka przysięga.

Teraz trwam w zawieszeniu. Z jednej strony naprawdę chciałbym ograniczyć alkohol, właściwie powinienem to zrobić dla zdrowia. I nie chcę być jego więźniem. Nawet jeśli nie potrafię sobie całkiem odmówić, to udawało mi się mocno ograniczać. Przez jakiś czas było dobrze. Piłem tylko troszeczkę, dla towarzystwa, nawet nie zdążyło mi zaszumieć w głowie, kiedy kończyłem.

A potem przyszedł wieczór, kiedy nie wyczułem granicy i zrobiło się zbyt miło. Kiedy robi się zbyt miło, to Łukasz musi zalać się do zgonu.

Więc znowu jestem na drodze donikąd.

Nie umiem się powstrzymać, kiedy świat zaczyna się kręcić, robi się miękko i ciepło. Chcę więcej.

I oczywiście znów robiłem idiotyczne, obrzydliwe rzeczy pod wpływem. Strasznie głupie. Prawie przespałem się z typem, którego nawet nie lubię. Innym razem przeze mnie dostalibyśmy z chłopakami w mordę na ulicy.

Czasami alkohol dokręca śrubę smutku. Było tak w ten weekend. Wróciłem napruty i zły na kogoś. Na świat. Na siebie. 

Byłem bliski podjęcia bardzo złej decyzji związanej z pomieszaniem alkoholu z czymś jeszcze. Jednak nie mogłem znaleźć tych piguł. Nie byłem w stanie.

To nie miało być samobójstwo, chciałem tylko przyćpać. Zagłuszyć złość i smutek. Przedłużyć błogostan. Zasnąć w spokoju.

Padłem na łóżko i ostatnią moją myślą były żyletki. Dawno nie widziane koleżanki, które kiedyś koiły ból. Były prawie na wyciągnięcie ręki. Musiałbym tylko wstać.

Też już nie byłem w stanie. Tylko drapałem ręce, dociskając paznokcie.

I dobrze, że to się tak skończyło. Gorzko żałowałbym każdego innego scenariusza.

Teraz umiem to ocenić. Ale gdy jestem pijany, to nie ma żadnego znaczenia. Chcę dalszej błogości, większego ukojenia, przedłużenia znieczulenia. I nic się nie liczy. 

Wychodzi na to, że nie powinienem pić. Powinienem powiedzieć, że chcę przestać. Że przestanę.

Obawiam się, że mógłbym skłamać.

*

To nie była jedyna sytuacja, kiedy lekko zbliżałem się w stronę śmierci.

Myślę o niej dzień w dzień. Bez wyjątku.

Niekoniecznie mam myśli samobójcze. Po prostu o niej rozmyślam. Nie o tym, co będzie po niej (oby nic). Myślę o samym momencie. W jaki sposób byłoby dobrze umrzeć.

Czasem o tym, co po sobie zostawię (prawie nic). Często o tym, jak chcę być pochowany.

To męczy.

*

A zwykły dzień?

Wstaję późno, zagłuszam się bzdurami. Bezmyślnie patrzę w ekrany. Rzadko jestem sam ze swoimi myślami. Dlatego tak mało zapisałem sobie od ostatniego razu i dlatego tak trudno mi się teraz to pisze. Bo nic nie pamiętam. Nie rozmyślam zbyt dużo.

Przebłyski produktywności: co jakieś trzy dni urządzam wielkie sprzątanie. Na błysk. Wszystkie zakamarki. Najchętniej myłbym codziennie okna. Nie wiem, czemu to robię. Chwilami to traci sens, sprzątam czyste pomieszczenia. Marnuję wodę i detergenty. Zdzieram ręce.

Po prostu mnie to uspokaja w jakiś dziwny sposób. Widzę efekt. Czuję się spełniony. I przydatny.

Próbowałem czytać książki. Próbowałem malować! 

Tęsknię za poezją. Słowa nie chcą się ułożyć w prostą notatkę, co dopiero w wiersz. 

Chodzę na spacery. Zawieszam oczy w zieleni i błękicie. To też koi. Ale nie na długo. 

Bo zaczynam myśleć.

Więcej zagłuszania. Filmy, z których nic nie pamiętam. Mam wrażenie, że już to kiedyś pisałem.

Jest 3:58. Standardowa godzina, żeby położyć się spać. Zaraz tak zrobię. 

Dalej nie mam prawa jazdy ani pracy. To się łączy.

Lęk.

*

Dobrze mi, że to napisałem. Może wrócę do robienia tego bardziej skrupulatnie. To cholernie ważne. Bez tego zapomnę wszystko.

Wam też odpiszę. Już jesteście na pewno przyzwyczajeni do mojej niesamowitej prędkości wymiany korespondencji.

Ale na tę chwilę - dobranoc. Chociaż już prawie dzień dobry.