Już dość dawno temu, zaraz po ostatnim poście, poszedłem do sklepu po wódkę. W mojej sytuacji oznaczało to brodzenie w śniegu przez parę kilometrów.
Ale czego nie zrobi Łukasz żeby się napić?
Po prostu musiałem.
Na wsi wszyscy się znają. Kasjerka nie chciała zobaczyć dowodu.
Powiedziała, że wie, że jestem rozsądnym chłopcem i nie robię głupot.
Aż zabrakło mi wtedy słów. Sparaliżowało mnie. Chyba nie powiedziałem jej "do widzenia".
Wracałem do domu z papierosem w gębie i butelką w kieszeni. Starałem się nie myśleć.
Wróciłem i piłem do nocy w swoim własnym towarzystwie. Słuchałem muzyki. Znowu wspaniale. Było dobrze, było fajnie. Rutyna.
Wcale nie było wspaniale. Było potwornie. Było najgorzej od dawna.
Nie czułem się jak prawdziwa osoba. Nie wiedziałem czy żyję. I czułem się cholernie samotnie. Kiedy jesteś pijany, a nikogo nie ma obok, nie masz komu powiedzieć co się dzieje w twojej głowie. Tylko powiedzieć, bo wcale nie chciałbym słuchać odpowiedzi. I jesteś zbyt pijany, żeby to napisać w wiadomości, bo litery się zlewają. Jesteś przerażająco sam.
Było mi bardzo źle. Z perspektywy czasu czuję to wyraźniej niż wtedy. To był potworny wieczór, choć z pozoru nie wydawał się taki. Nie byłem sobą, nie byłem nawet ułamkiem siebie. Stałem się kimś innym na chwilę. W słuchawkach psychodela, w głowie szumiało, a obok nie było nikogo.
Zaraz potem mój mózg zaczął wmawiać mi, że wszyscy mnie nienawidzą.
Wydawało mi się, że jestem żenujący, że moi przyjaciele mają mnie dość, że wszyscy mają mnie dość. Moich słów. Powinienem się zamknąć. Jestem irytujący. To było potwornie silne przeczucie.
Odmówiłem wtedy spotkania z całą naszą grupą. Wymyśliłem najprostszą wymówkę i zniknąłem. Bałem się tam iść. Bałem się popsuć wszystko swoją obecnością. Miałem zbyt silne przeczucie, ze mnie tam nie chcą. Postanowiłem, że dokończę niedopitą wódkę sam.
Mniej więcej w tym samym czasie jedno z Was napisało mi, żebym spróbował nie pić przez chociaż dwa dni.
I wszystko nagle spadło mi na głowę.
Ten mail.
Pytanie samego siebie, czy dam radę nie pić aż dwa dni. Aż.
Aż.
Uświadomienie sobie, jak żałosne to jest.
I na koniec spadło na mnie ponownie to, co powiedziała kasjerka.
Rozsądny chłopiec.
Mój Boże.
Jakby mnie ktoś uderzył.
Wylałem resztki z butelki. Byłem... Nie wiem. Nie wiem co było dalej.
Nie piłem do weekendu.
W weekend blokada przed spotkaniami odrobinę się zwolniła i nocowałem u Mateusza. Oglądaliśmy głupie filmy. Kupił nam sześciopak piwa.
Nie tknąłem ani jednego.
Nawet nie wiem dlaczego. W poprzednich dniach alkohol kusił. Przestał gdy miałem go na wyciągnięcie ręki.
Pierwszy raz od dawna próbowaliśmy ze sobą rozmawiać. Wiem, że to już nigdy nie będzie to. On już od długiego czasu nie potrafi mnie zrozumieć. Nie szkodzi, ja sam nie potrafię.
Powiedziałem mu o tej blokadzie, która mówi mi, że wszyscy mnie nienawidzą. Mówiliśmy o relacjach w naszej grupie. Nie była to optymistyczna rozmowa, w ogóle nie zatrzymała lęku, może nawet przeciwnie. Ale była rozmową. A to już bardzo rzadkie.
Wychodzi na to, że nie piję od kilkunastu dni. Szkoła miała w tym duży udział. Właśnie, w międzyczasie skończyły się ferie.
W pierwszym tygodniu po przerwie spałem godzinami, w nocy i w dzień, kiedy tylko się dało, do tego kawa. Teraz nie jestem ani trochę zmęczony, chociaż zacząłem ćwiczyć, a rano budzę się po trzech godzinach snu. I nie potrzebuję spać dalej.
Jak jest teraz? Ciało aktywne, mózg dziwny. Raczej bez dramatów. Element stały się nie zmienia: nic nie daje mi pełni radości. Wszystko staje się coraz słabsze. Świat jest wyblakły, dni identyczne, mimo że nie jest mi źle. Wszystko mi się udaje, wszystko idzie w miarę dobrze, do przodu, bez porażek.
Miałem sen, że kończył się świat. Była niedziela, leżałem w białej pościeli w mieszkaniu gdzieś na ostatnim piętrze wieżowca w dużym mieście. Nie widziałem tego, ale było czuć, że gdzieś na zachodzie jest ocean. Slonce świeciło pomarańczowym popołudniowym światłem i wdzierało się przez żaluzje do pokoju zostawiając pożegnalne pręgi na ścianach. Zaraz miało się coś stać. Robiło się coraz cieplej. Nikogo to nie obchodziło. Był absolutny spokój. Każdy był z tym pogodzony, może nawet na to czekaliśmy. Ludzkość rozpuszczała się powoli jak kostka lodu, kiedy słońce nurkowało w oceanie, dosłownie. Zrobiło się gorąco, najprzyjemniej gorąco, żarem kończącego się życia. Ja zasypiałem, świat kończył się bardzo powoli, tak jak powoli dzień przechodzi w wieczór. Nie doczekałem ciemności. Jeszcze w pełnym świetle i najcudowniejszym ciepłe zapadłem twarzą w miękką pościel i stopiłem się z wszechświatem.
To był dobry sen.