wtorek, 28 kwietnia 2020

Magnetyzm

A jednak wciąż Cię pragnę, nie potrafię odrzucić.

Nie umiem oddalić się na długo, nie umiem daleko odejść.

Czasem czuję, jakby życie było serialem.

Jak długi będzie nasz wątek? Nie wiem. Wiem, że jest intensywny. I że widzowie nie polubiliby tej pary.

Zdrowy rozsądek nas nie lubi i całkowicie go rozumiem.

Ale serce karmi się tym, karmi się do przesady gdy tylko ma okazję.

Może po prostu muszę to przejść.

Jesteśmy kopalnią doświadczeń. Nie jesteśmy w żaden sposób podobni do reszty. Nie mieścimy się w etykietach.

Przyszłości można się domyślić. W serialu musi być dramat, a u nas jest jeden za drugim. Kiedyś przyjdzie coś ogromnego.

A może przyjdzie tylko cisza?

Ale też ogromna.

I wszystko się skończy, i będzie ból, i będzie ulewa.

Będzie za to ogrom doświadczeń. Nowe uczucia. Już kilka zdobyłem.

Jest niesamowicie. Zawsze jest niesamowicie, tylko następne słowa zmieniają się jak w kalejdoskopie.

Niesamowicie dobrze, niesamowicie źle, niesamowicie cicho.

Jesteśmy dziwni.

A ja uzależniony.

On jest narkotykiem. Dobre dni hajem, złe zjazdem.

Biorę. Biorę Cię nie zważając na skutki uboczne.

Chwilowo nie potrafię żałować.

piątek, 24 kwietnia 2020

Dławienie

Wyszedłem z domu. Wybiegłem na odludzie, wyszedłem, bo coś mnie wywołało z domu. Poszedłem tam, gdzie ostatnio widziałem to życie, poezję.

I w ogromnym zaskoczeniu przywitałem śmierć.

Ja nie wiem, co mi było. Psychoza.

Szedłem przez pola zataczając się, zamykając oczy i idąc na oślep, czasem przystając. Byłem pijany bez kropli alkoholu. Kręciłem się z rozpostartymi ramionami. Śmiałem się. Nuciłem. Szczypałem policzki.

Z czego to się wzięło? Nie wiem. Ten dzień nawet nie był zły. Wszystko spłynęło, gdy zostałem sam ze sobą. Lęk? Nie. Nienawiść też nie.

To przypomniało bardzo szeroki uśmiech zakrapiany łzami, gniewem, wariactwem. Wszystko się mieszało. Tak, zdarzało mi się wiele razy podobnie, ale nie tak silnie. Nie tak.

Nie wiem. Ja po prostu nie potrafię tego opisać słowami. Czułem, że szaleję.

I było mi okropnie gorzko. A to był dopiero początek.

Najstraszniejsze minuty to derealizacja. Długie minuty kiedy nie miałem płci, imienia, ciała, formy. Dosłownie zapomniałem jak się nazywam. Czułem się odszczepiony od ciała i od rzeczywistości. Nie wiedziałem, kim jestem. Nie byłem człowiekiem. Niemal nie istniałem.

Wariowałem.

I właśnie to napisałem, gdy jakaś część mnie wróciła do ciała. Napisałem "czuję się, jakbym wariował".

"Dlaczego?"

"Nie wiem kim jestem, nie wiem gdzie jestem".

Cisza.

Słońce zachodziło. Niebo było granatowo- pomarańczowe.

Doszedłem do punktu, w którym wcześniej nie byłem. Polana. Otwarta przestrzeń, wokół kępki drzew. Od ludzi dzieliły mnie kilometry.

Położyłem się na trawie.

I dotarło do mnie.

Muszę umrzeć.

Nie ma przyszłości, ja mam popsute życie, tego już się nie naprawi. Nawet nie jest tak, że chcę umrzeć. Ja chciałbym resetu. Nie tego ciała, nie tego nazwiska, domu, kraju, czasu. Ta postać jest już zniszczona. Potrzebny jest hard reset. Zakończenie tej historii, bo jest bezsensowna.

Zawalczyłem z ciszą.

"Dawno nie miałem tak mocnych samobójczych i psychotycznych".

Cisza.

"Jest ciemno i zimno, nie potrafię żyć".

Cisza. I to nie ta nieświadoma, nie ta która jest dziełem przypadku. Ta cisza z premedytacją.

"Nie zostawiaj mnie".

Cisza.

I zacząłem się cholernie głośno śmiać.

Za wszystkie noce nieprzespane spowodowane choć jednym słowem sugerującym, że u Ciebie jest źle.

Za każdy jeden dzień, kiedy tak często upewniałem się, czy czegoś nie potrzebujesz. Nie umiem wytrzymać doby bez "jak się czujesz?".

Za każdą minutę, gdy porzucałem każdą najważniejszą rzecz, żeby się do Ciebie dodzwonić, żeby próbować Ci pomóc.

Za każde słowo, które musiałem z siebie krzesać, kiedy jeszcze zupełnie nie umiałem pocieszać. Nauczyłem się od Ciebie i dla Ciebie. Nauczyłem. Zrobiłem co w mojej mocy. Nigdy się dla kogoś tak nie starałem. Czy staranie wystarcza? Nie. Nie, kiedy myślę o sobie. Ale wystarczyłoby mi, gdyby ktoś się starał dla mnie.

Ja pierdole, za kołaczące serce. Za kilometry, których pokonanie zorganizowałem w kilka godzin, żeby spojrzeć Ci w oczy po telefonie ze słowami "proszę sprawdzić co u Alka, tylko szybko, boję się, że coś sobie zrobił".

A teraz za nienawiść, jaką do siebie czuję, bo i tak się gnoję za ten akapit. Jak egoistyczny, jak interesowny, jaki obrzydliwy. Ja wiem, ja widzę przecież. Ale założyłem, że "kocham cię" z Twoich ust to wyciągnięta ręka. I że ja mogę z niej skorzystać.

A teraz tak potrzebna. Pierwszy raz tak kurewsko potrzebna.

Ja byłem przekonany, że umrę na tej polanie. Czułem się, jakbym już tylko czekał na nadejście śmierci.

Gdybym miał się na czym powiesić, to zrobiłbym to na najbliższym cholernym drzewie. Dosłownie wziąłbym pasek od spodni i nie wahałbym się. Czułem, że nie wrócę do domu. Że umrę tego dnia na tym skrawku ziemi. Wiedziałem, że nie mam przy sobie nic, czym mógłbym sobie zaszkodzić, ale i tak czułem, że umrę. Przyjdzie po mnie śmierć. Czekałem.

Nie przyszła.

Wstałem powoli. I już wiedząc, że nie mam nikogo, podjąłem drogę powrotną.

Noga za nogą. Ciężko.

Nie chciałem wracać. Przecież miałem umrzeć.

W drodze ułożyłem już cały plan. Stało się dla mnie jasne, że nie teraz, ale niedługo muszę umrzeć. Zaplanowałem sposób, scenerię, porę.

W tym stanie wróciłem po trzech godzinach do domu. Nieobecności ani powrotu nie zauważono.

Przekraczając próg wróciłem do ciała. Przynajmniej tyle. Skończył się mętlik, została piekielna gorycz.

Kilka minut później telefon od Alka, wytłumaczenie z gatunku najżałośniejszych. Zapytał, czy jestem w domu. Po potwierdzeniu rozłączyłem się.

Nie było go. Nie było go w najtrudniejszej chwili.

Ten wieczór był dla mnie powtórką z czasu, kiedy mój mózg usiłował mnie zabić ze skutkiem niemal pozytywnym. Tak, od 2017 nie było tak źle. Wtedy się nie znaliśmy.

Teraz tak. Teraz, mimo wszystko, mimo że potrafię się godzinami katować myślą, że to co mówię będzie ogromnie egoistyczne, że nie jestem sprawiedliwy, że jak zawsze wszystko sprowadza się do mnie, to wiem jedno.

On powinien być, kurwa, przy mnie.

Oddałem wszystko. Od miesięcy oddaję wszystko, hierarchia wartości zupełnie się zmieniła. On jest na pierwszym miejscu, zawsze. I robię wszystko, dosłownie wszystko co mogę, żeby mu pomagać.

Więc oddałem.

I tym sposobem zostałem zupełnie pusty.

Oddałem wszystko, nie mam nic.

Czy to chujowe że oczekiwałem czegoś w zamian? Pewnie tak.

Ale oczekiwałem tego od człowieka, który prosił mnie, żeby mówić, kiedy będzie mi źle.

Oczekiwałem choć jednego dobrego słowa od człowieka, który twierdził, ze mnie kocha.

Nie mam nic.

A co jest najlepsze?

Choćbym nie wiem jak chciał, nie byłbym w stanie potraktować go tak samo.

Nie odezwał się nazajutrz.

Co zrobiłem?

Zapytałem, jak się czuje.

Koniec.

sobota, 18 kwietnia 2020

Kwitnienie

Zaczyna się pora, gdy po północy czuć zza uchylonego okna woń kwiatów.

Potrzebuję dotyku.

Potrzebuję ciepła koca.

Chcę splątanych nóg.

Chcę palców we włosach.

Tęsknię za cichym szmerem.

Tęsknię za powolną muzyką.

Tamta noc była nirwaną.

środa, 15 kwietnia 2020

Zmysły

Teraz nie lubię zasypiania.

To ten moment, kiedy trzeba wszystko wyłączyć, zamknąć oczy, trwać w ciszy.

Wtedy zostaję sam ze sobą.

A nie lubię tego. Niedobrze to znoszę.

Wcześniej był to mój ulubiony moment. Zebranie myśli, analizowanie, układanie, wyobrażanie, chwila dla siebie. Chwila bez chaosu, informacji z zewnątrz, bez światła. Chwila dla wnętrza.

Teraz wszystko co uważałem za zalety, stało się wadami.

Nie chcę być sam ze swoimi myślami. Otoczenie się szumem informacyjnym daje mi przeżyć dzień. Nie zastanawiam się nad sobą. Idzie wtedy wytrzymać.

Nocą przychodzi refleksja. Nocą uświadomienia, zastanowienia, zażalenia.

Nie chcę być sam.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Confetti

Ale nie potrafię zrobić najprostszych rzeczy, nie mam siły się podnieść. Nie daję rady robić rzeczy obowiązkowych, rzeczy na już. Codzienność mnie przerasta.

Jak mam iść dalej, jak iść do celu daleko za horyzontem, kiedy nie potrafię przeżyć dnia?


Czuję zgniatanie.

Dziś leżę na podłodze.

Piję.

Tańczę.

Tnę się.

Obrzydza mnie całe ciało, cała dusza.

Nie wiem co robić.

I czuję się zostawiony sam sobie.

Teraz poprosiłem o pomoc. Dosłownie piętnaście minut temu. Wprost.

Nie ma go. Nie ma go.

Mam Bowiego, starego ćpuna. Kocham go.

Tańczę.

I myśli przeradzam w plany pod znakiem zapytania.

Droga

Wczoraj idąc noga za nogą po polnej ścieżce, z każdym krokiem wzbijając w powietrze kurz, myślałem, że należy to zakończyć.

Życie mnie przeraża, nie umiem żyć.

To była dla mnie zwykła myśl. Te myśli mi spowszedniały.

Był zachód słońca. Symbol śmierci w poezji.

Faktycznie, czułem jej oddech na karku. Z drugiej strony czułem zapach życia. Tkwiłem w tym dziwnym stanie, jak duch.

Moja dusza unosiła się ponad ciałem, chciała się wyrwać dalej, dalej, dalej.

Widziałem stado saren na tej ogromnej, złoto-zielonej przestrzeni, morzu niskich jeszcze roślin, falowanych wiatrem. Doszedłem do zagajnika brzóz, dróżka się kończyła. Może gdzieś za laskiem była następna wieś.

Wolność.

Wolność biła od całego obrazu. Życie, wszędzie życie, nawet kamienie wydawały się żywe, bo miały w nim jakiś udział.

Ja chciałem tam zostać, nawet nie odwracać się. Iść ciągle do przodu, a przynajmniej zostać w miejscu. Nie wracać, tylko nie wracać, nawet się nie odwracać, nie spojrzeć na drogę za mną.

Powrót oznaczał odwrócenie się plecami od tego żywego teatru. Za mną w oddali zabudowania, ludzie, zwykle życie, a więc pusta codzienność. Śmierć.

I dziś wiem, że boję się życia, ale ten strach mógłbym przezwyciężyć. I iść dalej tą polną drogą, nie wrócić jeszcze długo. Iść aż do późnej nocy, wrócić w ciemnościach, gdy dom nie przypomina siebie i nie kojarzy się tak źle.

Mógłbym iść, gdyby ktoś szedł obok mnie.

A kiedyś, w przyszłości, kiedy z świata opadną prześcieradła, uciec stąd. Spać na dworcach, wędrować lasami, patrzeć przez okna pociągu. Odnaleźć mój dom z dzieciństwa. Wejść do jego ruin, znaleźć zabawki. Rysunki na ścianach.

Odjechać w łzach, odjechać nad jezioro. Płynąć, nie myśleć o głębokiej wodzie. Patrzeć na gwiazdy.

Mógłbym. Gdyby ktoś się mną zaopiekował.

Mógłbym, nawet samotnie, ale gdyby ktoś na mnie czekał, nie szukał, wierzył we mnie, wierzył w ideę, cieszył się, że znalazłem siebie. Rozumiał.

Bo kiedy bym wrócił, byłbym już sobą.

Kiedy bym wrócił, byłbym szczęśliwy. A ostatnim krokiem do odkreślenia życia pełnego śmierci mocną kreską, byłoby spisanie podróży.

Przy tym odkrycie smaku słów na nowo. Mam na to taką chęć, pragnę poruszać słowami jak strunami harfy, układać zdania niczym melodie. Czasem nieść je lekko na wietrze, mówiąc o wolności, czasem dźwięk, więc słowo, musiałoby spaść jak dreszcz po kręgosłupie, uderzyć ciężko o kartkę, by oddać ciężar uczucia.

Dziś mam namiastkę tego czasu, gdy czułem się dobrym kompozytorem. Ta ścieżka w polu zagrała mi kilka dźwięków w duszy, aż coś w końcu się poruszyło w sercu i palce dziś piszą. W końcu piszą, piszą tak jak już dawno nie dawały rady. Bez zatrzymań, bez powrotów na początek. Niosę słowa, niosę je jak na wietrze liście. Tego mi tak brakowało, to chcę robić, na tym opiera się moje życie. Słowa. Ja kocham słowa.

Gdyby ktoś się mną zaopiekował, nie bałbym się tych słów częściej sypać na lekko kołyszącą się taflę wody, by patrzeć, jak dryfują, niosą się. Niech się niosą. Kocham, jak się niosą. Wtedy mnie też niesie wiatr.

Nawet gdyby utonęły, nawet gdyby zmieszano je z błotem, ja nie schowałbym harfy. Nie bałbym się próbować dalej, gdyby ktoś był obok i nie pozwolił znów zabłądzić wewnątrz siebie.

Wtedy zagrałbym inny akord, puściłbym nuty jak łódki z papieru na inne jezioro. Odpowiedziałbym inną historię.

Mam pomysły, mam koncepcje, mam szkice. I gdyby ktoś zrozumiał, gdyby się mną zaopiekował, ulepszałbym projekty, ćwiczył, pisał, pisał, rozszerzał. Nie bałbym się wypłynąć na szerokie wody, bo niektóre pomysły zakładają zapuszczanie się w rejony, w których nigdy wcześniej nie byłem. I nie bałbym się, gdybym wiedział, że w razie porażki mam gdzie wrócić. Gdyby w razie niepowodzenia czekały na mnie otwarte ramiona.

Zbudowałbym imperium słów.

Ale nie chcę w nim mieszkać sam.

piątek, 10 kwietnia 2020

Bagno

Jedyna dobra rzecz: głowa w końcu przestała boleć.

Dni są identyczne.

Wstaję w środku dnia i właściwie czekam na noc. Dni upływają na oczekiwaniu, aż się skończą. Nie mogę tego znieść.

Nie mam też siły na przerwanie tego ciągu.

Już teraz wiem, że święta będą złe. Będą niepełne, mam ochotę po prostu je wykreślić z kalendarza.

A ten mój cichy dom nawet awantury ma ciche.

Alek jest w złym stanie. Martwię się. Tylko że, co najgorsze, prawie nie mam siły się martwić.

Są chwile, kiedy chciałbym zostawić wszystko, wyjść z domu, nie wrócić, zapomnieć o wszystkich. Oczyścić się, wyzbyć wszelakich przywiązań, zobowiązań. Zresetować się. Teraz jest ta chwila.

Ale z domu wyjść nie wolno.

Boję się, że kiedyś okażę się tchórzem i odejdę. Ciężko mi trzymać ciężar swoich i jego myśli samobójczych, ale nie zostawię go.

BO TAK SIĘ NIE ROBI.

Tak, lecz nie mam siły na znoszenie własnej egzystencji, a chcę jeszcze pomagać jemu. To wymaga odpalenia jakichś dodatkowych generatorów energii, ja ich nie mam. Zwyczajnie nie mam.

Ale to nie jest wymówka. NIE JEST I NIGDY NIE MOŻE BYĆ.

Boże, co ja w ogóle robię? Kłócę się ze sobą? Ale o co? Nie opuszczę go, nie przekonuję się do tego, jak tak to brzmiało to jestem idiotą, ale nie to mam na myśli, absolutnie nie to. Może próbuję ugłaskać sumienie gadką, że nie potrafię mu porządnie pomóc, bo jak już pisałem, nie mam siły na siebie, co dopiero na innych. To najprędzej. Tak, chyba o to mi chodzi.

Jadę na oparach i to musi wystarczyć, po prostu musi.

Czuję trochę gniewu, poza tym nic.

Chciałbym, żeby wszystko się ułożyło. Nie dla mnie, dla niego. To brzmi okrutnie, ale chciałbym, żeby... móc go wykreślić z listy "do uratowania". Wtedy zostanę na niej tylko ja.

Bo do ratowania siebie potrzebuję całej mojej siły, a teraz pochłania ją Alek. I dobrze, ja w ogóle nie narzekam, nie chodzi mi o to, że to źle. Bardziej już przecież zależy mi na jego życiu niż na swoim.

Po prostu widzę, że nie potrafię iść dalej, jeśli on jest za mną. On musi być przede mną. On jest priorytetem, on musi wyjść z bagna. Wtedy dopiero umożliwi wyjście mi.

Jestem bezradny, zmęczony, zirytowany.

Mam dość swojego położenia. Jest beznadziejne.

Znów życie przypomina mi błotnistą drogę, ale tym razem nigdzie nie widać upragnionego kawałka asfaltu. Nie ma już nic.

Widać tylko błoto, błoto, błoto.

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Soma

Dziś tabletki przeciwbólowe traktuję jak cukierki.

Ból i tak nie przemija.

Dziś uświadomiłem sobie, że ogromna część moich mięśni jest napięta bez powodu, cały czas. Napięta tak, że nie mogę nic przełknąć, bo naciskam bezwiednie na żołądek. Zęby zaciskam tak, że bolą, gdy otwieram usta po raz pierwszy od kilkudziesięciu minut. Wszystko boli, nie ma żadnej zrelaksowanej partii.

Nie cierpię tego uczucia, kiedy wydaje mi się, że odczepiłem się od ciała. Dziś tak było, było nieprzyjemnie i strasznie. Kiedy widzę, że kończyny się poruszają, ale ja tego nie czuję.

Dziś był też dzień, w którym cienie tańczyły na ścianie. Może to zmęczenie.

Nie jestem zmęczony.

Nie wiem jaki jestem.

Nie wiem nic.

czwartek, 2 kwietnia 2020

Plastelina

Jakże dziwnie mi jest.

Nie umiałem się dobrze wyrazić, ale nie usuwam żadnych postów. Mają tu być. Dla mnie. Bo tracę pamięć. Chcę pamiętać, kim jestem. Co się działo. Nawet błahostki. Chcę pamiętać, jak się czułem. To przecież ja. Część mnie.

Piętnasty lutego był ostatnim szczęśliwym dniem w tym roku. Później były tylko ewentualne przebłyski małych radości, chwil względnego spokoju. Po za tym było nieszczęście. Stale jakieś nieszczęście, niepokój, teraz domowe więzienie. I dół.

Nie wiem co robić w każdej kwestii.

Jedna na razie męczy najbardziej. Iść dalej, usiąść, czy położyć to wszystko? Nie wiem, co będzie najlepsze. Żadna opcja wydaje się nie mieć sensu.

Jestem też po prostu głupim chujem chyba.

Jestem toksyczny, jestem dziwny, niejednolity przede wszystkim.

Ale żyję z tym. W dzień towarzystwa dotrzymuje mi Bowie, jest okej.

Żyję. Po północy żyje się coraz ciężej. Po pierwszej nie żyję, na pogrzeb przychodzi Rojek.

"Szklany człowiek" na pętli w słuchawkach.

To nie jedyna rzecz, jaką chcę mieć na pętli.

"Bo nie ma we mnie nic i nic nie jestem wart, a czerwień mojej krwi to tylko jakiś żart".

Tak mówi. A z jaką ironią, z jakim bólem. Z tym tonem, którym mówi się, zanim łzy dopłyną do gardła, tym tonem, który znają wszyscy niedoszli samobójcy. Silącym się na beztroskę, jednocześnie uginającym się pod ciężarem treści.

Kiedy wyciągam słuchawki z uszu, przez godziny jeszcze nie usypiam. Słyszę dalekie głosy, nie rozpoznaję słów. Nie mieszkam w bloku. Wszyscy śpią, żaden telewizor nie jest włączony. Na szczęście już naprawdę rzadko widzę rzeczy, które nie istnieją. Nieistniejące głosy są niestety codziennością.

Nie boję się. Nigdy się ich nie bałem. To jakieś rozmowy, nie dotyczą mnie. Tworzą przyjemny szum do zaśnięcia.

W końcu śnię o rzeczach, których się boję, albo o człowieku, za którym tęsknię.

Tak mija czas.

Czuję, że błądzę. Czuję się złym człowiekiem.

środa, 1 kwietnia 2020

Rozmazanie

Wydawało mi się, że zrozumiesz mnie najlepiej. Pod tym względem jesteśmy przecież bardzo podobni.

Powiedziałem ci, że jest źle. Ty doskonale wiesz, co to jest prawdziwe "źle". Przechodziłeś to, przechodziłeś nawet gorzej.

A jednak wcale mnie nie rozumiesz.

To mnie zaskoczyło. Zabolało.

Nie piszesz już nawet. W sumie nic dla mnie nie zrobiłeś.

Kurwa, to przykre. To chujowe z mojej strony, ale muszę szczerze przyznać, że ja się chociaż starałem. Ty nie robisz dla mnie nic. Trochę tak to wygląda.

Ale może to i moja wina. Może to po prostu jestem ja.

Znów uświadamiam sobie, jak odrębnymi stworzeniami są ludzie. Nigdy nie zrozumiesz drugiego człowieka w pełni. To jasne.

Mnie jeszcze chyba nikt nie zrozumiał. A bardzo liczyłem, że on zrozumie dość dobrze, bo doświadczenia mieliśmy podobne. Ciężkie. On nawet ciężkie do kwadratu.

Jestem egoistą? Tak. Jestem głupi? Tak. Jestem chujem? Tak!

Ale ja dzisiaj chciałem chociaż usłyszeć dobre słowo. Nie mogłem na to liczyć, wręcz przeciwnie.

To była prośba o pomoc. Olana.

Wcześniej za to nie prosiłem. I tak stało się to co z innymi. Teraz to do mnie dotarło. Znów to samo.

Znów... "O co CI chodzi?"

Przecież nie oskarżam nikogo o nic. Przeciwnie, wycofuję się, żeby wam nie wadzić. Nigdy nie ryzykuję zostania przy was gdy czuję, że zbliża się najgorsze. Nie chcę męczyć. Ja się odsunąłem. Ja byłem po prostu cicho. 

O co mi chodzi? 

Dlaczego jesteś kolejną osobą, która przyjmuje ten ton? Boże! Dlaczego, dlaczego, dlaczego? 

Wszyscy, do których zwróciłem się o pomoc, zabili mnie na dwa sposoby - albo olewając, albo przybierając ten ton.

Że to ja. To mi o coś chodzi.

To sprawia, że mówisz do mnie właściwie, że nie mam problemów, tylko ja jestem problemem.

Ufałem. Byłem w stanie uwierzyć w wiele, ale nie w to, że ty jesteś w stanie tak powiedzieć. Przecież wiesz dokładnie, jak to jest.

Wow, zabiłeś mnie na kilka różnych sposobów w krótkim czasie.

Chciałeś, żebym mówił prawdę o emocjach, a kiedy się odważyłem, nie reagujesz. To po pierwsze.

Więc nie mówię dalej, tylko znikam, bo po co dalej mówić? Lepiej nie męczyć. I...

Jestem aż tak chujowy? Naprawdę uważasz to, co robię, za przejaw proszenia o uwagę? Czy tak o mnie myślisz kiedy staram się, żebyś właśnie tego nie pomyślał? Gdy staram się odwrócić uwagę, myślisz, że chcę ją zdobyć?

Boże, to w ogóle nie jest moja intencja.

Dlaczego tego nie widzisz?

Nie wiem, co robić. Chciałbym zniknąć. 

Nie mam łez, a dziś chciałbym je mieć.