piątek, 18 grudnia 2020

Chemia

Trwa dziwny okres. 

Zawsze, kiedy jestem na którymś krańcu tych skrajności, wydaje mi się, że tak już będzie zawsze. Jest intensywnie. Zapominam, że da się żyć inaczej. Kiedy jest źle - jest bardzo źle, tragicznie. Mam przeświadczenie, że niedługo umrę, że rozpacz się nie skończy.

Ale ona się kończy.

Potem przychodzi czas podwyższonego nastroju. Jest dobrze - bardzo dobrze, zero złych emocji. Mam wrażenie, że teraz już zawsze będzie okej, że już do końca życia będzie w porządku.

Ale to się kończy.

I tak w kółko. Czasem jeszcze okresy pustki, przejściowe, ambiwalentne.

Teraz jest jednak inaczej, dziwnie. Jestem w stanie lepszego samopoczucia, ale w pełni świadomy, że to się skończy. Czuję się trochę tak, jakbym obserwował siebie z boku. 

Ostatnio nie jest niby źle.

Od dwóch tygodni nie potrzebuję szczególnie snu. W ciągu tych kilkunastu dni najwięcej godzin ile udało mi się przespać to 5, nigdy więcej. Ale nie ma to na mnie wpływu, funkcjonuję zupełnie normalnie. Czasami wypiję kawę jeśli potrzebuję szczególnego kopa dla mózgu.

Przez ten czas dużo pracuję. Mam stałą siłę na naukę na poziomie przynajmniej dobrym, a zdarzają się też wyrzuty energii, szczególnie późnymi wieczorami, kiedy czuję, że mogę pisać doktoraty, epopeje i podręczniki do matematyki.

Nie piję.

Wróciłem na basen po bardzo długiej przerwie. Jak się spodziewałem, nie dało mi radości, ale dla mnie cudowne poczucie, że mam jakieś zajęcie.

Dziwna sprawa. Pierwszy raz był w porządku, a za drugim dostałem ataku paniki na środku toru. Myślę, że przyczyną, zalążkiem lęku była myśl chodząca mi wtedy po głowie, że jestem w bardzo słabej formie i źle mi się ćwiczy. Czułem wielką wściekłość na siebie, ruchy wydawały mi się nieskładne, rozregulowane, chaotyczne, idiotyczne. Jakbym uczył się pływać od nowa. Nie mogłem przepłynąć ciągiem ani jednej długości. Jakoś mnie to jak okropnie zirytowało, zachciało mi się płakać, ścisnęło mi się gardło. Nie wiem dlaczego. Przecież to normalne po takim czasie, no i tydzień wcześniej nic takiego nie wystąpiło. Może to dlatego, że przerwała się passa "osiągnięć". Pierwszy raz w okresie tych kilkunastu dni coś mi mocno nie wyszło i reakcja na to niepowodzenie urosła do absurdalnych rozmiarów.

Słucham nawet innej muzyki niż zazwyczaj. Zostawiłem swoją klasyczną playlistę z piosenkami, które potrafią skutecznie dobić człowieka i poprawić butem. Dawno nie widziałem się z Bowiem, teraz znowu jesteśmy w bliskich stosunkach. Nie musi mnie teraz pocieszać, bo czuję się po prostu w porządku. Słucham miłych rzeczy.

Czuję też, że mam prawie wszystko pod kontrolą, wszystko jest dobrze rozplanowane, ze wszystkim zdążę. To jest też dla mnie bardzo ważne i poszukiwane uczucie.

Jest zwyczajnie okej. Brak szczęścia, brak rozpaczy, po prostu spokój, odprężenie, pracowitość, czasem nawet entuzjazm. 

Właśnie, już wiem. Nie ma wybuchów szczęścia, nie ma euforii. Tego i poczucia, że będzie to niekończący się okres, brakuje mi tym razem w tej mojej "manii". Wydaje się przygaszona, stłumiona. Jakby mój mózg zauważał dużą, miłą różnicę nie odbierając tak wiele negatywów, stresu, smutku, lęku. On to "widzi" i "docenia". Ale jednocześnie jakby stracił całą zdolność odbierania radości czy szczęścia. 

Więc ogólnie jest miło. Mogłoby tak zostać. Jedyne, czego brakuje mi do szczęścia, to właśnie szczęścia. Nie ma radości ani z rzeczy małych, ani z ogromnych. Nie wiem, co musiałoby się stać, żeby mnie prawdziwie, szczerze ucieszyć.

Na razie doceniam, że żyję bez rozpaczy, niech będzie i tylko to. Cały czas wyjątkowo jednak pamiętam o tym, że to się może niebawem skończyć. Wyglądam znaków, że wraca "depresja". Ciężko to opisać. Po prostu uczucia, które powinny być sobie w podświadomości, wychodzą na pierwszy plan.

Nie zagoiły się wciąż rany po ostatnim cięciu. To było tak dawno. Są doskonale widoczne i krzyczą w twarz ludziom na basenie, ale tam nikt nie patrzy na innych. I dobrze.

Często myślę sobie: a może po prostu ludzie tak żyją? Może po dzieciństwie nie odczuwa się radości? Może inni też mają ją tak mocno stłumioną? Jak dla innych wygląda szczęście, jak je odczuwają?

Kończę słowotok.

Enter.

środa, 9 grudnia 2020

Południowy zachód

Nie jestem szczęśliwy, ale znalazłem na powrót źródło spokoju.

Nigdy w moim życiu nie widziałem tak przepięknego nieba.

Czuję się tak cudownie bezpiecznie i spokojnie patrząc w roziskrzony nieboskłon.  Jest krystalicznie przejrzysty, jaka miła niespodzianka. Zaprasza mnie. Dokładnie tak się czuję. Zapraszany, chciany, mile widziany. Przez te parę minut jest mi wygodnie w mojej duszy. Czuję się czysty, jest we mnie tylko blask gwiazd.

Przestaję odczuwać chłód. Dopiero po przyjściu do domu zauważam zmrożone palce, które trudno rozprostować. Zauważam, że jest po trzeciej w nocy. To tak bardzo odległe, kiedy tam stoję. Świat istnieje obok mnie, ja tylko patrzę w górę.

Kasjopei nigdy nie widziałem tak nisko. Zawsze tak daleka, teraz wygląda jakby zastanawiała się, czy kiedyś musnąć Ziemię dłonią. Zamieniła się miejscem z Wielką Niedźwiedzicą, główną akrobatką. Woźnica wydaje się być tak poczciwy. Wielki Pies jest częściowo schowany, ale Syriusz sprawia, że nie da się go przeoczyć. Nie mogę oderwać wzroku od jasnego, szybko migoczącego blasku. Zauważam Perseusza w pełnej okazałości. Teraz, gdy jest niżej, łatwiej go bliżej poznać. Niedawno poznałem też Wieloryba i jestem nim oczarowany. Widzę w końcu Lwa. Mój znak.

Bliźnięta są wspaniałe, tak przyjemnie się na nich patrzy. Nierozłączni. Mają siebie nawzajem. W tym tygodniu są radiantem Geminidów. Zawsze, przy każdym meteorze przechodzi mi dreszcz po plecach. Jakbym nie mógł uwierzyć, czy naprawdę je widuję, choć nie są wcale rzadkie. Jakby były specjalnie dla mnie. Jakby Castor i Pollux mnie pozdrawiali. Są przecież moimi przyjaciółmi.

Wszyscy są moimi przyjaciółmi. Naprawdę tak o nich myślę. Uważam ich za wspaniałych towarzyszy. I naprawdę miłym uczuciem jest rozpoznawać ich po kolei na nocnym niebie, witać z uśmiechem, z rozchylonymi ustami. Im można wszystko powiedzieć. Oni są tacy życzliwli i ciepli.

Jest jeden towarzysz, który zajmuje specjalne miejsce. Orion jest moim najlepszym przyjacielem. To ktoś, kogo szuka się wzrokiem wśród tłumu. Ktoś, o kim wiesz, że jednym spojrzeniem rozwiąże twoje wszystkie problemy. Co noc czekam, żeby go powitać. Jest ojcem grudniowego nieba. Wydaje się tak cudownie przyjazny.

Jestem smutny. Uśmiecham się jednak.

Jestem wdzięczny za te emocje. Jest mi bardzo ciepło na tym mrozie.



wtorek, 24 listopada 2020

Asfalt

Spadam w otchłań, w bezpieczną, przytulną, dobrze znaną przepaść bólu.

Słodki, słodki ból. Rozkoszne cierpienie.

Nie wyobrażam sobie innego życia.

Cierpkie wino. Nie umiem bez niego wytrzymać.

Ciężki oddech. Ciężka głowa.

Nigdy nie będzie dobrze. 

Już zadomowiłem się w piekle.

sobota, 21 listopada 2020

Szron

 Łzy nie chcą przestać lecieć. Nawet nie wiem z jakiego powodu. Może z żadnego, a może z wszystkich jakie istnieją.

Znów tak potwornie brak mi sił, żeby odpisać na wasze komentarze, maile, przepraszam...

czwartek, 12 listopada 2020

Tchnienie

Za każdym razem gdy byłem blisko śmierci czułem niepohamowaną radość, ekscytację i niecierpliwość. W tle tliły się jedynie myśli o niedokończonych sprawach i o siostrze. Ale zawsze tak strasznie miałem chęć przeć do przodu w takich sytuacjach. Do "światełka na końcu tunelu". Postawić jeszcze parę kroków. Wizja końca była ekscytująca.

A kiedy już niebezpieczeństwo się kończyło albo "odratowywano" mnie na przeróżne sposoby, nadchodził przytłaczający zawód i rozpacz. Niedowierzanie, że mogło być już po wszystkim. Chęć powrotu. Żal, że nie postawiłem kolejnego kroku.


Jestem na autopilocie, we mgle, po omacku.


Moja ostatnia deska ratunku, alkohol, przestał dawać radość. Żaden rodzaj, żadna ilość. Nawet pity do nieprzytomności - to nie to. Sen to nie szczęście, sen to odcięcie, spokój. Ale nie radość.

Dlatego rzucam to. Jedyna chyba dobra rzecz z tego wszystkiego. Skoro nie mam już z picia żadnego pożytku, to wolę ominąć chociaż przykrości dnia następnego.

Boję się, jak będę teraz żyć.

Nie mam już żadnej złudy szczęścia. Nic, dla czego warto być przytomnym.


O, to nie do końca prawda. Teraz sobie uświadomiłem, że coś wywołuje dziką przyjemność.

Żyletki.

środa, 4 listopada 2020

Szkarłat

 Coś zaczyna się dziać, jeszcze nie wiem co, ale już czuję, że coś się we mnie kotłuje. Kiedy nie pisałem, było przynajmniej stabilnie. Teraz wirowanie. Pewnie za kilka dni będzie nieprzyjemnie.

Zmienia się.

Wiele dni przespanych, minimum po 15 godzin. Wata w mózgu, zupełna niemoc do jakichkolwiek działań. Wręcz nie mogłem mówić, złożenie zdania to było zbyt wiele. Najprostsze decyzje były niemożliwe do podjęcia. Nie jadłem, chyba że ktoś mi przyniósł jedzenie, bo nie potrafiłem sam zdecydować, czy jestem głodny. Nie mogłem zrobić nic. Wata z mózgu. Tylko spać, spać.

Teraz bezsenność, absolutna bezsenność mimo wielu godzin na nogach, idzie trzecia doba. Brak snu mimo zmęczenia, aktywności fizycznej i umysłowej. Wciągnięcie się w wir pracy. Godziny bez snu to godziny przesiedziane za biurkiem, spędzone na jak najbardziej mozolnej robocie, choć niezbyt trudnej, bo wciąż czuję się głupi. Jakby moja zdolność przyswajania informacji była wciąż ciężko zaburzona. Idzie bardzo powoli, skupienie się jest niewyobrażalnym trudem. Ale trzeba mi się czymś zająć.

Picie. Nie tak wiele, nie tak regularnie, ale znów.

Głębokie przekonanie o nadchodzącej śmierci. Nie bardzo bliskiej, nie snucie planów, nawet nie faktyczne myśli samobójcze. Po prostu poczucie, że na pewno za parę lat, za niedługo będę martwy. Ostatnie dwa dni szczególnie dużo o tym myślę. Tęskni mi się za śmiercią. Marzy mi się grobowa nicość, spokój, nieświadomość. Niebyt.

Trochę wspomnień. To już rok odkąd zaczął się cyrk z Alkiem. Wspomnienia mocno mnie zalewają, gdy mijam miejsca, w których działa się ta historia. Przypominają mi się też wakacje, cudowny czas pod znakiem nietrzeźwej nieprzytomności. Te wszystkie obrazy generują we mnie bardzo skomplikowane, trudne do określenia emocje. Chyba mieszankę wszystkich. Zupełnie nie umiem ich opisać.

Przede wszystkim nie czuję szczęścia i teraz nawet nie potrafię już wskazać ostatniego momentu, kiedy czułem coś chociaż podobnego. Wiadomo, istnieją tylko szpilki radości, najcieńsze, niewyobrażalnie słabe promyki pozornego zadowolenia, kiedy dzieje się coś dobrego. Prawdziwego szczęścia nie ma. Nie cieszy mnie nic, już zupełnie nic nie sprawia szczerej radości na dłużej niż jeden grzeczny uśmiech. Ja nawet nie pamiętam jak to jest. Wiem tylko, że kiedyś potrafiłem czuć szczęście, takie wewnętrzne, długie szczęście, silnik energii, radość. Mam zdjęcia z tych miejsc, tych chwil, kiedy pamiętam że byłem prawdziwie szczęśliwy, ale nie pamiętam tego uczucia, ani odrobinę. Teraz na nic nie czekam, a jeśli czekam, to wydarzenie w końcu i tak nie sprawia, że czuję się spełniony w choć najmniejszym stopniu.

Pewnie dlatego pragnę niebytu. Też nic nie czujesz, ale przynajmniej nie masz tego świadomości. 

Chyba nie napisałem nic nowego. O tych rzeczach piszę już od tygodni. 

Jednak nie chcę widzieć ludzi, nie chcę rozmawiać. Miałem taki odruch, żeby teraz zamiast pisać tutaj, to odezwać się do przyjaciół. Ale nie, coś mi w tym nie pasuje. Coś wydaje się w tym złym pomysłem. Może jakaś obawa przed niezrozumieniem, olaniem tematu, nie wiem. Nie do końca. Nawet nie chcę, żebyście Wy to czytali. Coś wydaje się głupie, złe, idiotyczne w fakcie, że ktoś będzie to czytał, ktoś będzie komentował. Nie mam pojęcia skąd to dziwne uczucie. Nie wiem o co mi chodzi.

Wymiotuję bezsensownymi myślami, ale wcisnę enter. Przecież to nie pierwszy raz.


piątek, 16 października 2020

Drzewa

Nastała jesień. Deszczowa, szara jesień.

Właściwie tu mógłbym skończyć. Czuję się tak jak drzewo za oknem. Opadły z sił, poszarzały, pozbawiony koloru, zbutwiały. 

W szkole idzie średnio, niezbyt dobrze. Ostatnio dużo unikałem lekcji. Miałem po prostu dość. Jestem głupi. Opuściłem się. Boję się o maturę. Widzę swoje braki. 

Od poniedziałku zdalne. Nie wiem co o tym sądzę. Obojętne mi to, jak wszystko wokół. Może się trochę cieszę, bo to zawsze odrobina mniej energii na przygotowanie się do szkoły, na dojazdy, na utrzymywanie uśmiechniętej miny... A ja tej energii mam tak mało. 

Żyję w trybie energooszczędnym.

Myśli samobójcze w miarę ustały, na pewno te agresywne i "planujące", konkretne, bliskie plany. Rany po ostatnim cięciu wciąż się nie zagoiły, ale nie robiłem nowych. Prawie nie piję. Zdarzyło się tylko z 5 razy, przy czym tylko 2 porządne. Dobrze jak na mnie. 

Po prostu nie bardzo żyję. Nie myślę zbyt dużo, nie robię zbyt dużo. Słucham audiobooków, oglądam seriale, czytam czasopisma żeby czymś zająć mózg i wtedy jest znośnie. Przede wszystkim śpię.

Nie myśleć o sobie. Nie myśleć zbyt głęboko. Tak żyję. Tak jest lepiej niż w rozpaczy.

Alek mnie męczy i drażni. Chciałbym, żeby dał mi spokój. Przeszłość to przeszłość. Miały być koleżeńskie stosunki, ale ciągłe kłótnie ze mną i resztą przyjaciół, oszustwa, z drugiej strony jawne lepienie się do mnie... Dość. Chyba już będzie dość, bo ostatnia drama była potężna. Raczej się już nie odezwie. Oby. 

Terapia - nic nowego. Wiem, że muszę, czytam to od Was codziennie. Ale oczywiście dałem sobie spokój. Teraz to już w ogóle zjebałem, bo koronawirus nas znowu wszystkich uwięzi w domach. Nie mam warunków na e-wizytę. Na razie się nie przejmuję, nie odczuwam teraz wizyty jako palącej potrzeby, takiej jak poprzednio. Jest jak jest. Kiedyś wrócę do tematu.

Na pewno nie teraz, no bo właśnie, korona. Prawdopodobnie jestem zarażony. Jutro, właściwie to już dzisiaj powinienem poznać wynik. 

Podsumowując: bardzo ciekawa nuda. Żyję. Kropka.


wtorek, 22 września 2020

Bruk

Jestem potwornie zmęczony.

Nie mam w sobie siły, zupełna pustka. Czołgam się od poranka do wieczora. Od dnia do dnia. Nie potrafię napisać nic dłuższego, chociaż chcę, potrzebuję. Po prostu nie potrafię wykrzesać ani odrobiny energii. Choć targają mną wielkie emocje, nie umiem ich już opisać jak zazwyczaj. Nie umiem otworzyć edytora wieczorem, oczyścić się z trudu dnia. To wymaga skupienia. To wymaga siły.

Nie mogę. Na razie nie mogę.

Wkrótce odpowiem na maile. Moja zwłoka jest już o wiele za długa, ale nie potrafię teraz odpisać.

Nie mogę.

Idę spać.


piątek, 18 września 2020

Stal

Ta wizyta również się nie odbyła. Aż trudno w to uwierzyć. Mam absurdalnego pecha. Po weekendzie zadzwonię do kolejnego lekarza.

Jestem bardzo, bardzo zmęczony. Wkrótce napiszę coś sensownego. 

niedziela, 13 września 2020

Marność

Pociąłem się chyba mocniej niż kiedykolwiek. Krew nie chce przestać płynąć.

Dziś samotność miesza mi w głowie.

Dziś znowu piłem.

Nie chcę jutra. Chciałbym, żeby noc trwała wiecznie.

sobota, 12 września 2020

Skała

Wlewam w siebie alkohol, starając się o tym nie myśleć, zatykając nos, powstrzymując wymioty. Bo mój organizm nie zniesie już picia, nie chce go, nie daje rady, broni się.

Ale mózg chce upojenia. Mózg chce ucieczki.

Chciałbym nie żyć.

piątek, 11 września 2020

Lilie

Znowu się widujemy. Mijamy się, zamieniamy parę neutralnych słów, ocieramy o swoje istnienia.

On pachnie tak dobrze.

On jeszcze mi się śni. Śnią mi się jego ciepłe ręce.

Śni mi się księżyc i białe lilie.

Ale nie mogę wrócić. Nie chcę tego przeżywać od nowa. To tylko chwila słabości. Czasami jeszcze wkrada się sentyment.

Nigdy nie zapomnę jego zapachu, ale nie wystawię się na ten ból jeszcze raz.

Przejdzie. Myślałem, że już przeszło. Jeszcze jednak nie, jeszcze jakieś okruchy melancholii. Przejdzie.

Okrutne są ludzkie sny.

środa, 9 września 2020

...

Zbieram się do napisania posta kolejny raz, ale znowu nic z tego nie będzie. Może jutro. Może jeszcze parę dni. Nie mam siły.

Powiem tylko, że zapisałem się do psychologa na 18.09. Zobaczymy, czy wyjdzie.

środa, 26 sierpnia 2020

Szum

Wyszedłem z domu o szóstej rano, po nieprzespanej nocy, mając absolutnie dość tego domu. Wsiadłem do autobusu. O siódmej wsiadłem do pociągu, nie patrząc dokąd jedzie. Dowiedziałem się kupując bilet.

Teraz jestem paręset kilometrów od domu. Siedzę wśród zieleni. Jestem zmęczony i rozluźniony. Wyciszony. Jakbym wszystko odpuścił. Mógłbym tu siedzieć wieczność.

Nie zapisałem się ponownie na wizytę. Psychiatrów z mojej małej mieściny można policzyć na palcach jednej ręki. Jedna już odpadła, dzwoniłem do reszty. Nie mają  czasu. Mam dzwonić na początku miesiąca, żeby dostać termin na listopad.

Szczerze... Nie mam siły na to. Poddaję się. Przynajmniej na razie. Odpuszczam. Zostawiam to.

Wszystko teraz zostawiam.

Nie mam ochoty z nikim rozmawiać. Nie mam w sobie siły, żeby pozałatwiać pewne sprawy. Nie chcę teraz widzieć pewnych ludzi. Zostawiam. Nie teraz.

Zostawiam plany. Odkładam je. Nie czuję ich. Nie chcę o tym myśleć.

Nie chcę pić. Tym razem szczerze nie chcę. Chcę ciszy.

Odpuszczam. Wszystko odpuszczam i czuję się, jakbym dryfował. Czuję się jak wtedy, gdy żaden mięsień nie jest napięty. I nie przeszkadza mi to.

Nie chcę też pisać. Zostawiam was na trochę.

"Chcę ciszy. Chcę tylko ciszy".

poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Spojrzenie

Przed samobójstwem hamuje mnie tylko myśl o siostrze. Tylko i wyłącznie. Gdyby nie ona, mogłoby mnie nie być. Rano mógłbym już nie żyć.

czwartek, 20 sierpnia 2020

Las

Napierdoliłem się i chciałem umrzeć. Prosiłem, żeby Bóg mnie stąd zabrał. Żeby cokolwiek mnie zabrało. Żeby przestać istnieć. Bo już wszystko jedno.

Płakałem.

Błagałem.

Teraz będę sobie robić krzywdę.

Bo wszystko jedno, wszystko jedno, wszystko kurwa jedno...

...

Spotkanie nie odbyło się. Wizyta została odwołana w ostatniej chwili.

Poczułem ciężkość.

Spróbuję u kogoś innego.

środa, 19 sierpnia 2020

Radio

Dopiero zauważyłem, że jest pierwsza w nocy. Nie wiem, gdzie umykają mi godziny. Zlewają się w całość. Miałem iść spać wcześniej. Nie ważne. Muszę to napisać.

Więc mamy dzień 19 sierpnia. Środa.

Dziś późnym popołudniem wydarzy się to, na co czekałem od założenia tego bloga. Coś, czego pragnąłem od lat, sięgając dna rozpaczy. Coś, o co prosiłem wprost, kiedy sam nie mogłem tego załatwić, ale nigdy nie dostałem.

Dziś późnym popołudniem obędzie się moja pierwsza w życiu rozmowa z psychiatrą.

Czy się boję? Nie.

Czy się obawiam? Tak, wielu rzeczy. Że to nie będzie odpowiednia osoba, że nie zrozumie mnie dobrze.

A przede wszystkim tego, że ja nie wyrażę się dobrze.

Bo nie czuję się bardzo źle. Teraz nawet mam okres dość poprawnego funkcjonowania. I nie wiem, co powiem tej kobiecie. Bo cały ten smutek, ból, nienawiść wydają się teraz odległe. Nie będę potrafił się w nie... wczuć? Teraz, dziś, mógłbym wręcz powiedzieć, że nie potrzebuję pomocy. Bo nie jest źle.

Z tym że nigdy nie wiem, jak długo tak zostanie. Nigdy nie wiem, jaki będzie następny dzień. W jakim obudzę się stanie. Czy zacznie się "faza depresyjna", dalej zwyczajność, a może coś, czego nie miałem już dawno - "faza" podwyższonej energii.

Tak. Niezbyt czuję w tej chwili, żebym potrzebował tej rozmowy. Zadzwoniłem nie wiedząc, że dostanę termin tak szybko. Może myślałem, że akurat wypadnie, gdy znowu będę tonąć w smutku. Zadzwoniłem, bo sobie to obiecałem po tym, jaki beznadziejny był tamten tydzień. Ale on się skończył. I nie wiem o czym będę mówić.

Po prostu powiem, co się działo od lat. Nawet te rzeczy, które osłabły, na przykład o moim ostatnio wygaszonym samookaleczeniu. Powiem też, że występują te "fazy" i akurat wypadła ta normalna.

To będzie dziwny dzień.

niedziela, 16 sierpnia 2020

Kołdra

Nie będzie tutaj żadnego porządku.

Śpię potwornie dużo.

Jestem głodny. Ale jeszcze nie dość głodny. To za mało.

Serce kołacze. Teraz, kiedy to piszę.

Oczywiście, że nie zapisałem się na terapię.

Oczywiście, że dałem sobie spokój na czas, kiedy czułem się nieco lepiej. Ale teraz znowu sięgam dna. I pluję sobie w brodę, bo będę musiał czekać. Nie wiem kiedy finalnie się u niego znajdę, ale w poniedziałek zapisuję się od razu do psychiatry.

Bo myśli samobójcze nie dają mi normalnie żyć. Właściwie żadne myśli nie dają żyć.

Jest mi tak niewygodnie. Nie chcę nic. Spać, siedzieć, stać, chodzić. Chcę zniknąć. Chcę stracić przytomność.

Kolejna oczywistość o mnie: w dupie miałem swoje leki i zachlałem już niejeden raz.

Czasami budzę się i zbiera mi się na wymioty, bo uświadamiam sobie, że mam ciało. Sam ten fakt mnie obrzydza.

Chciałbym nie mieć ciała i żeby wszyscy o mnie zapomnieli. Właściwie to jest istotą problemu. Ja nie mam myśli samobójczych, po prostu wiem, że nie da się pozbyć ciała i przywiązań. Trzeba zniknąć. A żeby to zrobić, trzeba umrzeć.

Jeszcze te pierdolone przesłyszenia. Nie da się zasnąć. Może po kilku próbach, nad ranem. Wcześniej, za każdym razem na granicy snu i świadomości, słyszę krzyk, głos, ryk, szept, uderzenie. Ludzie tak mają, szczególnie zmęczeni. Nic nadzwyczajnego, to nie jest niepokojące. Ale niesamowicie wkurwiające.

Potrafię być na przestrzeni godzin najmilszym człowiekiem świata i największym skurwysynem świata. I nie kontroluję tego. Po prostu w którymś momencie uświadamiam sobie, że jestem strasznym chujem. I mimo wszystko morda mi się nie zamyka.

Nie mogę się skupić.

Jak dobrze jest się napierdolić. Tak dawno się nie schlałem, tak porządniej. Dopiero w  czwartek się udało.

I to było chyba podobne do radości.

Chyba, bo nie wiem. Już nie bardzo pamiętam, czym jest radość.

Ale załóżmy, że to było zbliżone do radości. Radość jest dopiero wtedy, kiedy nie możesz wstać. Radość, kiedy nie idziesz o własnych siłach. Nie obchodzi cię, czy cos zgubiłeś, bo nie da rady teraz o tym myśleć. To jest moja radość. Kiedy nie czuję palców, twarzy, nóg. Moją radością jest znieczulenie. Nie ma mowy o pustce, złości, rozpaczy. Jest błogość. Jeśli nie pijesz do nieprzytomności, to już w trakcie czujesz też nutkę wstydu. Ale zawsze możesz się napierdolić do upadłego. Twój mózg nie da rady czuć czegokolwiek, więc wstydu też nie będzie, aż do rana.

Kiedy się obudzisz, będziesz zastanawiać się, czy ten gość, którego widziałeś trzeci raz w życiu i z którym się całowałeś, myśli o tobie jako o dziwce. Będziesz się trochę wstydzić, bo nie będziesz do końca pewny, jak do tego doszło. Nie będziesz pamiętać wszystkich głupot, jakie mówiłeś. Ale nie będzie tak źle, bo te pocałunki były najbliższe uczuciu radości od miesięcy. Ten chłopak przebił się jakoś przez te wszystkie kieliszki.

Nie wiem, co z nim będzie. Raczej nic. Nie znamy się prawie. Byliśmy napaleni i napruci. Ślubu nie planujemy.

Trochę szkoda.

Nie mogę się pociąć, bo jest lato. I chodzę na basen. Ale pewnie niedługo zrobi mi się wszystko jedno.

Chciałbym zostać całkowicie sam i spędzić wieczność w łóżku.

Chciałbym zobaczyć tamtego chłopaka.

Chciałbym iść na basen i się z tego cieszyć.

Boże, jaka ze mnie ohydna dziwka. Żenujące.

Może ja nie umiem żyć. Po prostu. Może nie powinno mnie tu być.

Nie mogę już.

Muszę się dowiedzieć, co trzeba przemilczeć w rozmowie z psychiatrą, żeby nie zostać odwieziony karetką do szpitala. Tego bym nie chciał.

To byłoby piekło.

Czasami moja głowa to piekło. Ale to nic złego, bo wspaniale boli. Szczypie rozpaczą, nienawiścią. Czuć, że boli, więc jesteś człowiekiem, jesteś tutaj, to się dzieje.

A teraz... Moja głowa to gówno. Szambo. To nawet nie są myśli. Nic nie ma sensu. Ja nie wiem kim jestem. Zaraz się porzygam.

Nie wiem. To chyba wszystko.

Musiałem to wypluć.

Szaleję.

wtorek, 4 sierpnia 2020

Kolejna rewolucja

Powiedziałem mamie o swojej orientacji i nie zostałem wyrzucony z domu.

To stało się zupełnie niespodziewanie. W chłodny sierpniowy wieczór, w jej samochodzie.

Poczułem się bezpieczny i spokojny. Nigdy tak się nie czułem, gdy planowałem tę chwilę. Ostatecznie bez szczególnego planowania wyszło o wiele prościej. Poczułem, że to ten moment, odpowiednia chwila. 

Nie było źle.

Może to nie jest akceptacja, to nie jest wsparcie z jej strony. Ale nie na to liczyłem. To na razie jest tolerancja. Dla mnie wystarczy.

Wiem, że nie jest to spełnienie jej marzeń i będzie chciała, żeby ta heteroseksualna połówka mojego biseksualizmu ostatecznie wygrała i mama zobaczy kiedyś ślub i wnuki. Jestem w stanie to zrozumieć. 

Myślę, że może uważać, że "jeszcze mi to przejdzie". Taką postawę chyba przyjęła na samym początku. Niedowierzanie i wyparcie.

Ale... W trakcie rozmowy, w miarę upływu czasu chyba wkradała się akceptacja. Tak mi się wydaje, może tylko chcę tak myśleć. Zapytała, czy podobało mi się w moim homoseksualnym związku, czy to było dla mnie ważne, czy dobrze się tak czułem. 

Koniec końców wiem, że nie jest zachwycona i nie jestem przekonany, czy to akceptuje. Ze smutnawym uśmiechem mówiła, że nic na to nie poradzi. Jej zachowanie mówiło mniej więcej "no trudno, szkoda, no cóż". To nie jest moja wymarzona reakcja. Ale wiem, ze mnie toleruje. A jeszcze wczoraj nie wiedziałem, czy mogę liczyć choć na to.

Jest w porządku.

Przede wszystkim odchodzi cały ciężar ukrywania tego, zatajania i przeinaczania faktów, nawet poważnych kłamstw.

Ulga. Nie jest źle.

Dziś życie jest całkiem dobre.

piątek, 31 lipca 2020

Wieżowiec

Nie mam żadnego pomysłu na ten post. Nie wiem co chcę przekazać. Wiem tylko, że coś się chce ze mnie wydostać i od kilku nocy próbuję coś napisać, ale nie wychodzi. Teraz musi. Chyba chcę pisać dla samego pisania. Może żeby uporządkować myśli. Może żeby nie zapomnieć.

Moja pamięć jest zniszczona. Muszę sobie wszystko zapisywać na karteczkach i rozwieszać w pokoju, najdrobniejsze sprawy.

Nie wiem. Nie wiem, co mam pisać.

Nie piję od jakichś dwóch tygodni. Nie mogę, bo zacząłem brać pewne leki. Już nie ciągnie mnie do butelki aż tak jak w pierwsze dni. Ale czuję się pusty. I irytuje mnie świadomość, że nie mam jak się znieczulić. Nie mogę się napić, nie mogę odpłynąć. Nie mogę złagodzić bólu, nie mogę wypełnić pustki.

Jest mi dziwnie. Nie mam z kim rozmawiać.

Są dni, kiedy bardzo dużo płaczę. Nie mogę na siebie patrzeć. Lustro wywołuje rozpacz. Potrzebuję rozmowy. Potrzebuję kogokolwiek.

Są dni, kiedy jestem wściekły. Walczę ze sobą, zaciskam zęby, wbijam sobie w rękę paznokcie pod stołem i przeciągam nimi jak żyletką. Nie mogę wytrzymać z ludźmi. Nienawidzę wszystkich.

Są dni, kiedy robi się dziwnie. Myślę o kosmosie. Myślę o ogromie. Nic się już nie liczy. Planuję swoją śmierć. Zasypiam na piętnaście godzin.

Są dni, kiedy nie czuję nic. Nadchodzi zupełna pustka i jest niesamowicie frustrująca. Kiedy nadchodzą wątpliwości, czy ja w ogóle jestem człowiekiem. Żyletki wchodzą na scenę, żeby coś poczuć. I nie czuję. Nie czuję, choćbym miał sobie odciąć rękę. Pustka.

Są dni, kiedy funkcjonuję normalnie. Dość trzeźwo, zwyczajnie. Ale absolutnie nie czuję jakiejkolwiek radości.

W ogóle nie czuję szczęścia. Nigdy. Z nikim, o żadnej porze, w żadnym dniu, na trzeźwo, po pijanemu, cokolwiek bym nie robił.

Ktoś pożyczył mi teleskop. Wypożyczyłem książkę, którą od dawna bardzo chciałem przeczytać. Poszedłem w końcu na basen, bo został nareszcie otworzony. Czekałem na to. Moja największa radość jeszcze na początku roku, moja ucieczka. Pływanie jeszcze parę miesięcy temu sprawiało, że czułem się sobą. Czułem się ze sobą dobrze.

Czy to wszystko coś dało? Chociaż cień radości? Nie. Oczywiście nie.

Wszystko zawodziło. Nie odczuwam szczęścia.

Może to głupie, ale za chwilę moje urodziny i naprawdę chciałbym się z nich cieszyć. Chciałbym poczuć się szczęśliwy. To będą TE urodziny. Te świętowane pierwszy raz od lat, te na których chciałem się dobrze bawić. Ale przez ostatnie parę tygodni miałem kilka okazji do dużej radości i nigdy jej nie odczułem. Pewnie tak będzie i tym razem.

No i właśnie. Osiemnaste urodziny.

Dzięki nim właściwie już w poniedziałek rano mogę zapisać się na terapię.

Na ten poniedziałek czekałem od lat.

Tylko...

Czy to zrobię?

Zeżre mnie szereg wątpliwości. Przecież nic mi nie jest. To wszystko jest małe. Błahe. To tylko w nocy jest mi smutno. O świcie wszystko, co piszę, staje się odległe. Trzeba żyć. I potrafię przeżyć dzień. Mogę dać sobie radę. Przecież robiłem to od lat.

Nie wiem, co zrobię. Nie mam pojęcia.

Chciałbym mieć kogoś, kto powiedziałaby mi, co zrobić. Ale nie mam z kim o tym porozmawiać.

Mam jeszcze czas. Pokłócę się ze sobą przez te parę dni. Potem zobaczymy.

piątek, 17 lipca 2020

Spokój

W noc taką jak ta myśli chcą mnie utopić.

Przypomina mi się ten wieczór, kiedy dostałem list pożegnalny.

Przypomina mi się panika. Telefony. Krzyk. Roztrzęsienie.

Serce mi wali dokładnie tak jak wtedy. Bije za szybko, nierówno, boleśnie.

On mógł nie żyć. Mało brakowało.

Nie wiem, co bym zrobił. Nie wiem, gdzie bym był.

Nie mam nikogo, komu mogę to opowiedzieć.

Piszę więc w pustkę.

Jeszcze nigdy mnie nie zawiodła.

sobota, 11 lipca 2020

Drapanie

Nie mogę siebie znieść.

Muszę wyjść. Muszę założyć ubranie na to obrzydliwe ciało. Widzę je w lustrze. I mam ochotę je rozbić.

Muszę wyjść. Muszę umyć tą ohydną twarz. Chcę ją zasłonić. Nie chcę, żeby ktokolwiek ją widział. Nie mogę zdzierżyć jej odbicia. Chcę rozbić lustro.

Wychodzę. Widzę tylko kątem oka swoje odbicie. Chce mi się wymiotować. Bo to ja. Ten pies niewarty życia w worze przebrzydłej skóry. I znów chcę rozbić lustro.

Nie chcę wyjść z domu. Chce mi się płakać. Duszę się. Nie chcę nikogo spotkać. Chcę się ukryć. Nie mogą mnie widzieć.

Muszę wyjść. Wychodzę. Skulony, z włosami opadającymi na twarz. Szybko. Niech nikt nie widzi tego czegoś.

Nie mogę już tak.

Chcę pociąć to ciało. Chcę wziąć nóż i je zniszczyć. Nie chcę na nie patrzeć.

Nie mogę patrzeć na swoją twarz. Na ohydną mordę żałosnego wraka człowieka. Nie potrafię patrzeć sobie w oczy. Nie mogę.

Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie widział. Jestem obrzydzający. Nie warty niczego.

Nie chcę być tym człowiekiem.

Tym czymś.

Po prostu tego nienawidzę.

środa, 8 lipca 2020

Skóra

Przespałem pół dnia. Prześpię całą noc. Nad ranem będę się budzić, jak zwykle. Zanim zasnę będą mnie męczyć halucynacje. Już się zaczyna. Co chwilę coś słyszę. 

Ciekawe, co mi się przyśni.

Bo dziś śnił mi się on.

Mój mózg przypomniał znów jak dobrze bywało z Alkiem. Nawet sfabrykował wspomnienia wydarzeń, które nigdy nie miały miejsca. Nie chciałem się budzić.

Nie wiem. Nie wiem, co do niego czuję. Czasem tęsknię. Wciąż się o niego martwię. Ale co czuję? Nie wiem. Nie widzieliśmy się jeszcze odkąd zerwaliśmy. Niedługo prawdopodobnie się spotkamy. 

Mam szczerą nadzieję, że gdy na niego spojrzę, nic się nie zmieni. Nie chcę tęsknić. Nie chcę myśleć.

Ale znam siebie.

Idę spać.

niedziela, 5 lipca 2020

Topornie

Samotność przytłacza, choć jest w pełni zasłużona.

Praktycznie z nikim nie rozmawiam. Jest mi źle. Nie potrafię tego dusić, a nie mam teraz komu tego opowiedzieć. Ale czego właściwie? Co duszę? 

Pustkę. Paradoksalnie duszę nic. Jestem nikim.

Męczą mnie koszmary, a zanim zasnę, muszę wytrzymać dawkę halucynacji. Szepty, wycia, krzyki, śmiechy. Zwykłe przysenne złudzenia, nic specjalnego, ale uciążliwe. To nic w porównaniu do tego, co jest jeszcze wcześniej. Moment pójścia do łóżka to męczarnia. Za dużo myśli. Za dużo.

Wciąż jestem przywiązany do Alka. Znów pisałem do niego w środku nocy, on znów nie zareagował. Nigdy nie reagował. Nawet gdy mówił, że mnie kocha, nie szły za tym czyny. Nawet gdy byłem na skraju autodestrukcji, nigdy nie okazał prawdziwego przejęcia. Nie robił nawet procenta rzeczy, które ja robiłem dla niego. 

Dlaczego wciąż to jemu chcę się zwierzać? Nie wiem. Nie mam pojęcia. Mam dość. Muszę przestać. 

Jestem niczyj i jestem nikim. Nie należę nawet do siebie. Sam sobie wydaję się nierealny. 

Nic nie przynosi radości. Zawiesiłem tworzenie poezji. Obserwacje nieba nie ekscytują nawet w połowie tak jak kiedyś. Nie mam siły na sport. Książek czytać już nie umiem. Nie wiem, gdzie się podziało moje dawne ja. Czuję się coraz głupszy. Jestem cieniem.

Chciałbym się napić. Zapomnieć o tym wszystkim, co napisałem. Wyjść z ciała, odciąć się od tego czegoś, co nie jest już mną. 

To nie człowiek. To jest "to". Nie ma już do kogo mówić, nie interesuje się niczym, jest zezwierzęcone, znienawidzone. Wszyscy ode mnie też chcą się odciąć. Odchodzą. Ja od siebie nie mogę. Dlatego piję.

Ale nie mam już czego ani za co. Do tego doprowadziłem. 

Moje ciało znów wydaje mi się ohydne. Twarz najładniej wyglądałaby w siniakach.

Na to zasługuję. Najlepiej byłoby, gdyby ktoś mi wpierdolił. Chcę się zniszczyć. Chcę zgnić. Chcę czuć ból, ogromny ból.

Nie ten, który mnie teraz rozdziera, nie ten wynikający z wielkiego wstydu. Wstydzę się siebie, brzydzę sobą. Mam dość. Wolę rany na ciele. Chcę czuć ból. Nie zapadanie się w siebie, zwijanie ze wstydu i pustki.

Nie widzę odwrotu. Nie widzę ratunku. Chciałbym rozpierdolić się do końca. Poleżeć na torach. Skończyć to.

Nie wiem, jak wytrzymać. Jak mam wytrzymać do rana? Jak wytrzymać następny dzień?

Potrzebuję kogoś do rozmowy, ale tak strasznie się wstydzę rozmawiać z przyjaciółmi, kiedy zawodzę ich od tygodni. Od tygodni widzą mnie tylko pijanego, pierdolącego głupoty, żenującego. Oni nie chcą ze mną gadać. Dla nich jestem idiotą, alkoholikiem, skończonym człowiekiem, kimś, kogo już nie poznają.

Dokładnie tym, kim jestem dla siebie. 

Nienawidzę siebie. A nie wiem, kim jestem.

wtorek, 30 czerwca 2020

Niebieskości

Nie wiem co się działo przez cały czas, kiedy tu nie wchodziłem. Mam dziury w pamięci. Czuję się coraz głupszy.

Czuję się też bezwartościowy, obdarty z wartości. Wypłukany, pusty w środku. Zupełnie sprany. Czuję, że nie ma we mnie nic. Jestem wrakiem. Jestem pustą i pogniecioną kartką. Nie jestem tym samym człowiekiem. Nie jestem już nawet najczarniejszą wersją siebie. Jestem pustą wersją siebie. Albo nawet nie sobą.

Wracam tu, żeby znowu zacząć zapisywać to, co się dzieje, bo chcę pamiętać. Chcę też uporządkować szczątki tego, co ze mnie zostało.

Zostało niewiele.

Rozstaliśmy się z Alkiem. Zgodna decyzja. W przyjacielskich stosunkach.
Przyjacielskie to już dawno nie są. Prawie nie rozmawiamy od tygodni. Nie było więc sensu ciągnąć tego dalej. Cholernie trudno było odpuścić mimo wszystko. I jeszcze tęsknię. Nie wiem kiedy przejdzie. Czekam. I jest trudno.

Jest trudno, bo nie mam się do kogo odezwać. Nie rozmawia ze mną nikt.

Rozumiem to.

Niszczę się alkoholem. Od miesiąca bez zahamowań. Bardzo często wracam kompletnie pijany. Przyjaciele mi pomagają w ogóle wstać, ubrać się, jakoś iść. Ale mają mnie dość. I mają rację. Nie winię ich za to, że nie chcą mnie już widywać ani rozmawiać ze mną. Nawet nie wiem o czym mówię. Nie mam już nic do powiedzenia. Jedyne co jest w moim mózgu, to alkohol i destrukcja.

Piję, żeby się znieczulić. Nie czuję ciała, nie wiem co mówię, nie panuję nad tym. Czasami piję do nieprzytomności. Do zupełnego upodlenia. Niszczę siebie i innych. Nie poznaję siebie. Nie jestem sobą.

W ogóle nie myślę o tym, co będzie dalej. Nie potrafię już się nawet martwić o przyszłość, nawet niedaleką. Nie pamiętam poprzednich dni i nie planuję kolejnych. Przeżycie jednego jest sukcesem.

Nie mam myśli stricte samobójczych. Po prostu dużo myślę o śmierci i ją akceptuję. I za każdym razem, gdy choć lekko przetrzeźwieję, nie chce mi się żyć.

Bo zżera mnie wstyd. Nienawidzę tego, czym jestem. Nienawidzę siebie na trzeźwo, bo jestem nikim. Plotę bzdury, nie mam sobą nic do zaoferowania. Ale najbardziej nienawidzę siebie po alkoholu. Jestem żałosny, odpychający, nieznośny.

Najchętniej zamknąłbym się w domu, bo wiem, że nikt nie chce mnie widzieć. Ale ja potrzebuję ich zobaczyć. Nie mogę być sam. Nie lubię być sam. Nie radzę sobie sam.

Nie chcę już pić. Chcę przestać. Ale nie ma spotkań bez chlania, a ja nie umiem się ograniczać. Nie umiem wypić trochę. Zawsze piję wszystko.

Już zaczynam się zadłużać na alkohol.

Jestem obrzydliwy, żałosny, żenujący. Nie wiem, co się ze mną stało.

Płaczę. Nie wiem. To koniec.

sobota, 23 maja 2020

Mary

Jestem nieszczęśliwie zakochany z wzajemnością.

Kiedyś myślałem, że to antonimy.

Nie. Absolutnie nie.

Co za idiotyczna relacja.

Czekam.

Na poprawę lub koniec.

czwartek, 14 maja 2020

Krąg

Kilka dni temu myślałem o śmierci.

Stwierdziłem, że tęsknię mimo wszystko za najczarniejszym czasem w moim życiu, bo tak bardzo chciałem zakończyć ból, że nie bałem się umrzeć.

Znów się boję śmierci. A nie chcę. Bez strachu żyje się o wiele łatwiej.

Szczególnie że przyszedł jakiś kryzys wiary, wartości, wyobrażeń. Może to błąd o tym pisać. Nie chcę wchodzić znów wgłąb siebie, sensu życia, wyglądu śmierci, wielkości kosmosu. Te myśli po kilku minutach zatruwają, przeszywają, paraliżują. I mogę być tchórzem, ale tak, boję się. Boję się ogromu i niepewności.

Pomówmy o czymś innym.

Zrobiłem chyba okrążenie. W te wieczory spada na mnie szkło, zupełnie nagle, jak deszcz tej nocy. Stare utwory, zupełne starocie. Słuchanie muzyki z tamtych czasów, odkrywanie tytułów, o których zapomniałem na śmierć, przypomina wszystko.

Spisałem przecież to, co myślałem słuchając tego te trzy smutne lata temu i więcej. Ale czytanie tych zapisków nie jest tak efektywne. Prawdziwy obraz uczuć z czasu, gdzie byłem gotowy na śmierć, daje ta sekunda, gdy tytuł wybucha w głowie. Uśmiech na rozpoznanie, który zaraz zasnuwa się smutkiem, bo przychodzi skojarzenie. A potem najprawdziwszy pamiętnik otwiera się wraz z pierwszymi nutami. I tylko takie pierwsze przesłuchanie po latach dokładnie odwzorowuje stare myśli, tylko pierwszy raz. Przywołuje wspomnienia ze szczegółami: gdzie to słyszałem? O jakiej porze dnia? Po jakim wydarzeniu? Co myślałem? Pamiętam. Są ciarki, są dreszcze. "Odtwórz ponownie" nie zadziała tak samo. Włączy refleksje, ale żeby znów włączyło wspomnienia, trzeba odczekać znów parę ładnych miesięcy.

Nie wiem o co mi chodzi. Chciałem chyba tu zwyczajnie przyjść i coś napisać.

Ten blog to wielka zatęchła poduszka. Zawsze tu wyląduję. Miękko rozłożę się i odpocznę, ale nie z przyjemnością.

Tu jest miejsce, w które ostatecznie przychodzę. Dziś bez potrzeb. Dziś z wizytą.

Dziwne. Ale ja jestem dziwny, doskonale wiesz.

wtorek, 28 kwietnia 2020

Magnetyzm

A jednak wciąż Cię pragnę, nie potrafię odrzucić.

Nie umiem oddalić się na długo, nie umiem daleko odejść.

Czasem czuję, jakby życie było serialem.

Jak długi będzie nasz wątek? Nie wiem. Wiem, że jest intensywny. I że widzowie nie polubiliby tej pary.

Zdrowy rozsądek nas nie lubi i całkowicie go rozumiem.

Ale serce karmi się tym, karmi się do przesady gdy tylko ma okazję.

Może po prostu muszę to przejść.

Jesteśmy kopalnią doświadczeń. Nie jesteśmy w żaden sposób podobni do reszty. Nie mieścimy się w etykietach.

Przyszłości można się domyślić. W serialu musi być dramat, a u nas jest jeden za drugim. Kiedyś przyjdzie coś ogromnego.

A może przyjdzie tylko cisza?

Ale też ogromna.

I wszystko się skończy, i będzie ból, i będzie ulewa.

Będzie za to ogrom doświadczeń. Nowe uczucia. Już kilka zdobyłem.

Jest niesamowicie. Zawsze jest niesamowicie, tylko następne słowa zmieniają się jak w kalejdoskopie.

Niesamowicie dobrze, niesamowicie źle, niesamowicie cicho.

Jesteśmy dziwni.

A ja uzależniony.

On jest narkotykiem. Dobre dni hajem, złe zjazdem.

Biorę. Biorę Cię nie zważając na skutki uboczne.

Chwilowo nie potrafię żałować.

piątek, 24 kwietnia 2020

Dławienie

Wyszedłem z domu. Wybiegłem na odludzie, wyszedłem, bo coś mnie wywołało z domu. Poszedłem tam, gdzie ostatnio widziałem to życie, poezję.

I w ogromnym zaskoczeniu przywitałem śmierć.

Ja nie wiem, co mi było. Psychoza.

Szedłem przez pola zataczając się, zamykając oczy i idąc na oślep, czasem przystając. Byłem pijany bez kropli alkoholu. Kręciłem się z rozpostartymi ramionami. Śmiałem się. Nuciłem. Szczypałem policzki.

Z czego to się wzięło? Nie wiem. Ten dzień nawet nie był zły. Wszystko spłynęło, gdy zostałem sam ze sobą. Lęk? Nie. Nienawiść też nie.

To przypomniało bardzo szeroki uśmiech zakrapiany łzami, gniewem, wariactwem. Wszystko się mieszało. Tak, zdarzało mi się wiele razy podobnie, ale nie tak silnie. Nie tak.

Nie wiem. Ja po prostu nie potrafię tego opisać słowami. Czułem, że szaleję.

I było mi okropnie gorzko. A to był dopiero początek.

Najstraszniejsze minuty to derealizacja. Długie minuty kiedy nie miałem płci, imienia, ciała, formy. Dosłownie zapomniałem jak się nazywam. Czułem się odszczepiony od ciała i od rzeczywistości. Nie wiedziałem, kim jestem. Nie byłem człowiekiem. Niemal nie istniałem.

Wariowałem.

I właśnie to napisałem, gdy jakaś część mnie wróciła do ciała. Napisałem "czuję się, jakbym wariował".

"Dlaczego?"

"Nie wiem kim jestem, nie wiem gdzie jestem".

Cisza.

Słońce zachodziło. Niebo było granatowo- pomarańczowe.

Doszedłem do punktu, w którym wcześniej nie byłem. Polana. Otwarta przestrzeń, wokół kępki drzew. Od ludzi dzieliły mnie kilometry.

Położyłem się na trawie.

I dotarło do mnie.

Muszę umrzeć.

Nie ma przyszłości, ja mam popsute życie, tego już się nie naprawi. Nawet nie jest tak, że chcę umrzeć. Ja chciałbym resetu. Nie tego ciała, nie tego nazwiska, domu, kraju, czasu. Ta postać jest już zniszczona. Potrzebny jest hard reset. Zakończenie tej historii, bo jest bezsensowna.

Zawalczyłem z ciszą.

"Dawno nie miałem tak mocnych samobójczych i psychotycznych".

Cisza.

"Jest ciemno i zimno, nie potrafię żyć".

Cisza. I to nie ta nieświadoma, nie ta która jest dziełem przypadku. Ta cisza z premedytacją.

"Nie zostawiaj mnie".

Cisza.

I zacząłem się cholernie głośno śmiać.

Za wszystkie noce nieprzespane spowodowane choć jednym słowem sugerującym, że u Ciebie jest źle.

Za każdy jeden dzień, kiedy tak często upewniałem się, czy czegoś nie potrzebujesz. Nie umiem wytrzymać doby bez "jak się czujesz?".

Za każdą minutę, gdy porzucałem każdą najważniejszą rzecz, żeby się do Ciebie dodzwonić, żeby próbować Ci pomóc.

Za każde słowo, które musiałem z siebie krzesać, kiedy jeszcze zupełnie nie umiałem pocieszać. Nauczyłem się od Ciebie i dla Ciebie. Nauczyłem. Zrobiłem co w mojej mocy. Nigdy się dla kogoś tak nie starałem. Czy staranie wystarcza? Nie. Nie, kiedy myślę o sobie. Ale wystarczyłoby mi, gdyby ktoś się starał dla mnie.

Ja pierdole, za kołaczące serce. Za kilometry, których pokonanie zorganizowałem w kilka godzin, żeby spojrzeć Ci w oczy po telefonie ze słowami "proszę sprawdzić co u Alka, tylko szybko, boję się, że coś sobie zrobił".

A teraz za nienawiść, jaką do siebie czuję, bo i tak się gnoję za ten akapit. Jak egoistyczny, jak interesowny, jaki obrzydliwy. Ja wiem, ja widzę przecież. Ale założyłem, że "kocham cię" z Twoich ust to wyciągnięta ręka. I że ja mogę z niej skorzystać.

A teraz tak potrzebna. Pierwszy raz tak kurewsko potrzebna.

Ja byłem przekonany, że umrę na tej polanie. Czułem się, jakbym już tylko czekał na nadejście śmierci.

Gdybym miał się na czym powiesić, to zrobiłbym to na najbliższym cholernym drzewie. Dosłownie wziąłbym pasek od spodni i nie wahałbym się. Czułem, że nie wrócę do domu. Że umrę tego dnia na tym skrawku ziemi. Wiedziałem, że nie mam przy sobie nic, czym mógłbym sobie zaszkodzić, ale i tak czułem, że umrę. Przyjdzie po mnie śmierć. Czekałem.

Nie przyszła.

Wstałem powoli. I już wiedząc, że nie mam nikogo, podjąłem drogę powrotną.

Noga za nogą. Ciężko.

Nie chciałem wracać. Przecież miałem umrzeć.

W drodze ułożyłem już cały plan. Stało się dla mnie jasne, że nie teraz, ale niedługo muszę umrzeć. Zaplanowałem sposób, scenerię, porę.

W tym stanie wróciłem po trzech godzinach do domu. Nieobecności ani powrotu nie zauważono.

Przekraczając próg wróciłem do ciała. Przynajmniej tyle. Skończył się mętlik, została piekielna gorycz.

Kilka minut później telefon od Alka, wytłumaczenie z gatunku najżałośniejszych. Zapytał, czy jestem w domu. Po potwierdzeniu rozłączyłem się.

Nie było go. Nie było go w najtrudniejszej chwili.

Ten wieczór był dla mnie powtórką z czasu, kiedy mój mózg usiłował mnie zabić ze skutkiem niemal pozytywnym. Tak, od 2017 nie było tak źle. Wtedy się nie znaliśmy.

Teraz tak. Teraz, mimo wszystko, mimo że potrafię się godzinami katować myślą, że to co mówię będzie ogromnie egoistyczne, że nie jestem sprawiedliwy, że jak zawsze wszystko sprowadza się do mnie, to wiem jedno.

On powinien być, kurwa, przy mnie.

Oddałem wszystko. Od miesięcy oddaję wszystko, hierarchia wartości zupełnie się zmieniła. On jest na pierwszym miejscu, zawsze. I robię wszystko, dosłownie wszystko co mogę, żeby mu pomagać.

Więc oddałem.

I tym sposobem zostałem zupełnie pusty.

Oddałem wszystko, nie mam nic.

Czy to chujowe że oczekiwałem czegoś w zamian? Pewnie tak.

Ale oczekiwałem tego od człowieka, który prosił mnie, żeby mówić, kiedy będzie mi źle.

Oczekiwałem choć jednego dobrego słowa od człowieka, który twierdził, ze mnie kocha.

Nie mam nic.

A co jest najlepsze?

Choćbym nie wiem jak chciał, nie byłbym w stanie potraktować go tak samo.

Nie odezwał się nazajutrz.

Co zrobiłem?

Zapytałem, jak się czuje.

Koniec.

sobota, 18 kwietnia 2020

Kwitnienie

Zaczyna się pora, gdy po północy czuć zza uchylonego okna woń kwiatów.

Potrzebuję dotyku.

Potrzebuję ciepła koca.

Chcę splątanych nóg.

Chcę palców we włosach.

Tęsknię za cichym szmerem.

Tęsknię za powolną muzyką.

Tamta noc była nirwaną.

środa, 15 kwietnia 2020

Zmysły

Teraz nie lubię zasypiania.

To ten moment, kiedy trzeba wszystko wyłączyć, zamknąć oczy, trwać w ciszy.

Wtedy zostaję sam ze sobą.

A nie lubię tego. Niedobrze to znoszę.

Wcześniej był to mój ulubiony moment. Zebranie myśli, analizowanie, układanie, wyobrażanie, chwila dla siebie. Chwila bez chaosu, informacji z zewnątrz, bez światła. Chwila dla wnętrza.

Teraz wszystko co uważałem za zalety, stało się wadami.

Nie chcę być sam ze swoimi myślami. Otoczenie się szumem informacyjnym daje mi przeżyć dzień. Nie zastanawiam się nad sobą. Idzie wtedy wytrzymać.

Nocą przychodzi refleksja. Nocą uświadomienia, zastanowienia, zażalenia.

Nie chcę być sam.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Confetti

Ale nie potrafię zrobić najprostszych rzeczy, nie mam siły się podnieść. Nie daję rady robić rzeczy obowiązkowych, rzeczy na już. Codzienność mnie przerasta.

Jak mam iść dalej, jak iść do celu daleko za horyzontem, kiedy nie potrafię przeżyć dnia?


Czuję zgniatanie.

Dziś leżę na podłodze.

Piję.

Tańczę.

Tnę się.

Obrzydza mnie całe ciało, cała dusza.

Nie wiem co robić.

I czuję się zostawiony sam sobie.

Teraz poprosiłem o pomoc. Dosłownie piętnaście minut temu. Wprost.

Nie ma go. Nie ma go.

Mam Bowiego, starego ćpuna. Kocham go.

Tańczę.

I myśli przeradzam w plany pod znakiem zapytania.

Droga

Wczoraj idąc noga za nogą po polnej ścieżce, z każdym krokiem wzbijając w powietrze kurz, myślałem, że należy to zakończyć.

Życie mnie przeraża, nie umiem żyć.

To była dla mnie zwykła myśl. Te myśli mi spowszedniały.

Był zachód słońca. Symbol śmierci w poezji.

Faktycznie, czułem jej oddech na karku. Z drugiej strony czułem zapach życia. Tkwiłem w tym dziwnym stanie, jak duch.

Moja dusza unosiła się ponad ciałem, chciała się wyrwać dalej, dalej, dalej.

Widziałem stado saren na tej ogromnej, złoto-zielonej przestrzeni, morzu niskich jeszcze roślin, falowanych wiatrem. Doszedłem do zagajnika brzóz, dróżka się kończyła. Może gdzieś za laskiem była następna wieś.

Wolność.

Wolność biła od całego obrazu. Życie, wszędzie życie, nawet kamienie wydawały się żywe, bo miały w nim jakiś udział.

Ja chciałem tam zostać, nawet nie odwracać się. Iść ciągle do przodu, a przynajmniej zostać w miejscu. Nie wracać, tylko nie wracać, nawet się nie odwracać, nie spojrzeć na drogę za mną.

Powrót oznaczał odwrócenie się plecami od tego żywego teatru. Za mną w oddali zabudowania, ludzie, zwykle życie, a więc pusta codzienność. Śmierć.

I dziś wiem, że boję się życia, ale ten strach mógłbym przezwyciężyć. I iść dalej tą polną drogą, nie wrócić jeszcze długo. Iść aż do późnej nocy, wrócić w ciemnościach, gdy dom nie przypomina siebie i nie kojarzy się tak źle.

Mógłbym iść, gdyby ktoś szedł obok mnie.

A kiedyś, w przyszłości, kiedy z świata opadną prześcieradła, uciec stąd. Spać na dworcach, wędrować lasami, patrzeć przez okna pociągu. Odnaleźć mój dom z dzieciństwa. Wejść do jego ruin, znaleźć zabawki. Rysunki na ścianach.

Odjechać w łzach, odjechać nad jezioro. Płynąć, nie myśleć o głębokiej wodzie. Patrzeć na gwiazdy.

Mógłbym. Gdyby ktoś się mną zaopiekował.

Mógłbym, nawet samotnie, ale gdyby ktoś na mnie czekał, nie szukał, wierzył we mnie, wierzył w ideę, cieszył się, że znalazłem siebie. Rozumiał.

Bo kiedy bym wrócił, byłbym już sobą.

Kiedy bym wrócił, byłbym szczęśliwy. A ostatnim krokiem do odkreślenia życia pełnego śmierci mocną kreską, byłoby spisanie podróży.

Przy tym odkrycie smaku słów na nowo. Mam na to taką chęć, pragnę poruszać słowami jak strunami harfy, układać zdania niczym melodie. Czasem nieść je lekko na wietrze, mówiąc o wolności, czasem dźwięk, więc słowo, musiałoby spaść jak dreszcz po kręgosłupie, uderzyć ciężko o kartkę, by oddać ciężar uczucia.

Dziś mam namiastkę tego czasu, gdy czułem się dobrym kompozytorem. Ta ścieżka w polu zagrała mi kilka dźwięków w duszy, aż coś w końcu się poruszyło w sercu i palce dziś piszą. W końcu piszą, piszą tak jak już dawno nie dawały rady. Bez zatrzymań, bez powrotów na początek. Niosę słowa, niosę je jak na wietrze liście. Tego mi tak brakowało, to chcę robić, na tym opiera się moje życie. Słowa. Ja kocham słowa.

Gdyby ktoś się mną zaopiekował, nie bałbym się tych słów częściej sypać na lekko kołyszącą się taflę wody, by patrzeć, jak dryfują, niosą się. Niech się niosą. Kocham, jak się niosą. Wtedy mnie też niesie wiatr.

Nawet gdyby utonęły, nawet gdyby zmieszano je z błotem, ja nie schowałbym harfy. Nie bałbym się próbować dalej, gdyby ktoś był obok i nie pozwolił znów zabłądzić wewnątrz siebie.

Wtedy zagrałbym inny akord, puściłbym nuty jak łódki z papieru na inne jezioro. Odpowiedziałbym inną historię.

Mam pomysły, mam koncepcje, mam szkice. I gdyby ktoś zrozumiał, gdyby się mną zaopiekował, ulepszałbym projekty, ćwiczył, pisał, pisał, rozszerzał. Nie bałbym się wypłynąć na szerokie wody, bo niektóre pomysły zakładają zapuszczanie się w rejony, w których nigdy wcześniej nie byłem. I nie bałbym się, gdybym wiedział, że w razie porażki mam gdzie wrócić. Gdyby w razie niepowodzenia czekały na mnie otwarte ramiona.

Zbudowałbym imperium słów.

Ale nie chcę w nim mieszkać sam.

piątek, 10 kwietnia 2020

Bagno

Jedyna dobra rzecz: głowa w końcu przestała boleć.

Dni są identyczne.

Wstaję w środku dnia i właściwie czekam na noc. Dni upływają na oczekiwaniu, aż się skończą. Nie mogę tego znieść.

Nie mam też siły na przerwanie tego ciągu.

Już teraz wiem, że święta będą złe. Będą niepełne, mam ochotę po prostu je wykreślić z kalendarza.

A ten mój cichy dom nawet awantury ma ciche.

Alek jest w złym stanie. Martwię się. Tylko że, co najgorsze, prawie nie mam siły się martwić.

Są chwile, kiedy chciałbym zostawić wszystko, wyjść z domu, nie wrócić, zapomnieć o wszystkich. Oczyścić się, wyzbyć wszelakich przywiązań, zobowiązań. Zresetować się. Teraz jest ta chwila.

Ale z domu wyjść nie wolno.

Boję się, że kiedyś okażę się tchórzem i odejdę. Ciężko mi trzymać ciężar swoich i jego myśli samobójczych, ale nie zostawię go.

BO TAK SIĘ NIE ROBI.

Tak, lecz nie mam siły na znoszenie własnej egzystencji, a chcę jeszcze pomagać jemu. To wymaga odpalenia jakichś dodatkowych generatorów energii, ja ich nie mam. Zwyczajnie nie mam.

Ale to nie jest wymówka. NIE JEST I NIGDY NIE MOŻE BYĆ.

Boże, co ja w ogóle robię? Kłócę się ze sobą? Ale o co? Nie opuszczę go, nie przekonuję się do tego, jak tak to brzmiało to jestem idiotą, ale nie to mam na myśli, absolutnie nie to. Może próbuję ugłaskać sumienie gadką, że nie potrafię mu porządnie pomóc, bo jak już pisałem, nie mam siły na siebie, co dopiero na innych. To najprędzej. Tak, chyba o to mi chodzi.

Jadę na oparach i to musi wystarczyć, po prostu musi.

Czuję trochę gniewu, poza tym nic.

Chciałbym, żeby wszystko się ułożyło. Nie dla mnie, dla niego. To brzmi okrutnie, ale chciałbym, żeby... móc go wykreślić z listy "do uratowania". Wtedy zostanę na niej tylko ja.

Bo do ratowania siebie potrzebuję całej mojej siły, a teraz pochłania ją Alek. I dobrze, ja w ogóle nie narzekam, nie chodzi mi o to, że to źle. Bardziej już przecież zależy mi na jego życiu niż na swoim.

Po prostu widzę, że nie potrafię iść dalej, jeśli on jest za mną. On musi być przede mną. On jest priorytetem, on musi wyjść z bagna. Wtedy dopiero umożliwi wyjście mi.

Jestem bezradny, zmęczony, zirytowany.

Mam dość swojego położenia. Jest beznadziejne.

Znów życie przypomina mi błotnistą drogę, ale tym razem nigdzie nie widać upragnionego kawałka asfaltu. Nie ma już nic.

Widać tylko błoto, błoto, błoto.

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Soma

Dziś tabletki przeciwbólowe traktuję jak cukierki.

Ból i tak nie przemija.

Dziś uświadomiłem sobie, że ogromna część moich mięśni jest napięta bez powodu, cały czas. Napięta tak, że nie mogę nic przełknąć, bo naciskam bezwiednie na żołądek. Zęby zaciskam tak, że bolą, gdy otwieram usta po raz pierwszy od kilkudziesięciu minut. Wszystko boli, nie ma żadnej zrelaksowanej partii.

Nie cierpię tego uczucia, kiedy wydaje mi się, że odczepiłem się od ciała. Dziś tak było, było nieprzyjemnie i strasznie. Kiedy widzę, że kończyny się poruszają, ale ja tego nie czuję.

Dziś był też dzień, w którym cienie tańczyły na ścianie. Może to zmęczenie.

Nie jestem zmęczony.

Nie wiem jaki jestem.

Nie wiem nic.

czwartek, 2 kwietnia 2020

Plastelina

Jakże dziwnie mi jest.

Nie umiałem się dobrze wyrazić, ale nie usuwam żadnych postów. Mają tu być. Dla mnie. Bo tracę pamięć. Chcę pamiętać, kim jestem. Co się działo. Nawet błahostki. Chcę pamiętać, jak się czułem. To przecież ja. Część mnie.

Piętnasty lutego był ostatnim szczęśliwym dniem w tym roku. Później były tylko ewentualne przebłyski małych radości, chwil względnego spokoju. Po za tym było nieszczęście. Stale jakieś nieszczęście, niepokój, teraz domowe więzienie. I dół.

Nie wiem co robić w każdej kwestii.

Jedna na razie męczy najbardziej. Iść dalej, usiąść, czy położyć to wszystko? Nie wiem, co będzie najlepsze. Żadna opcja wydaje się nie mieć sensu.

Jestem też po prostu głupim chujem chyba.

Jestem toksyczny, jestem dziwny, niejednolity przede wszystkim.

Ale żyję z tym. W dzień towarzystwa dotrzymuje mi Bowie, jest okej.

Żyję. Po północy żyje się coraz ciężej. Po pierwszej nie żyję, na pogrzeb przychodzi Rojek.

"Szklany człowiek" na pętli w słuchawkach.

To nie jedyna rzecz, jaką chcę mieć na pętli.

"Bo nie ma we mnie nic i nic nie jestem wart, a czerwień mojej krwi to tylko jakiś żart".

Tak mówi. A z jaką ironią, z jakim bólem. Z tym tonem, którym mówi się, zanim łzy dopłyną do gardła, tym tonem, który znają wszyscy niedoszli samobójcy. Silącym się na beztroskę, jednocześnie uginającym się pod ciężarem treści.

Kiedy wyciągam słuchawki z uszu, przez godziny jeszcze nie usypiam. Słyszę dalekie głosy, nie rozpoznaję słów. Nie mieszkam w bloku. Wszyscy śpią, żaden telewizor nie jest włączony. Na szczęście już naprawdę rzadko widzę rzeczy, które nie istnieją. Nieistniejące głosy są niestety codziennością.

Nie boję się. Nigdy się ich nie bałem. To jakieś rozmowy, nie dotyczą mnie. Tworzą przyjemny szum do zaśnięcia.

W końcu śnię o rzeczach, których się boję, albo o człowieku, za którym tęsknię.

Tak mija czas.

Czuję, że błądzę. Czuję się złym człowiekiem.

środa, 1 kwietnia 2020

Rozmazanie

Wydawało mi się, że zrozumiesz mnie najlepiej. Pod tym względem jesteśmy przecież bardzo podobni.

Powiedziałem ci, że jest źle. Ty doskonale wiesz, co to jest prawdziwe "źle". Przechodziłeś to, przechodziłeś nawet gorzej.

A jednak wcale mnie nie rozumiesz.

To mnie zaskoczyło. Zabolało.

Nie piszesz już nawet. W sumie nic dla mnie nie zrobiłeś.

Kurwa, to przykre. To chujowe z mojej strony, ale muszę szczerze przyznać, że ja się chociaż starałem. Ty nie robisz dla mnie nic. Trochę tak to wygląda.

Ale może to i moja wina. Może to po prostu jestem ja.

Znów uświadamiam sobie, jak odrębnymi stworzeniami są ludzie. Nigdy nie zrozumiesz drugiego człowieka w pełni. To jasne.

Mnie jeszcze chyba nikt nie zrozumiał. A bardzo liczyłem, że on zrozumie dość dobrze, bo doświadczenia mieliśmy podobne. Ciężkie. On nawet ciężkie do kwadratu.

Jestem egoistą? Tak. Jestem głupi? Tak. Jestem chujem? Tak!

Ale ja dzisiaj chciałem chociaż usłyszeć dobre słowo. Nie mogłem na to liczyć, wręcz przeciwnie.

To była prośba o pomoc. Olana.

Wcześniej za to nie prosiłem. I tak stało się to co z innymi. Teraz to do mnie dotarło. Znów to samo.

Znów... "O co CI chodzi?"

Przecież nie oskarżam nikogo o nic. Przeciwnie, wycofuję się, żeby wam nie wadzić. Nigdy nie ryzykuję zostania przy was gdy czuję, że zbliża się najgorsze. Nie chcę męczyć. Ja się odsunąłem. Ja byłem po prostu cicho. 

O co mi chodzi? 

Dlaczego jesteś kolejną osobą, która przyjmuje ten ton? Boże! Dlaczego, dlaczego, dlaczego? 

Wszyscy, do których zwróciłem się o pomoc, zabili mnie na dwa sposoby - albo olewając, albo przybierając ten ton.

Że to ja. To mi o coś chodzi.

To sprawia, że mówisz do mnie właściwie, że nie mam problemów, tylko ja jestem problemem.

Ufałem. Byłem w stanie uwierzyć w wiele, ale nie w to, że ty jesteś w stanie tak powiedzieć. Przecież wiesz dokładnie, jak to jest.

Wow, zabiłeś mnie na kilka różnych sposobów w krótkim czasie.

Chciałeś, żebym mówił prawdę o emocjach, a kiedy się odważyłem, nie reagujesz. To po pierwsze.

Więc nie mówię dalej, tylko znikam, bo po co dalej mówić? Lepiej nie męczyć. I...

Jestem aż tak chujowy? Naprawdę uważasz to, co robię, za przejaw proszenia o uwagę? Czy tak o mnie myślisz kiedy staram się, żebyś właśnie tego nie pomyślał? Gdy staram się odwrócić uwagę, myślisz, że chcę ją zdobyć?

Boże, to w ogóle nie jest moja intencja.

Dlaczego tego nie widzisz?

Nie wiem, co robić. Chciałbym zniknąć. 

Nie mam łez, a dziś chciałbym je mieć.

poniedziałek, 23 marca 2020

Dojrzewanie

Ból ewoluuje.

Kiedyś cierpiałem. Kiedyś topiłem się w morzu czarnych myśli. To naprawdę było odczuwalne jak zanurzenie.

Świat wokół był niesłyszalny jak pod wodą. Byłem sam ze sobą. Nic innego czasem nie było słychać.

Szczególnie nocą.

Kiedyś każda noc była katorgą, każdy wieczór z żyletką w palcach. Chociaż jedna kreska.

Dni były też straszne. Były ciągłym cierpieniem. Brakiem skupienia w szkole, a w domu szaleństwem. Psychozą. Połykaniem łez.

Zupełny brak nadziei. Piekło.

Przypomniałem sobie to wszystko przed chwilą. Wystarczyło parę bodźców przypominających tamten okres.

Poczułem to wszystko od nowa. Zabolał mnie żołądek.

Aż sam zdziwiłem się, jak mogłem to wytrzymać.

To był... To po prostu było piekło.

Nie mam nawet słów.

Zresztą cały ten blog jest świadectwem.

Fizyczna niemożność. Psychiczne morderstwo.

Nienawiść.

Opuszczenie. Gniew. Rozpacz. Samotność.

Z obecnej perspektywy to nawet dla mnie wygląda jak film.

Teraz... Teraz jest inaczej.

Teraz nie jestem szczęśliwy.

Ale to piekielne cierpienie teraz zostało w głównej mierze zastąpione przez coś nowego.

Mam momenty podobne do bólu sprzed lat, ale to są chwile. Pojedyncze dni może. Wtedy to były nieprzerwane tygodnie. Godzina za godziną, dniem za dniem, rozrywający ból.

Obecnie za to bardzo, bardzo dużo lęku. Ciągłe zmartwienia.

Czuję się, jakbym się strasznie postarzał w ciągu pół roku. Czasami czuję się jak czterdziestolatek.

Ból ewoluował. Ból dojrzał ze mną.

Wcześniej byłem młodszy i, choć zabrzmi to głupio, miałem może w pewnym sensie więcej miejsca na cierpienie.

Teraz często muszę działać. Zaraz będę dorosły. Zaczynam brać odpowiedzialność. Zaczynam być zmuszany do działań. Nie mam miejsca na ból.

Więc jest głównie umartwianie się w związku z działaniem. O przyszłość, o teraźniejszość, o ukochanych ludzi.

Tak, to chyba to. Wtedy było bardzo statecznie. I był ból. Pewnie się wiązał z bezradnością. Tak, bierność napędzała cierpienie, a cierpienie bierność.

Teraz, przez większą dojrzałość, muszę podejmować kroki. Działanie budzi wątpliwości, zmartwienia. Paraliżujący lęk.

Boję się o wszystkich. Boję się wszystkiego.

Lęk. Lęk. Lęk.

Każdej nocy lęk, każdego wieczoru stres.

Ból nachodzi mnie czasem. Nawraca.

Myśli samobójcze nawracają.

Jak dziś.

Życie się kurewsko skomplikowało. Każda moja relacja jest splątana, każda moja myśl jest splątana, świat jest pojebany.

Przez ten miesiąc, odkąd Alek znów trafił do szpitala, nie docierało do mnie to wszystko. Byłem w stanie oczekiwania, czułem, że to wszystko jest przejściowe, że wszystko jest okej, a to tylko przerwa, błąd.

W niektóre dni zapominałem o rzeczywistości. W mojej głowie miałem cudownego chłopaka, szczęśliwych przyjaciół, radosną rodzinę, świetlaną przyszłość.

Nie jest tak. Kurwa, nie jest tak.

Zaraz to wszystko się posypie. Rzeczywistość długo nie wytrzyma sklejona moją wyobraźnią.

To wszystko zaraz pierdolnie i nie będę mieć nikogo. Nie ma cudownego chłopaka, zaraz nawet nie będzie przyjacielem.

Wszyscy mnie okłamują. Wszyscy zatajają przede mną rzeczy.

Przecież widzę.

Zaraz zostanę sam.

I się, kurwa, boję. Jak rzadko.

Wszystko jest iluzją i ja to teraz dostrzegłem.

Tej nocy świat zaczyna mi się walić na łeb. Ten świat, który już był w gruzach, tylko ja wmawiałem sobie, że tak nie jest.

I właściwie... Świat się zawali, a więc wróci do normalności.

Był za dobry. W mojej głowie był cudny.

Naprawdę był pasmem tragedii. Szczególnie jego tragedii, w których ja starałem się ze wszystkich sił i umiejętności pomóc, ale jak widać nie pomogłem.

Ja wmawiałem sobie, że to wszystko nie ważne.

Kurwa, całe ostatnie miesiące postawiłem na kilku pocałunkach.

TO BYŁ MÓJ ŚWIAT.  To była moja rzeczywistość.

Wiem, że to nie wystarcza.

Może mój mózg żyje na oparach szczęścia.

Bo co miałem, kurwa, robić? Pierwszy raz od tak dawna zaznałem szczypty, odrobiny szczęścia.

A z takim cholernym jego niedoborem jak mój, człowiek żyje na tych okruszynach i potrafi mówić sobie, że spożywa ucztę.

Ucztę na gruzach. To się nie liczy. Nie liczy się, że wszystko jest źle, ważne żeby się do cholery nażreć tych okruchów.

A tak naprawdę jest chujowo. I właściwie tylko gorzej, wciąż gorzej.

Jemu jest gorzej odkąd jesteśmy blisko. Wcześniej nie potrzebował szpitala.

Wcześniej był z nią. Ona najwyraźniej umiała go pocieszyć.

Ona jest blisko. Dosłownie i w przenośni.

Za chwilę będą znów razem.

Może tak ma być. Pewnie będzie szczęśliwy. Byli ze sobą przez lata. Ona go zna. Ona zawsze będzie bliżej.

To było właściwie jasne od początku.

Kurwa mać, czego ja oczekiwałem?

Nie nadaję się. Przecież to wiadome.

Skończę sam. I to już za chwilę.

I pewnie boleśniej niż zwykle.

Jezu, jak dziś mnie to boli. Aż boli mnie ciało.

Nic nie jest jasne, nic nie jest już mówione wprost, a właściwie nic nie jest mówione.

Trzeba to zaraz skończyć.

Dość. Dość.

Nie chce mi się iść po żyletkę. Tylko taki jest powód, dla którego dziś się nie pochlastam.

Ja pierdole.

Nie wiem jak zakończyć ten wysryw.

Po prostu koniec.

Ja pierdole.

czwartek, 19 marca 2020

Liczba

Myślałem, że to szkoła generuje jakieś 70% moich problemów. Epidemia pokazuje, że nie potrzeba szkoły, żeby było źle.

Problem jest jednak we mnie.

Czuję się źle, wybitnie źle. Tylko przez jeden dzień cieszyłem się z wolnego, bo szkoła mnie dusiła. Teraz dusi mnie dom.

Niewygodnie mi wszędzie.

Wyklarujmy.

Kiedy pisałem o "Awarii", miałem na myśli próbę samobójczą Alka. Nie potrafiłem wtedy tego napisać wprost.

Dzieje się straszne gówno.

Nie widzieliśmy się miesiąc. Ostatnio chyba w szpitalu, kiedy już był w stanie usiąść.

Piszemy, jasne. To nie wystarcza.

On mi się cały czas śni, on zajmuje moje myśli, koło niego też kręci się wciąż jego była, a ja mam wszelkie podstawy żeby sądzić, że ich uczucie nie zgasło.

Będąc w szpitalu powiedział, że nie chce żadnych związków dopóki się nie ogarnie. Słuszne.

Wrócił do domu, jest chory, mieszka daleko, ma areszt domowy.

Najprawdopodobniej sporo kłamie.

Nie wiem, co się dzieje. Tak naprawdę nie mam pojęcia co mogę jeszcze zrobić. Nie dam rady. Tracę go.

Bywam zły, nawet często. Bywam zawiedziony.

Nie ciąłem się od dwóch tygodni, nie czuję potrzeby. To dobrze, bo nie mam już za bardzo gdzie.

Trochę piję. Mam ochotę więcej.

Żałuję wielu rzeczy.

O! Wiem jak się czuję. Nierealnie. Szczególnie teraz, w tej chwili.

Czuję się, jakby to wszystko było scenariuszem jakiegoś słabego serialu, który naprawdę męczy swoim tragizmem.

Nie chce mi się żyć. Teraz widzę. Po napisaniu tego zdania poczułem to w pełni.

Nie ma żadnych przyjaciół. Przynajmniej nie mogę nazwać przyjaciółmi tych, którzy zapewne tak o sobie myślą. Właściwie ci najodleglejsi są teraz najbliżej. Już wy wiecie, że o Was mówię.

Tu jest moje miejsce, w tej czarnej dziurze. I w snach. Nie chcę zamykać tej karty, wracać do prawdziwego życia. Tego posta mógłbym ciągnąć w nieskończoność, jeśli to odciągałoby mnie od poranka, od tych kilku ludzi, którzy są obok chyba tylko z przyzwyczajenia.

Waham się. Z Waszej perspektywy to pewnie zabawnie wygląda, te posty. Ale tak jest naprawdę.

Dzisiaj byłem na spacerze żeby nie oszaleć. Niebo miało jego kolory.

Bo musicie wiedzieć, że napisałem mu wiersz, opisując go jako fiolet, róż i brąz. Ja też mam teraz ciarki zażenowania.

I patrząc na to niebo aż ciężko mi się oddychało. Moje płuca zapadały się w sobie, klatka piersiowa wgniatała się do środka, mógłbym czuć swoje żebra. Z uśmiechem to wszystko.

Brakuje mi najbardziej dwóch rzeczy: bliskości i "kocham cię". On tego już nie mówi. Ja czuję, że też nie powinienem.

Z drugiej strony, poza tą przygniatającą miłością jest też duży zawód. Złość.

Coś czuję, że jutro nie odezwę się do nikogo. Pora na izolację. Tak mam czasem.

Kwarantanna uczuciowa.

Nie chcę jeszcze iść. Chciałbym Wam to mówić w czasie rzeczywistym, chciałbym z Wami pogadać. Jeszcze częściej niż teraz, dłużej. W Was teraz widzę przyjaciół.

Nie czuję związku teraz z nikim, z kim mam konwersacje na Messengerze. To wy wiecie o mnie wszystko, to wy rozumiecie, to wy to podzielacie.

Oni nie mają pojęcia. Oni wydają się nierealni.

Mam ochotę się poddać. Mam straszny mętlik, mieszane sygnały, mieszane uczucia.

Brakuje tylko wódki mieszanej z colą.

Tak. Tylko to chciałbym mieć teraz mieszane.

Nie wiem co zrobię jutro, właściwie dziś. Głodówkę pewnie. Już dzisiaj zrobiłem przymiarkę, jeden posiłek. Było bezproblemowo.

Nie mogę patrzeć na siebie, ale paradoksalnie teraz moja twarz doprowadza mnie do płaczu. Na to głodówka nie pomoże.

Może ja się mu przestaję podobać. Nie byłbym w ogóle zdziwiony.

Właściwie to tak pewnie jest.

Fuj.

Ten post to bezsens, to informacyjny rzyg. Informacji które nikogo nie obchodzą. Ale ja muszę sobie je uporządkować.

Starzeję się. Lubię plany i przyporządkowania.

W każdym razie czuję, że wciąż czegoś tu brakuje. W tym poście jest za dużo wszystkiego, a nic tu nie ma.

Dawno nie miałem tego czegoś w rodzaju manii.

Za to przedwczoraj atak paniki, odrobinę wcześniej omamy.

Fajnie. Lubię jak coś się dzieje.

Nie chcę klikać "opublikuj". To będzie równoznaczne z zakończeniem tego Łukasza i powrotem do tego kogoś zupełnie innego, a równocześnie identycznego.

O tak. Życie Łukasza i Osoby Prawdziwej znaczenie się różni i jest też takie samo.

Osoba Prawdziwa. To brzmi strasznie.

Aż zachciało mi się wymiotować.

Nie chcę iść. Jest 3:35 i bolą mnie oczy. Popłaczę się, kiedy zamknę przeglądarkę. Nie umiem płakać.

Troszkę to wszystko już mi wchodzi na psychikę.

Z każdym zdaniem coraz bardziej.

Jest 3:42. Musiałem się trochę zastanowić nad tym co napisałem i tym, co chciałem dopisać.

Szaleję. Niestety.

Jak to się skończy?

piątek, 13 marca 2020

Granit

Na moim pogrzebie ma grać "Space Oddity", ale tylko jeśli umrę spokojnie, ze starości, choroby, po dobrym życiu.

Żeby przejść godnie do umierania, trzeba najpierw godnie pożyć.

Jeśli wcześniej wyjdzie tak, że się zabiję, to nie puszczacie tego. Moja śmierć nie będzie podróżą przez wszechświat po pogodzeniu się z życiem, tylko ucieczką w próżnię, ucieczką od życia.

A chciałbym umrzeć tak, jak Major Tom. Spokojnie, świadomie, z radością i w zgodzie. W spełnieniu.

Nie chcę, żeby mój mózg zmusił mnie do przedwczesnej śmierci uciekiniera. To nie jest piękna śmierć.

Boję się jednak, że kiedyś do tego dojdzie.

To nie będzie śmierć, tylko zakończenie życia. W ogóle nie myślę o śmierci gdy myślę o samobójstwie. Nie przychodzi mi na myśl proces umierania ani tym bardziej co będzie dalej, myślę tylko o końcu życia. O wyłączeniu silnika.

A ja lubię ceremonie. Uwielbiam patos.

Chcę spełnienia i spokojnej śmierci.

Nie chcę więc tego, co siedzi w mojej głowie.

Chcę ładnie żyć i ładnie umrzeć.

Kiedy wejdę na tę ścieżkę?

środa, 26 lutego 2020

Potrzeby

Mam siebie dość.

Pociąłem się, zapomniałem że dziś jest wf. Zakryłem co mogłem. Pewnie i tak nie zauważą.

Nie mogę sobie dać rady.

Szkoła doprowadza mnie do rozpaczy.

Ja siebie do ruiny.

Znowu trochę piję. Wieczorem. Na pocieszenie.

Ale do większej rozpaczy doprowadza mnie on.

Oddalamy się.

Przegrywam.

środa, 19 lutego 2020

Awaria

Bardzo boli.

Nie napiszę, co się stało, bo to cholernie skomplikowane i to jest ta z nielicznych sytuacji, kiedy nie mogę się wysłowić.

Nie umiem się rozplątać.

Pierwszy raz potrzebuję chyba moich przyjaciół. Nie będziemy o tym gadać. Chcę z nimi pobyć. Nie śmiać się, pocieszać, odwracać uwagę. Też nie zwracać uwagę, roztrząsać. Chcę pobyć. Zjeść kebaba.

To zabawne w obliczu tej sytuacji. Tak, jakby po pogrzebie iść na frytki.

Czasami nie da się inaczej sobie poradzić.

Miłość boli jak skurwysyn.

Nudne się to robi. Wciąż o tym piszę.

Zdrowy związek to nie jest. Właściwie totalnie potrzebujący leczenia.

Przypomina jechanie w korkach po błocie kilometrami, żeby przez parę metrów rozkoszować się pustą autostradą.

Wciąż sądzę, że raczej warto.

W każdym razie nie zrezygnuję. Najwyżej mnie to zabije.

Już wiele rzeczy miało mnie zabić.

Trudne czasy nadeszły. Pod każdym względem.

I pierwszy raz czuję, że chciałbym stać wobec tych trudnych czasów z przyjaciółmi.

Jakby patrzeć na kometę w dniu końca świata. Może pierdolnie. Ale jesteśmy razem.

Rzadkie uczucie.

Jest ciężko. Nie za bardzo chce się żyć, uczyć, myśleć, być. Niebywale dużo kłamię mamie.

Skąd masz? Dlaczego nie idziesz? Dlaczego nie robisz? Dlaczego robisz?

Niebywale mało się uczę. Niebywale często omijam szkołę.

Niebywale rzadko czuję spokój.

Mam palpitacje tak silne, jak dawno już nie były.

Niebywale często myślę o nim. Niebywale często mnie krzywdzi. Boli mnie jego ból, a jest on nim przepełniony.

Boję się. Nie podołam. Już nie daję rady. Nie wystarczam.

Nawet w trakcie pisania tego postu wyczuwam wahanie nastroju.

Co prawda z chujowego na superchujowy, ale to wciąż nie jest przyjemne. I tak, to duża zmiana. Na początku nie chciało mi się płakać. Trzy zdania temu chciało. Teraz znów nie chce.

Nie wiem co robić. To przede wszystkim.

Odsunąć się.

Pewnie tak.

Przydałoby mi się wyklarowanie sytuacji, nawet drastyczne. Może porzucenie. I wyjazd w góry. Bardzo by się przydał.

Nie wszedłbym nawet na pagórek z tym sercem jak na razie, ale góry kocham wciąż.

Odpowiednie byłoby dla mnie morze, ale nie chcę. Morze jest niesamowicie melancholijne.

Góry dają siłę.

Siły mi potrzeba.

Bóg się ode mnie odwrócił i wcale się nie dziwię.

Chciałem tylko nieco grzesznego życia. Ale wrócę do Ciebie. Poczekaj na mnie jeszcze trochę.

A potem mi wybacz.

Czuję wszystko i nie wiem na czym skupić myśli.

Nie potrafię na niczym pożytecznym.

Zaskakująco zmienił się mój umysł ostatnio. Moje myśli. Zupełnie inne priorytety. Całkowicie inne rutyny.

Chwilami jest naprawdę źle. Znów nie widzę wyjść.

Myślę o porzuceniu wszystkich.

Hamuje mnie wszystko to, co hamuje samobójcę. Trumna. Rodzina. Niedokończone sprawy.

Hamuje mnie to, że to nic nie zmieni. Nawet wtedy żałoba trwałaby tydzień.

Nie oszukujmy się. Chcę być kochany. Chcę rozpaczy. Chcę łez.

Chcę uwagi.

Najbardziej hamuje mnie jednak to, że chciałem być dla niego najsolidniejszym oparciem i sumienie by mnie zagryzło, gdybym go zostawił. Z tym całym bólem, który nosi. Bo on jest teraz najważniejszy.

Ale czy na pewno ja jestem najważniejszy dla niego?

Dziś okazuje się, że moje wyrzuty sumienia byłyby nieco mniej słuszne niż zakładałem.

Chyba jednak sobie poradzi. Oni wszyscy sobie poradzą.

Nic nie zrobię.

To nic. To wszystko.

Wow. Jestem naprawdę zaplątany.

Ciężki okres.

niedziela, 16 lutego 2020

Brzuch

Pierwsze w życiu wypowiedziane "kocham cię".

Tak. Z każdym dniem kocham go bardziej.

Zapomniałem już, co daje bycie zakochanym. On mi przypomniał.

On daje mi ból taki, że czuję krew płynącą w żyłach. On daje mi spokój taki, że czuję się jakbyśmy mieli jedno ciało.

Chyba warto.

Jest dobrze.

piątek, 14 lutego 2020

Czternasty

Zdałem sobie sprawę, że go kocham, kiedy poryczałem się na myśl, że mogę go stracić.

To chyba jest to.

sobota, 8 lutego 2020

Przewrót

Czuję się jakby ktoś wrzucił mnie do pralki na nieustanne wirowanie.

W ciągu jednej godziny odczułem każdą emocję.

Czuję się jak takie pranie właśnie. Wirowane, wymięte, wykręcane, trzepane, w końcu wyprasowane.

Czuję wreszcie ulgę.

To może być miłość. Z jego strony jest absolutnie prawdziwa.

Z mojej - pokręcona. Wirowana.

Ale będę próbować.

Przed Alkiem jeszcze tysiąc przeszkód, ale jesteśmy na chwilę w szczęśliwym miejscu, gdzie częściowo życie się ułożyło, uspokoiło.

A ja uczę się kochania.

sobota, 1 lutego 2020

Dym

Rozpadam się.

Czuję się niewystarczająco dobry we wszystkim, co robię.

Czuję, że nic nie potrafię.

Straciłem energię i ochotę na cokolwiek.

Zawsze ceniłem sobie pracowitość i wiele rzeczy można było o mnie powiedzieć, ale nie można mnie było oskarżyć o lenistwo.

Teraz nie robię nic.

Czuję się źle. Bardzo źle.

Nic nie umiem. Jestem przeciętny. Może nawet gorzej.

Nie mam przyszłości. Tego się boję. Że mój plan nie wypali, bo nie zasługuję. Jestem zwykły. Niespecjalny. Nudny. Żałosny. 

Jestem pełen złości. Jestem wściekły. Nienawidzę wszystkich wokół, co do jednego. To oni są nudni. To oni mnie zarazili. To oni wręcz unosili się swoim lenistwem. To ja byłem dziwny ze swoimi staraniami. Oni są poniżej przeciętnej. Oni mnie ciągną w dół. Oni są tacy zwykli, irytujący, niezdrowi.

Mógłbym ich oskarżać, jasne. Ale wiem, że to moja wina. To ja ciągnę się w dół.

Boję się. Jestem przerażony. Jestem sparaliżowany. Nie chcę przyszłości. Nie wyobrażam sobie nawet przeżyć kolejny tydzień. Wszystkiego jest za dużo.

Jest też Alek. 

Mówią, że jeśli musisz zastanawiać się czy to miłość, to to nie jest miłość.

Cholera.

Bardzo nie chcę być tu gdzie jestem. Nie daję rady w tym łóżku, w tym domu, w tej szkole, z tymi ludźmi, w tym mieście, w tym kraju.

Wszystko mnie nuży, krzywdzi, boli. 

Stoję przed lustrem i myślę, że zdecydowanie muszę się zabić.

Co innego robić?

W całym życiu miałem do tego różne powody. Nienawiść do siebie, chęć śmierci, brak poczucia kontroli. Teraz nie chcę śmierci, po prostu nie potrafię dalej żyć.

Czy to zrobię? Pewnie nie, ale ciąży to na mnie tak samo jak wtedy. Jak ostatnio.

Nie widzę wyjść.

Boję się umierać.

Życie jest równie przerażające.

Poza tym jeszcze myślę, że muszę być zawsze sam. Nie sądzę, że umiem kochać.

Nie mam pojęcia co robić.



Oczy

Może naprawdę muszę się zabić.

niedziela, 26 stycznia 2020

czwartek, 2 stycznia 2020

Koniec

Nic nie będzie dobrze.

Alek idzie na oddział psychiatryczny.

Mam wszystko gdzieś.

Sznyty od nadgarstków po łokcie.

Niech sobie zauważą.

Mam to gdzieś.

Czas

Minął kolejny rok.

Wydaje mi się, że tamtego nie podsumowałem. Zrobię to teraz, na szybko.

Lubię mieć porządek.

2018 był okej. Najlepszy ze wszystkich lat, odkąd tu jestem. Dobry czas prawie od początku aż do jesieni. Po prostu spokój. Wspaniałe wakacje. Późną jesienią sporo stresu. Mocny powrót do okaleczania. Mimo wszystko nie było źle. Doskonale wiem już, jak może wyglądać zło. Dlatego w porównaniu z innymi 2018 wychodzi naprawdę dobrze.

Rok 2019.

Nie wiem.

Nie był najgorszy. Nie próbowałem się zabić. 

Jeśli jakiś rok oprócz 2017 znów zaliczy się do tego kryterium, to na pewno nazwę go co najmniej słabym.

2019 był średni. Wydarzyło się trochę gówna.

Praktycznie od początku zapłonąłem ogromną nienawiścią do swojego ciała.

Trochę przegłodowałem. Trochę się ciąłem. 

Właściwie, będąc szczerym, muszę powiedzieć, że cały rok się trochę ciąłem. 

Czasem trochę bardzo.

To prawda. To gówno akurat wróciło.

Moim charakterem też nie byłem, nie jestem zachwycony. Ciągłe karanie się. Było ciężko.

W maju szczególnie wielki stres i napięcie z jakiegoś powodu. Halucynacje z przemęczenia. Niezłe jazdy.

Pod koniec zacząłem już pić, żeby jakoś zbić to napięcie. Cały czerwiec piłem. Cały lipiec piłem.

W sierpniu alkohol zrobił ze mnie zwierzę i na jednej imprezie straciłem trochę godności. 

To było ciekawe.

Mogło dojść do czegoś więcej, ale zacząłem trzeźwieć.

Moralniak był piekielnie długi i bolesny.

Potem był wrzesień. Było tak sobie, ale coś wisiało w powietrzu.

Alek. Znaliśmy się od roku, ale wrzesień przyniósł coś nowego. Zauważalne zmiany w jego zachowaniu.

Zainteresował mnie.

Koniec października przyniósł wyznanie z jego strony.

Długo nie mogłem w to uwierzyć.

Myślałem, że sobie żartuje. Bo mnie nie da się kochać. Nie mogę się nikomu podobać. Jestem obrzydliwy. Jestem chujem.

Dlatego to był taki szok.

Bardzo mnie zainteresował.

Poszliśmy na kilka randek.

Śpieszyło się nam.

Resztę już opisałem. Zjebałem.

Minął już jakiś czas, odkąd zahamowałem. To była jednak dobra decyzja. Na ten moment wiem, że chcę z nim być.

Kiedy byłaby najlepsza okazja, żeby mu to powiedzieć? 

W Sylwestra.

Czy spędziliśmy go razem?

Nie.

Przyczyna jest ukryta za długą i głupią historią, nie ważne. Ważne że to był naprawdę słaby Sylwester.

Upiłem się, trochę pociąłem, znów upiłem. Nie oglądałem fajerwerków.

Czasami jest mi smutno.

I tak oto mamy 2020. Podoba mi się. Parzysty.

Zapytam Alka gdy tylko go zobaczę czy jeszcze chce robić cokolwiek z takim człowiekiem jak ja.

Będzie fajnie, jeśli odpowie twierdząco.

Nie wiem, czy to będzie dobre. Może być toksyczne. Na pewno sprawię mu dużo przykrości. Na pewno mi będzie przykro. Możliwe nawet, że nie potrwa to długo.

Ale ja tego chcę. Jestem zakochany. Umiejętność myślenia wygasa jeszcze bardziej niż zwykle.

W tym roku zamierzam iść na terapię.

Moje problemy wciąż wydają się czasem błahe, ale bywają dni, kiedy nie potrafię funkcjonować.

A fajnie chyba byłoby być normalnym.

Tak czy siak, do tego czasu mam jeszcze osiem długich miesięcy.

Dożyję?

Zobaczymy. 

Były w tym roku momenty gdzie samobójstwo brzmiało jak świetna opcja, ale nie mogę tego porównywać z tym, co było kiedyś.

Może nie potrzebuję terapii.

Nie jest tak źle.

Nie wiem.

Wiem, że zacząłem tu pisać w 2016 roku.

Wciąż wracam.

Kiedyś może się stąd wyrwę.

Marzę, że zobaczycie mnie gdzie indziej.

Na półkach księgarni.

Tak. Takie jest moje wielkie marzenie.

Spełnienia marzeń.

Oby ten rok nas nie zabił. Oby był dobry.

Szczęśliwego nowego roku.