wtorek, 24 listopada 2020

Asfalt

Spadam w otchłań, w bezpieczną, przytulną, dobrze znaną przepaść bólu.

Słodki, słodki ból. Rozkoszne cierpienie.

Nie wyobrażam sobie innego życia.

Cierpkie wino. Nie umiem bez niego wytrzymać.

Ciężki oddech. Ciężka głowa.

Nigdy nie będzie dobrze. 

Już zadomowiłem się w piekle.

sobota, 21 listopada 2020

Szron

 Łzy nie chcą przestać lecieć. Nawet nie wiem z jakiego powodu. Może z żadnego, a może z wszystkich jakie istnieją.

Znów tak potwornie brak mi sił, żeby odpisać na wasze komentarze, maile, przepraszam...

czwartek, 12 listopada 2020

Tchnienie

Za każdym razem gdy byłem blisko śmierci czułem niepohamowaną radość, ekscytację i niecierpliwość. W tle tliły się jedynie myśli o niedokończonych sprawach i o siostrze. Ale zawsze tak strasznie miałem chęć przeć do przodu w takich sytuacjach. Do "światełka na końcu tunelu". Postawić jeszcze parę kroków. Wizja końca była ekscytująca.

A kiedy już niebezpieczeństwo się kończyło albo "odratowywano" mnie na przeróżne sposoby, nadchodził przytłaczający zawód i rozpacz. Niedowierzanie, że mogło być już po wszystkim. Chęć powrotu. Żal, że nie postawiłem kolejnego kroku.


Jestem na autopilocie, we mgle, po omacku.


Moja ostatnia deska ratunku, alkohol, przestał dawać radość. Żaden rodzaj, żadna ilość. Nawet pity do nieprzytomności - to nie to. Sen to nie szczęście, sen to odcięcie, spokój. Ale nie radość.

Dlatego rzucam to. Jedyna chyba dobra rzecz z tego wszystkiego. Skoro nie mam już z picia żadnego pożytku, to wolę ominąć chociaż przykrości dnia następnego.

Boję się, jak będę teraz żyć.

Nie mam już żadnej złudy szczęścia. Nic, dla czego warto być przytomnym.


O, to nie do końca prawda. Teraz sobie uświadomiłem, że coś wywołuje dziką przyjemność.

Żyletki.

środa, 4 listopada 2020

Szkarłat

 Coś zaczyna się dziać, jeszcze nie wiem co, ale już czuję, że coś się we mnie kotłuje. Kiedy nie pisałem, było przynajmniej stabilnie. Teraz wirowanie. Pewnie za kilka dni będzie nieprzyjemnie.

Zmienia się.

Wiele dni przespanych, minimum po 15 godzin. Wata w mózgu, zupełna niemoc do jakichkolwiek działań. Wręcz nie mogłem mówić, złożenie zdania to było zbyt wiele. Najprostsze decyzje były niemożliwe do podjęcia. Nie jadłem, chyba że ktoś mi przyniósł jedzenie, bo nie potrafiłem sam zdecydować, czy jestem głodny. Nie mogłem zrobić nic. Wata z mózgu. Tylko spać, spać.

Teraz bezsenność, absolutna bezsenność mimo wielu godzin na nogach, idzie trzecia doba. Brak snu mimo zmęczenia, aktywności fizycznej i umysłowej. Wciągnięcie się w wir pracy. Godziny bez snu to godziny przesiedziane za biurkiem, spędzone na jak najbardziej mozolnej robocie, choć niezbyt trudnej, bo wciąż czuję się głupi. Jakby moja zdolność przyswajania informacji była wciąż ciężko zaburzona. Idzie bardzo powoli, skupienie się jest niewyobrażalnym trudem. Ale trzeba mi się czymś zająć.

Picie. Nie tak wiele, nie tak regularnie, ale znów.

Głębokie przekonanie o nadchodzącej śmierci. Nie bardzo bliskiej, nie snucie planów, nawet nie faktyczne myśli samobójcze. Po prostu poczucie, że na pewno za parę lat, za niedługo będę martwy. Ostatnie dwa dni szczególnie dużo o tym myślę. Tęskni mi się za śmiercią. Marzy mi się grobowa nicość, spokój, nieświadomość. Niebyt.

Trochę wspomnień. To już rok odkąd zaczął się cyrk z Alkiem. Wspomnienia mocno mnie zalewają, gdy mijam miejsca, w których działa się ta historia. Przypominają mi się też wakacje, cudowny czas pod znakiem nietrzeźwej nieprzytomności. Te wszystkie obrazy generują we mnie bardzo skomplikowane, trudne do określenia emocje. Chyba mieszankę wszystkich. Zupełnie nie umiem ich opisać.

Przede wszystkim nie czuję szczęścia i teraz nawet nie potrafię już wskazać ostatniego momentu, kiedy czułem coś chociaż podobnego. Wiadomo, istnieją tylko szpilki radości, najcieńsze, niewyobrażalnie słabe promyki pozornego zadowolenia, kiedy dzieje się coś dobrego. Prawdziwego szczęścia nie ma. Nie cieszy mnie nic, już zupełnie nic nie sprawia szczerej radości na dłużej niż jeden grzeczny uśmiech. Ja nawet nie pamiętam jak to jest. Wiem tylko, że kiedyś potrafiłem czuć szczęście, takie wewnętrzne, długie szczęście, silnik energii, radość. Mam zdjęcia z tych miejsc, tych chwil, kiedy pamiętam że byłem prawdziwie szczęśliwy, ale nie pamiętam tego uczucia, ani odrobinę. Teraz na nic nie czekam, a jeśli czekam, to wydarzenie w końcu i tak nie sprawia, że czuję się spełniony w choć najmniejszym stopniu.

Pewnie dlatego pragnę niebytu. Też nic nie czujesz, ale przynajmniej nie masz tego świadomości. 

Chyba nie napisałem nic nowego. O tych rzeczach piszę już od tygodni. 

Jednak nie chcę widzieć ludzi, nie chcę rozmawiać. Miałem taki odruch, żeby teraz zamiast pisać tutaj, to odezwać się do przyjaciół. Ale nie, coś mi w tym nie pasuje. Coś wydaje się w tym złym pomysłem. Może jakaś obawa przed niezrozumieniem, olaniem tematu, nie wiem. Nie do końca. Nawet nie chcę, żebyście Wy to czytali. Coś wydaje się głupie, złe, idiotyczne w fakcie, że ktoś będzie to czytał, ktoś będzie komentował. Nie mam pojęcia skąd to dziwne uczucie. Nie wiem o co mi chodzi.

Wymiotuję bezsensownymi myślami, ale wcisnę enter. Przecież to nie pierwszy raz.