niedziela, 3 października 2021

Struna

Ciężko. Boże, jak ciężko.


Wyjazd z rodziną był taki sobie. Nic specjalnego. Raczej się zawiodłem. Czułem się dziwnie. Zazwyczaj nasze wakacje są dużo radośniejsze. Nie wiem.

Za to wiem, co było przed wyjazdem. Schlałem się najmocniej od dawna. Kompletnie się zeszmaciłem. Robiłem i mówiłem bardzo głupie rzeczy. Było mi tak strasznie wstyd za siebie, szczególnie gdy powoli trzeźwiałem i miałem iść do domu. Wtedy nikt nie chciał się ze mną pożegnać. Już tylko czekali, żebym sobie poszedł. Nie dziwię się. To przecież nie pierwszy raz.

Ale czułem się potwornie. Chciałem zniknąć, kiedy on odtrącił moją rękę i mówił, że tym razem przeszedłem samego siebie.

O szóstej rano siedziałem otulony kołdrą przetrzymując mdłości i pomyślałem, że to nie ma sensu. To też nie był pierwszy raz. Myślałem o abstynencji już w zimie, nic z tego nie wyszło. Ale tym razem chyba coś kliknęło. Tamten wieczór stał się pewnego rodzaju traumą. Wszystko co mogło pójść źle, poszło źle. Miałem tego dość. Dość upodlenia, wyrzutów sumienia, wstydu, ciężkich poranków. 

Więc minęło półtora miesiąca odkąd miałem w ustach wódkę.

Nie umiem od razu odciąć się od alkoholu całkowicie. I nie wiem czy chcę. Lekki szum jest w porządku. I tak właśnie teraz piję. Tylko do pierwszego szumu. Parę piw albo parę lampek wina. Trzeźwy jeszcze zanim zasnę. Rano wszystko pamiętam i nie czuję się jak szmata. Jest okej.

Tydzień później z jakiegoś powodu Grzesiek był jednym z bardziej zdziwionych, kiedy odmówiłem shota. Pogadaliśmy na osobności. To była bardzo dziwna rozmowa. Taka, która niesamowicie miesza w głowie.

Powiedziałem mu, że to głównie z jego powodu chcę przystopować. Powiedziałem, że źle się czuję pijąc i przez to będąc taką lepiącą się do niego szmatą. Że czuję się głupi. Że boję się odtrącenia. Że odtrącenie jest słuszne.

I od tej rozmowy zaczął się jeden z przyjemniejszych wieczorów tego roku.

Powiedział, że nigdy nie chciał, żebym się tak poczuł. Że akceptuje mnie w każdym wydaniu. Że nigdy nie pomyślał o mnie źle, niezależnie od mojego stanu. Mówił też o tym, czego się boi. I że żałuje, że ten strach jest taki mocny.

Potem mówił rzeczy, których tu nie napiszę, bo jednak mimo wszystko nie wypada.

Motyle.

Dał mi też pewną rzecz, mówiąc, że to na pamiątkę. Żebym nie zapomniał tych kilkunastu miesięcy. Żebym o nim pamiętał. 

Śmiali się z nas potem, że wyglądało to jak zaręczyny.

Spędziliśmy wieczór nie odstępując siebie na krok. Wiedzieliśmy, że nie spotkamy się potem przez dłuższy czas. Nie będziemy mieli szansy się pożegnać, zanim wyjadę.

Tym razem nie puszczał mojej ręki.

Nie wiem, co będzie dalej, czy coś się zmieni. Możliwe, że nie. Ale mam poczucie zamknięcia rozdziału. To był nieokreślony romans od wakacji do wakacji, w którym żaden z nas nie wiedział, co naprawdę czuje. Tylko teraz moje wakacje się kończą. Teraz zacznie się trochę inne życie. Zobaczymy, co to przyniesie. Ale o tym zaraz.

W międzyczasie, czyli w dniach, których nie potrafię umieścić w żadnym chronologicznym porządku, też trochę się działo. 

Z Mateuszem było bardzo źle, ale to jakimś cudem nas jakby zbliżyło. Chociaż nie wiem czy to jest dobre słowo. Nasza relacja też jest już od lat niezmiernie skomplikowana.

Znowu zaczęliśmy wychodzić tylko we dwoje. Nie robiliśmy tego od wiosny. Niby fajnie, ale ciężko było. Nigdy nie będę w stanie go całkowicie zrozumieć ani mu pomóc. To działa z resztą w obie strony. Znamy się doskonale i dokładnie wiemy, kiedy z jednym z nas jest źle. Bez słów. Na wylot znamy też swoje objawy. Ale za nic nie możemy siebie zrozumieć. Nie możemy sobie na wzajem pomóc, nie umiemy nawet o tym porządnie pogadać. Bo nie ma szans na prawdziwe, głębokie zrozumienie. Nasze cierpienia mają tylko punkty styczne. Zupełnie inne są korzenie naszych problemów i zupełnie inaczej odczuwamy ból. To trudna przyjaźń. Zasila ją mnóstwo, naprawdę ogrom pozytywnych chwil, ale podczas ciężkich jesteśmy do bani.

Boleśnie uświadomiłem sobie w ostatnim czasie, że on nie jest człowiekiem, któremu jestem w stanie powiedzieć wszystko. Niektórych rzeczy nie ma sensu. Na przykład myślę, że on chyba nigdy tak naprawdę nie zaakceptował, że nie jestem hetero. Zawsze mówił, że ma wyjebane i go to nie obchodzi, a ja czułem w tym nutę niedowierzania i odrzucenia tego faktu. Jakby mi nie wierzył. Jakby uznawał to za fanaberię.

Więc tym bardziej nie chciałem prosić go o radę czy rozmowę, gdy odkryłem, że chyba jednak jestem bardzo, bardzo niehetero. 

To był kolejny problem minionych tygodni. Coś sprawiło, że zacząłem się intensywnie i długo zastanawiać nad swoją orientacją. Wcale nie było to proste i bezbolesne.

I cóż, minął rok od wyjścia z szafy przed mamą, a jednak trzeba będzie to zrobić ponownie. 

I już całkiem wszystko zepsuć.

Wiem, że ona tak cholernie liczyła, że mi się "odwidzi". Nie zamierzam wyprowadzać jej z błędu jeszcze przez długi czas. To już będzie katastrofa, na którą teraz nie mam siły. O tacie nie chcę myśleć. Najprawdopodobniej mnie wyśmieje.

W każdym razie miałem problem, o którym nie miałem komu powiedzieć. Nie miałem kogo prosić o radę, nie miałem nikogo, komu ufałbym, że zrozumie i nie oceni. 

A tylu przyjaciół wokół.

I takie problemy, o których nie mam komu powiedzieć, zaczęły się mnożyć. Nie miałem z kim pogadać o Grześku. Bo wyjątkowo chciałem. Chciałem usłyszeć inną perspektywę, chciałem wyrzucić z siebie to, co od niego usłyszałem, chciałem sobie z czyjąś pomocą poukładać w głowie, co właściwie o tym myślę.
Nie miałem z kim pogadać o tożsamości. Wiele nocy spędziłem nad samotnym zastanawianiem się, czy mam prawo czuć się jak się czuję i kochać kogo kocham. Nie miałem kogo poprosić o radę, wskazówkę, możliwość opowiedzenia o wątpliwościach. 
W końcu znowu zrobiło się u mnie bardzo źle i też nie miałem komu powiedzieć, dla samego powiedzenia. Nie miałem kogo poprosić o chwilę tylko dla mnie. Dla moich słów.

Chodzi o to, że jak rzadko miałem ochotę komuś się zwierzyć. Tak naprawdę, twarzą w twarz, ludziom którym znam i których lubię. Nie internetowi. Nie pustej kartce. Chciałem powiedzieć przyjaciołom.

Ale nikomu nie potrafiłem zaufać. Zawsze ktoś ocenił. Zawsze ktoś zlekceważył. Zawsze ktoś zupełnie nie zrozumiał. Zawsze ktoś obrócił to w temat o sobie.

Więc wszystko ponownie skumulowałem w sobie. Wsadziłem sobie w głowę wiele poplątanych spraw, które razem stworzyły taki miks, że byłem przerażony na myśl o rozplątywaniu tego wszystkiego. Autentycznie ciężko było mi złożyć zdanie na któryś z tych tematów. Za dużo rozproszeń, za dużo aspektów, za dużo wątków pobocznych. Dlatego zamilkłem. Dużo prościej było milczeć. Usta zamknięte, a mózg zagłuszany. I cała ta masa problemów spychana wgłąb umysłu. 

W pewnym bardzo ciemnym momencie zapisałem: 
"Szczerość już nie jest drogą. Ludzie nie powinni wiedzieć co myślę, jak się czuję, jakie mam intencje, jakie są powody moich działań. Szczerość jest męcząca i nie przynosi nic dobrego. O wiele łatwiej przychodzi kłamstwo i zatajenie. Tak dużo szybciej załatwia się sprawy".

Bo tak było. Zdecydowanie łatwiej było wymyślić proste kłamstwo albo coś przemilczeć. Mówienie prawdy równałoby się zaczęciu rozplątywania tego przerażającego kłębka problemów schowanego w głowie.


No i zaczęło się robić grubo.

Czym bliżej rozpoczęcia roku akademickiego, tym bardziej stres dawał się we znaki. 

Bo mam miliard wątpliwości.

Przez większość wakacji starałem się w ogóle o tym nie myśleć. Wypierałem myśli o tym, co ja właściwie zrobiłem. Zmieniłem decyzję z przyjemnego kierunku na taki, który jest w pewnym sensie podobny, ale daje dużo więcej możliwości. Tylko że jest w cholerę trudniejszy.

Łukasz, przecież ty nie odnajdziesz się na filologii. Ostatni rok w klasie filologicznej był dla ciebie niespodziewanie ciężkim do przejścia koszmarem.

Ale prawdę mówiąc, całą robotę zrobiło moje otoczenie.

Prawie nikt we mnie nie wierzył i nikt nie popierał moich decyzji. Wychowawczyni wydawała mi wyniki matury i pytała zawiedziona, czy dobrze to przemyślałem. Wszyscy kwestionowali moje wybory, niektórzy je wyśmiewali, niektórzy krytykowali i mówili o braku przyszłości. Wielu było zaskoczonych i zawiedzonych, bo liczyli, że wybiorę "coś mądrzejszego". Że stać mnie na więcej. Mówili, że będę żałował, że to nic nie warty kierunek. Ktoś powiedział, że nic ze mnie nie będzie.

I teraz każda taka wypowiedź doprowadza mnie do prawdziwej histerii. Stałem się tak przewrażliwiony na tym punkcie, że boję się mówić kolejnym ciotkom, sąsiadkom i kolegom taty na co poszedłem. Bo to oznacza falę krytyki i podważania wszystkiego co sobie wypracowałem. Na każdym rodzinnym uroczym spotkanku spędzam sporo czasu w toalecie ogarniając się po ataku paniki. Bo to co mi mówią wpędza mnie po prostu w czyste przerażenie, zwątpienie i chęć ucieczki. Ludzie od tak sprawiają, że czuję się jak bezużyteczne, nieporadne gówno. Nawet opinie osób, których słowa normalnie zupełnie by mnie nie obchodziły, uderzają cholernie mocno.

Bardzo mi głupio, że tak reaguję, ale gdy każdy kwestionuje twoje wybory, których ty sam jesteś tak strasznie niepewien, to można się załamać.

Mama na szczęście po jakimś czasie stała się dość wspierająca. Na początku też niezbyt podobał jej się ten kierunek, ale chyba widzi, w jakim jestem stanie i próbuje wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu. To dobrze. Potrzebuję teraz choć jednego sojusznika.

Był taki jeden dzień, kiedy zostałem zapytany o studia pięć razy. Po którymś razie gdy odpowiadałem, moje ciało reagowało tak, jakby ktoś miał mnie za chwilę uderzyć. Musiałem też bardzo grzecznie przyjąć do wiadomości, że wnuczki następnej krewnej uczą się na najlepszych uniwersytetach w Polsce, na najbardziej prestiżowych kierunkach, a ja sobie zmarnowałem życie.

I takich rzeczy słuchałem codziennie.

Wrzesień stał się koszmarem.

Moja wiara w siebie i samoocena spadła na samo dno dna. Nie chciałem nawet myśleć o październiku, już planowałem rzucenie wszystkiego w cholerę, bo na inny kierunek się nie nadaję, a te studia przecież nic mi nie dadzą. Jak żadne inne w tych czasach - to też słyszałem codziennie. Pozostaje kopanie rowów.

A to nie koniec. Przecież problemy, o których pisałem wcześniej, nie zniknęły. Cała histeria ze studiami zmieszała się z burdelem, jaki zrobiłem sobie w głowie i w sercu przez wakacje.


Jebane piekło.

Nie wiedziałem, że umiem tak wyć. Że mam tyle łez.

Wstydzę się tego, ile płaczę. 

Mam koszmary.

Niemal każdej nocy wydaje mi się przy zasypianiu, że moje serce przestaje bić. Panika. 

Po raz pierwszy bezdechy. 

Mama zastała mnie siedzącego na łóżku o siódmej rano, kiedy ja jeszcze nie poszedłem spać, a ona szykowała się już do pracy. Siedziałem z głową w dół i zamkniętymi oczami z wykończenia. A spod powiek leciały mi łzy. Z wściekłości, strachu, desperacji. Oddychałem ustami.

"Co ty robisz?"

"Otwórz okno, proszę. Otwórz"

"Mam wzywać karetkę?"

Kazałem jej iść do pracy. Najpierw włączyłem muzykę i miałem nadzieję z nią zasnąć, ale nie była dostatecznym odwróceniem uwagi. Cały czas skupiałem się na niepełnym oddechu. Ostatecznie tej doby nie poszedłem spać wcale. Tylko czytanie artykułów i oglądanie filmów pozwalało nie wpaść w panikę. Zasnąłem dopiero kilkanaście godzin później ze zmęczenia.

Czuję się bardzo chory. Chodzę spać i wstaję o dziwnych godzinach. Czasami kiedy się budzę nie wiem, czy minął dzień, czy to wciąż ten sam.

Czuję się tępy. I czuję, że coś jest nie tak z moim mózgiem. Tak często się wyłączam, nie umiem się skupić. Dźwięki odbieram inaczej niż zwykle. Czasem wydaje mi się, że żyję w bańce.

Wyglądam po prostu obrzydliwie. Nie mogę na siebie patrzeć. Nie chcę wychodzić do ludzi.

No i wisienka na torcie, z całą mocą powróciły myśli samobójcze. Napisałem tak:

"To się dobrze nie skończy".

Codziennie. Codzienna myśl o śmierci. 

Bo nie wierzę, że to się może jakkolwiek dobrze skończyć. Jestem do niczego. Codzinnie myślę, że niedługo będę martwy. Bo nie dam rady. A to będzie najszybsze wyjście.

Wyprowadzam się dziś po południu. Nie wiem, jak sobie poradzę. Pierwszy wykład w poniedziałek. Nawet nie chcę tam iść. To nie jest dla mnie. Nie wiem, co będę tam robić. Nie wiem, co sobie myślałem.

Co za pierdolony bałagan...