sobota, 31 grudnia 2016

Piórko w tym pięknym świecie

 Co to był za rok u Łukasza?

 Cóż.

 Niewiele pamiętam. To naprawdę nie jest miłe.

 Może po kolei.

 Były urodziny Mateusza, które spędziliśmy w dwójkę na podłodze. Wystarczyło nam trochę chipsów. Najbardziej wyrazistą migawką z tamtego dnia jest chyba sufit u niego w pokoju. No i sporo łez ze śmiechu. Jedne z fajniejszych urodzin, na jakich byłem.

 Potem lato i remont. W sierpniu moje urodziny.

 Prezent od M. mam zawsze przy sobie. Nawet wtedy, kiedy czuję do niej największą nienawiść. Nawet ostatnio, kiedy staram się stłumić moje uczucia do niej. Może to właśnie ten drobiazg każe mi o niej wciąż pamiętać?

 Właśnie, początki z M., koniec czerwca.

 Okej, to gdzieś podświadomie trwa że cztery lata.

 Dużo wypadów nad jezioro z Mateuszem. I ta zjeżdżalnia wodna, z której i tak nigdy nie zjechaliśmy, bo była przerażająca.

 Dorotka zjechała co najmniej trzydzieści razy.

 W jednym dniu.

 Przesiadywanie na trawie godzinami.

 Została godzina i trzy minuty, pośpiesz się.

 Lubię siedzieć pod orzechem, lubię grać w piłkę na boso, lubię łazić po plaży nad jeziorem.

 Nowy rok szkolny. Nowi nauczyciele.

 Dużo rozmów, dużo śmiechu, dużo zbliżeń.

 Ponowny rozkwit miłości do jesiennych porannych mgieł. 

 Cała masa kłótni.

 Przeglądanie wiadomości mamy.

 Przytłaczające poczucie winy. Nie powinienem tyle krzyczeć.

 Tysiąc znajomości, które chcę zakończyć.

 Jeden pogrzeb.

 Absolutna, nieskończona, pochłaniająca większość czasu pustka.

 Ponowny rozkwit miłości do jednego malutkiego błyszczącego przedmiotu.

 Bardzo trudna miłość.

 Coraz gorsze kłopoty ze snem.

 Wiesz co, siedzę sobie teraz z jednym marnym kieliszkiem wina, piszę to gówno i mówię sobie - dobrze, że ten rok już mija.

 Tak chcę myśleć.

 Tak naprawdę ten rok był stracony.

 W głośnikach "Karma Police".

 Zaraz się zgubię, tak jak śpiewa Thom Yorke. Na minutę się zgubię.

 Wiem, jaka piosenka będzie następna. Ale dam radę.

 To powinno się stać za około sześć minut, kiedy zabrzmi już refren następnego utworu na playliście. Do nowego roku zostało nam czterdzieści minut, ale leki nie zadziałają od razu.

 Mógłbym to przyspieszyć, ale chcę się rozkoszować tym ostatnim kieliszkiem wina, fajerwerkami za oknem.

 W którejś książce właśnie w Sylwestra bohater zmieszał alkohol z tabletkami nasennymi.

 Nie jestem w książce.

 Nie zrobię tego.

 Ale tak właśnie chciałbym to zrobić.

 Po raz pierwszy o tym mówię.

 Zaczyna się.

 "Creep".

 "Twoja skóra doprowadza mnie do płaczu".

 "Chciałbym być specjalny".

 "Chcę mieć kontrolę."

 "Nie pasuję tutaj".

 "Jestem dziwadłem".

 Zamykam oczy.

 Płynę.

 Umieram.

 Ale nie fizycznie.

 Kolejny raz umieram wewnątrz.

 Topię się w chorych wyobrażeniach.

 I wszędzie byłaby krew.

 I kolejny raz piszę testament w myślach.

 Zaczynają się pierwsze wystrzały.

 Chowam głowę pod koc i jedyne co wiem, to to, że moje ramiona się trzęsą, a ja nie mogę tego opanować.

 Szczęśliwego Nowego Roku.

czwartek, 29 grudnia 2016

Prześcieradło

 Święta.

 Kiedyś były...

 Kolorowe.

 Na pewno były kolorowe, pamiętam dużo lampek, szczególnie czerwonych, białych, różowych. Ale wszystkich kolorów było po trochu. Choć jedna bombka, choć mała gwiazdka.

 A pod choinką były dwie szopki - z tyłu papierowa, rozkładana, taka która chyba pamiętała młodość mamy, z zastępem aniołów. Z przodu było moje dzieło z zerówki, gipsowa szopka pomalowana plakatówkami.

 Lubiłem siedzieć i patrzeć na światełka.

 Kompot z suszu.

 I cukierki u prababci.

 A potem się pozmieniało.

 Jakże chciałbym pamiętać to wszystko lepiej.

 Mogłem tego sobie życzyć na święta.

 Ale całe moje pokłady nadziei zmarnowałem na życzenie zdrowia.

 Zawiodłem się, i to bardzo brutalnie.

 Pamiętam pierwsze święta bez taty, te jeszcze tego roku, w którym wyprowadziliśmy się na wieś.

 Nie chciałem wtedy usiąść przy stole. Wiem, że grałem w coś od samego rana, myślałem, że nie będą chcieli mnie wyciągnąć. Jednak przyszła mama.

 Chyba właśnie wtedy, z cztery czy pięć lat wstecz odbywały się pierwsze w moim życiu lekcje fałszywego uśmiechu.

 Jeszcze zanim podzieliliśmy się opłatkiem, zaczęła się jakaś awantura dziadków.

 A potem te życzenia, ten szeroki uśmiech, od którego sztywnieją policzki.

 Cicho było na tej Wigilii.

 Nie dało się zastąpić tych cynicznich, sarkastycznych żartów, tego rozbrajającego śmiechu. Tej dobroduszności, prostoty. Tej obecności. Było pusto, było to czuć i nie dało się tego zmienić.

 Z kasą było krucho jak nigdy.

 Dorotka skrzywiła się, kiedy rozpakowała swój prezent małymi rączkami.

 Ta Wigilia bardzo bolała.

 W ciągu kolejnych lat różnie bywało.

 Na pewno było lepiej.

 Tata pojawił się na jednej albo dwóch wieczerzach świątecznych, a nawet kiedy go nie było, my byliśmy przyzwyczajeni.

 W tym roku było inaczej.

 W tym roku miało być idealnie.

 W tym roku mieliśmy być spowrotem prawdziwą rodziną przy wigilijnym stole, prawdziwą kochającą się rodziną spędzającą wspólnie Boże Narodzenie.

  Dzięki tym dwóm tygodniom w Anglii pozew miał być wycofany.

 Dzięki temu mieliśmy wrócić do normalności.

 I gówno.

 Choroby się nie wybiera, ja wiem. Czy to odra, czy ciężkie zapalenie płuc, czy zwykła grypa, a nawet wszystko na raz, tak jak ja miałem - tego się nie przewidzi.

 Ale i tak poczucie winy zmiażdżyło mnie, brutalnie atakując moje serce.

 Mama napisała tacie, że dawno nie widziała u mnie łez.

 Wiem to, bo gdybym od czasu do czasu nie podejrzał jej wiadomości, to nie wiedziałbym już niczego. Nie wiedziałbym o rzeczach bardzo ważnych, dotyczących mnie bezpośrednio.

 Wiem, że to nie jest fair. Ale mama też nie jest fair.

 Nie rozmawiamy ze sobą.

 A gdyby tylko chciała, gdyby tylko od czasu do czasu choć na mnie spojrzała, to już nie pisałaby, że dawno nie widziała moich łez.

 Święta były złe.

 Większość potraw zastąpiły leki, ubieranie choinki zastąpił sen, radość zastąpiło wyczerpanie.

 Ale taty nic nie zastąpiło.

 Ciężko przyznać, że za nim tęsknię, że w ogóle uważam go za ojca, ale tak jest.

 Uwielbiam święta.

 Ale w tym roku świat nie było.

 Już nie chcę o tym pisać.

 Zacząłem w sobotę późnym wieczorem, kończę w czwartek. Nie mogę. Nie mam o czym mówić.

 Niedługo Nowy Rok.

 Ale o tym niebawem.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Wyspa

 Bardzo chciałbym coś napisać.

 Nie mam pojęcia co. Chciałbym ponownie oddać się temu, co kocham.

 Nie mam chyba żadnego konkretnego tematu na dziś.

 A może mam ich za dużo?

 Mógłbym napisać, jak dwa dni temu odnalazłem Boga.

 Mógłbym podzielić się jakąś migawką wspomnień.

 Mógłbym opowiedzieć o swoich uczuciach, lecz dziś ona mnie nie pożera. Dziś siedzi cicho w kącie.

 Złudzenie.

 Ona jest zawsze za mną. Czasem tylko muska moje ramiona, a czasem obezwładnia moje ciało, oplatając je smołą jak pasami bezpieczeństwa.

 Nie jest bezpieczna.

 Ona jest morderczynią i złodziejką.

 Czasem nawet atakuje nożem.

 Dziś daje mi poczucie, że wszystko wychodzi na prostą. Zbliża się jednak 23, więc długo to uczucie się nie utrzyma.

  Czuję się wyjątkowo dobrze przez jeszcze jakąś godzinę, może dwie.

 Nie wiem o czym pisać.

 Nie mam pojęcia.

 Nie wybaczę jej nigdy, że zabrała mi umiejętność spisywania fantastycznych wytworów mojej wyobraźni. Nie wybaczę jej, że odebrała mi zdolność wczuwania się w emocje moich bohaterów. Że ukradła mi moją motywację, radość i łatwość, z jaką przychodziło pisanie fantastyki, dramatów, komedii. Zabawne, komedie jeszcze jakoś wychodzą, ale nie są tak dobre. Zresztą jestem zmuszony, żeby je pisać, taka moja jakby praca. Ona zabrała mi to, co potrafiłem najlepiej. Zamieniła czynności które kochałem w lęki i uczucie nieperfekcji.

 Jeśli odbierze mi jeszcze umiejętność spisywania zwykłych przemyśleń i MOICH, niezmyślonych emocji, najprostszych do ubrania w słowa,  zabiję ją.

 Ale ona jest szybka i przebiegła. I jest już na tyle zrośnięta ze mną, że ona zabije mnie pierwsza.

 Może wspomnienie. Dawno nie było wspomnień.

 No nie. Ta szmata nawet ostatki pamięci sobie przywłaszczyła.

 Moim najbardziej wyrazistym wspomnieniem z wczesnego dzieciństwa jest wycieczka do Zakopanem.

 Tata, mama i ja. Dorotki jeszcze nie było na świecie.

 Jechałem na sankach. Było to w pewnym oddaleniu od szlaku, ale inni ludzie też tam byli. Inne dzieci mknęły z górki, a po lewej stało kilka bałwanów - małe, ogromne, z nosem z marchewki, ubrane w czapki, rękawiczki...

 A ja nie wiem, jak to zrobiłem, ale prawie się zabiłem.

 Woah, zostanę raperem.

 W każdym razie z górki zjeżdżało się w kierunku potoku. Drzew. Kamieni. Ostrych dość.

 Inne dzieci dawały radę wyhamować.

 Nie pisałbym tego, gdyby mój tata nie rzucił się pod sanki i jakimś cudem mnie uratował.

 Od pęknięcia kręgosłupa dzieliły mnie może ze trzy metry. Plus z sześć, siedem w dół.

 Wcześnie zacząłem flirtowanie z koleżanką śmiercią, co?

 Dobra, nie wiem co teraz.

 Mogę coś powiedzieć, absolutnie prześlizgując temat na inny tor?

 Bo chodzi o to, że chyba jednak kieruje mną teraz pewne uczucie. Nie piszę dziś tak sobie, piszę z prostego powodu.

 Często, kiedy wypełniam ankiety albo testy pojawia się pytanie, czego się boję. No i leci: wysokości, pająków, ciemności, duchów, itp., itd., śmierci i samotności.

 Różnie bywa, ale nigdy nie zaznaczyłem dwóch ostatnich odpowiedzi.

 Wątpię, że kiedykolwiek zaznaczę tę o śmierci. Jej się nie boję. Jestem z nią zaznajomiony, jestem przygotowany, nie boję się, co będzie po drugiej stronie, bo moja wiara w to jest niezłomna, mimo wątpliwości, które od czasu do czasu mnie nękają. Jestem... przyzwyczajony do niej? Nie wiem. Po prostu tak jest.

 Nigdy nie zaznaczyłem jeszcze samotności. Uważałem ją za bardzo miłą kobietę, nie miałem pojęcia, o co chodzi tym wszystkim ludziom, którzy wyzywają ją od najgorszych tortur. Dla mnie była wręcz rozrywką. Z nią mogłem się podzielić myślami, bo ja bardzo lubię myśleć. A w samotności najłatwiej odnaleźć spokój, który jest dla mnie najcenniejszą wartością.

 Jednak od pewnego czasu zaczynam powolutku się od niej odwracać.

 Odrobinę się jej boję.

 Chociaż jak teraz nad tym myślę, stwierdzam, że przecież ja tęsknię.

 Tęsknię potwornie boleśnie, i dlatego brak wibracji w telefonie, brak jej i jego głosu w słuchawce czy na żywo jest dla mnie katorgą.

 Trwam więc jak zwykle w samotności, ale kiedy tęsknię, samotność jest straszna.

 Tęsknię za tyloma osobami.

 Ale jestem istotą wyjątkowo egoistyczną, więc brakuje mi nie tyle osób, co rozmów. Tysiąca serc w wiadomościach, setek uśmiechów na żywo, kilku przytulasów.

 Dlatego się ciebie zaczynam bać, droga samotności.

 Boję się, bo sprawiasz mi ból.

 Bo czuję, że nie mam nikogo, kto się o mnie martwi.

 Mówiłem już, że jestem egoistą.

 Piszę więc dlatego, że chciałem poczuć, że są ludzie, do których mówię, i że mnie słuchają.

 Że samotność przez chwilę sobie poszła.

 Że ktoś tu jest.