Święta.
Kiedyś były...
Kolorowe.
Na pewno były kolorowe, pamiętam dużo lampek, szczególnie czerwonych, białych, różowych. Ale wszystkich kolorów było po trochu. Choć jedna bombka, choć mała gwiazdka.
A pod choinką były dwie szopki - z tyłu papierowa, rozkładana, taka która chyba pamiętała młodość mamy, z zastępem aniołów. Z przodu było moje dzieło z zerówki, gipsowa szopka pomalowana plakatówkami.
Lubiłem siedzieć i patrzeć na światełka.
Kompot z suszu.
I cukierki u prababci.
A potem się pozmieniało.
Jakże chciałbym pamiętać to wszystko lepiej.
Mogłem tego sobie życzyć na święta.
Ale całe moje pokłady nadziei zmarnowałem na życzenie zdrowia.
Zawiodłem się, i to bardzo brutalnie.
Pamiętam pierwsze święta bez taty, te jeszcze tego roku, w którym wyprowadziliśmy się na wieś.
Nie chciałem wtedy usiąść przy stole. Wiem, że grałem w coś od samego rana, myślałem, że nie będą chcieli mnie wyciągnąć. Jednak przyszła mama.
Chyba właśnie wtedy, z cztery czy pięć lat wstecz odbywały się pierwsze w moim życiu lekcje fałszywego uśmiechu.
Jeszcze zanim podzieliliśmy się opłatkiem, zaczęła się jakaś awantura dziadków.
A potem te życzenia, ten szeroki uśmiech, od którego sztywnieją policzki.
Cicho było na tej Wigilii.
Nie dało się zastąpić tych cynicznich, sarkastycznych żartów, tego rozbrajającego śmiechu. Tej dobroduszności, prostoty. Tej obecności. Było pusto, było to czuć i nie dało się tego zmienić.
Z kasą było krucho jak nigdy.
Dorotka skrzywiła się, kiedy rozpakowała swój prezent małymi rączkami.
Ta Wigilia bardzo bolała.
W ciągu kolejnych lat różnie bywało.
Na pewno było lepiej.
Tata pojawił się na jednej albo dwóch wieczerzach świątecznych, a nawet kiedy go nie było, my byliśmy przyzwyczajeni.
W tym roku było inaczej.
W tym roku miało być idealnie.
W tym roku mieliśmy być spowrotem prawdziwą rodziną przy wigilijnym stole, prawdziwą kochającą się rodziną spędzającą wspólnie Boże Narodzenie.
Dzięki tym dwóm tygodniom w Anglii pozew miał być wycofany.
Dzięki temu mieliśmy wrócić do normalności.
I gówno.
Choroby się nie wybiera, ja wiem. Czy to odra, czy ciężkie zapalenie płuc, czy zwykła grypa, a nawet wszystko na raz, tak jak ja miałem - tego się nie przewidzi.
Ale i tak poczucie winy zmiażdżyło mnie, brutalnie atakując moje serce.
Mama napisała tacie, że dawno nie widziała u mnie łez.
Wiem to, bo gdybym od czasu do czasu nie podejrzał jej wiadomości, to nie wiedziałbym już niczego. Nie wiedziałbym o rzeczach bardzo ważnych, dotyczących mnie bezpośrednio.
Wiem, że to nie jest fair. Ale mama też nie jest fair.
Nie rozmawiamy ze sobą.
A gdyby tylko chciała, gdyby tylko od czasu do czasu choć na mnie spojrzała, to już nie pisałaby, że dawno nie widziała moich łez.
Święta były złe.
Większość potraw zastąpiły leki, ubieranie choinki zastąpił sen, radość zastąpiło wyczerpanie.
Ale taty nic nie zastąpiło.
Ciężko przyznać, że za nim tęsknię, że w ogóle uważam go za ojca, ale tak jest.
Uwielbiam święta.
Ale w tym roku świat nie było.
Już nie chcę o tym pisać.
Zacząłem w sobotę późnym wieczorem, kończę w czwartek. Nie mogę. Nie mam o czym mówić.
Niedługo Nowy Rok.
Ale o tym niebawem.
Udawana radość w Święta... coś znajomego jak smak znienawidzonego barszczu...
OdpowiedzUsuńNie mam pomysłu na kreatywny komentarz. Chciałam się tylko pokazać na tym blogu i... zrobić to co zwykle.
Powrotu do zdrowia życzę.
(Tylko według mnie to brzmi tak tępo? Przepraszam)
Myślę, że ostatnimi dniami nikt z nas nie ma pomysłów na kreatywność.
UsuńAle dziękuję, bo nawet te niezbyt kreatywne komentarze bardzo mnie cieszą.
Czy życzenia powrotu do zdrowia brzmią tępo? Może i tak, nie wiem. Po prostu raczej nic nie zmieniają.
A co do barszczu - jejku, ile bym dał za barszcz w święta. U mnie tylko grzybowa. Chyba już od samego zarania dziejów tylko i wyłącznie grzybowa :c