czwartek, 6 stycznia 2022

Kafelki

Białe kafelki w łazience.

Chce mi się rzygać na myśl o tym życiu.

*

Nie zalogowałem się dziś na wykłady. Bez powodu. 

Z jebanego lenistwa, ot co.

Nie wstałem z łóżka. Spałem przeważającą część dnia.

W nocy było mi tak źle. Znowu te myśli: to już koniec.

Żyję tak potwornie poniżej własnych i cudzych oczekiwań. 

Mógłbym mieć pracę. Mógłbym mieć nowych znajomych. Mógłbym już sobie dawno kogoś znaleźć, długo jestem sam. Mógłbym się zdecydowanie częściej uczyć.

Boję się przyszłości. Nic mnie do niej nie ciągnie, nie zachęca. Wszystko przeraża i odpycha.

I zero wsparcia u najbliższych.

*

Zastanawiam się, czy inni ludzie też tak źle i głupio się czują, gdy obrócą czyjeś zwierzenia w temat o sobie. Bo ja tak.

Oni najwyraźniej nie.

*

Przedłużyli mi zdalne. Wkurw nie do opisania. Zbankrutuję, jeśli chcę zatrzymać miejsce w akademiku.

A raczej, oczywiście, rodzice zbankrutują. Jak zawsze jestem ciężarem.

Zaczynam tonąć. Pracy jest coraz więcej, a ja czuję się potwornie.  

Nadchodzi tsunami.

*

Jak to się dzieje, że ludzie są szczęśliwi? Boże, no jak? Nie mogę w to uwierzyć. Nie byłem szczęśliwy od lat. Od dzieciństwa.

Jak to jest być dorosłym, radzącym sobie, samodzielnym człowiekiem?

Jak to jest nie czuć się jak najgorsze gówno każdego dnia?

*

Nie wiem od kiedy to piszę. Jest źle. Jest po prostu zaskakująco, miażdżąco źle. 

Odpiszę Wam na maile, obiecuję, już naprawdę niedługo.


Westchnienie

W tym roku chyba nie było najlepiej.

Muszę sobie to wszystko spisać w jednym miejscu. Muszę kontynuować moją małą kronikę, żeby cokolwiek zapamiętać.


W styczniu dni były w porządku. Pamiętam, że wtedy ćwiczyłem. I robiłem zadania z matmy na kacu.

No bo właśnie, co chwilę byłem pijany.

Wieczory nie były w porządku.

Zacząłem pić sam. Dzień w dzień. 

Cały styczeń spędziłem nietrzeźwy. Ferie czy szkoła, wieczorem musiałem się napić. Nie mogłem zasnąć bez tego.

Chciałem się odciąć. 

Zatracałem się w psychodeli, nie chciałem przestać, mimo że wcale nie było mi dobrze. Często było trochę strasznie. Po prostu nie myślałem o tym wszystkim, co działo się w mojej głowie. I to miało wystarczyć. Pij, zaśnij, nie myśl.

A od lutego zaczęło się to, co jeszcze wielokrotnie się przewinie w tej opowieści. Omijanie lekcji, niewstawanie z łóżka, burdel. Przygniatający ciężar.

W marcu i kwietniu podobnie. Czasem przebłyski słońca. Zmuszenie się do nauki i w dużej mierze odstawienie picia. Odliczanie do matury.

W Wielkanoc natrętne myśli samobójcze.

Pod koniec było już bardzo ciężko. Nie logowałem się na lekcje. Spałem na książkach. Czasem tylko tyle mogłem zrobić.

Ale wyrobiłem się. Napisałem w maju to cholerstwo. Okazało się, że to więcej straszenia niż faktycznego stresu.

No to na zupełne odstresowanie popłynęliśmy. 

Niekończąca się impreza, od rana do nocy, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Kilka dni absolutnego braku kontroli. Powrót do alkoholu z całą mocą.

Przy mnie zawsze Grzesiek.

Zmiana - teraz to noce były w porządku. Co chwila domówka. Picie do oporu, ale w towarzystwie.

Dni okropne. Sam na sam ze sobą - tym człowiekiem, którego dawno przestałem poznawać. Pod koniec maja spotkanie z żyletką.

Było źle. Zaciągnięte zasłony, niezmieniona pościel, stos brudnych ubrań na podłodze. Mój jedyny widok przez całe dnie.

Bo wtedy zaczęło się coś psuć. Nasze wyjścia kończyły się kłótniami. Wyszły nierozwiązane sprawy. Zaczęły się pretensje. Imprezy się skończyły.

Izolacja. Było ciężko.

Ale mimo wszystko znalazłem sobie gówno-prackę w czerwcu, w której końcowo spędziłem o wiele mniej czasu, niż obiecano, że będę mógł i trochę oszukano mnie na pieniądzach. Oczywiście bez umowy. 

Od lipca poszukiwania kolejnej. Bez szans.

Ale wtedy też chyba jeden z najbardziej pozytywnych akcentów w tym roku: wyniki matury. Niedługo potem przyjęcie na studia.

Zbiegły się miłe okazje. Trzeba było się pogodzić z przyjaciółmi.

I znowu zacząć chlać.

Na przełomie lipca i sierpnia zdobyta rzutem na taśmę robota na Woodstocku. Zajebisty tydzień. Przeżycie z gatunku niezapomnianych, a nawet nierealnie filmowych.

Wróciliśmy w moje urodziny. Rozpakowałem się i poszedłem spać.

Tydzień później noc spadających gwiazd. Nie tylko spadały, ale się kręciły po kilku butelkach wina. 

We wrześniu na samym początku kompletne zeszmacenie się na imprezie i poczucie winy. Znienawidziłem siebie kolejny raz. 

Na następnej imprezie uparcie piłem soczek.

Potem przyszedł on. Rozłożył mnie jedną rozmową. Dawno nikt tak pięknie do mnie nie mówił. Rozpuszczał nienawiść minuta po minucie.

Nie opuszczał mnie na krok. Dał mi coś, co ja też w kolejnych tygodniach miałem zawsze pod ręką. Mój mały talizman, pokazujący mi, że mam przyjaznych mi ludzi.

Najpiękniejszy wieczór moich najdłuższych wakacji.

Potem już zaczęło się robić słabo.

Bo zbliżał się październik.

A ja zacząłem panikować.

Studia, nowość, wyprowadzka, większa samodzielność, a przy tym brak wiary i wsparcia otoczenia.

Ataki paniki, nocne bezdechy, ciągłe zamartwianie.

Ciężki pierwszy tydzień października. Naturalny strach przed zmianą.

Ustabilizowało się. Pod koniec było w porządku.

Tylko nadeszła plaga, której nigdy nie znałem w takiej skali: samotność.

Zupełnie nowi ludzie, którzy niezbyt mnie polubili. 

Czasami dni bez zamienienia słowa z kimkolwiek.

Ogromne poczucie odstawania od reszty.

Na końcu października było jeszcze Halloween u mnie. Bardzo fajnie. Wygłupy, przebieranki, wino i taniec.

Ogarnęliśmy z Grześkiem zgonujących i poszliśmy spać razem. Zanim zasnęliśmy, długo rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Twarz przy twarzy w ciemności.

Dla nas było to niecodzienne. Byliśmy tylko romansem zrodzonym z wódki i letnich nocy.

I mimo że nic się tym razem nie wydarzyło, to wydarzyło się dla mnie więcej niż kiedykolwiek.

Pomyślałem sobie za dużo, ale nie trwało to długo.

Jeszcze w listopadzie uświadomił mi, że nie powinienem na nic liczyć.

Sięgnąłem po wódkę pierwszy raz od września.

Od tego wieczoru nie potrafię już nosić "talizmanu", który mi dał.

Było mi dosyć smutno.

W grudniu byłem już na nauce zdalnej. Wróciłem do domu. Na początku nie było tak źle, jak sądziłem, że będzie.

Niestety szybko zaczęło mi się robić za wygodnie w domu.

Jeszcze bardziej zamknąłem się w sobie. Na stacjonarnych przynajmniej widziałem ludzi na żywo. Teraz gadam do laptopa. Nie chce mi się uczyć. Zajęcia mnie irytują. Z niecierpliwością wyczekiwałem przerwy świątecznej. Chciałem odpocząć, mimo że ani nie miałem od czego odpoczywać, ani na to nie zasługiwałem.

Święta minęły dość szybko i w atmosferze zupełnie dla mnie nowej. Chyba po prostu po raz pierwszy z perspektywy zupełnie dorosłego człowieka. Czułem się gospodarzem, nie dzieckiem-gościem. Ale to było w porządku. Nie mogłem doczekać się dawania prezentu, o otrzymaniu w ogóle zapomniałem.

Rodzice chyba szczerze ucieszyli się z mojego podarunku, szczególnie mama. Pokazywała go wszystkim gościom, targała go do stołu w każdy dzień świąt. Sentymentalna jest widocznie. Wystarczyło parę wspólnych zdjęć z wycieczek w kalendarzu. Teraz mam jej taki robić co roku.

Od świąt lekki powrót do samotnego picia wieczorami.

Nie zrobiłem niemal nic produktywnego, same najważniejsze rzeczy, mimo że mógłbym nadrobić pewne zaległości.

Nie. Po prostu nie. Spałem całymi dniami.

Właściwie zrobiło się bardzo źle na samej końcówce roku.

W Sylwestra wiedziałem, że się schleję, taki był plan. Wypalił.

Było trochę dziwnie z Grześkiem. Po prostu mało się do siebie odzywaliśmy. 

Wszyscy tańczyliśmy, piliśmy szampana na ulicy, patrzyliśmy na fajerwerki. 

Czułem, że jest między nami wszystkimi zdecydowanie mniej silna więź niż rok temu.

I tak to minęło. 

Widzę teraz, że to był słaby rok. Prawie zero szczęścia. Tylko smutek, złość, zagłuszanie, pustka. 

W tym roku nie oczekuję niczego. Niczego sobie nie życzę.

Niech przyjdzie co ma przyjść, szybko, niech nie boli.