piątek, 31 lipca 2020

Wieżowiec

Nie mam żadnego pomysłu na ten post. Nie wiem co chcę przekazać. Wiem tylko, że coś się chce ze mnie wydostać i od kilku nocy próbuję coś napisać, ale nie wychodzi. Teraz musi. Chyba chcę pisać dla samego pisania. Może żeby uporządkować myśli. Może żeby nie zapomnieć.

Moja pamięć jest zniszczona. Muszę sobie wszystko zapisywać na karteczkach i rozwieszać w pokoju, najdrobniejsze sprawy.

Nie wiem. Nie wiem, co mam pisać.

Nie piję od jakichś dwóch tygodni. Nie mogę, bo zacząłem brać pewne leki. Już nie ciągnie mnie do butelki aż tak jak w pierwsze dni. Ale czuję się pusty. I irytuje mnie świadomość, że nie mam jak się znieczulić. Nie mogę się napić, nie mogę odpłynąć. Nie mogę złagodzić bólu, nie mogę wypełnić pustki.

Jest mi dziwnie. Nie mam z kim rozmawiać.

Są dni, kiedy bardzo dużo płaczę. Nie mogę na siebie patrzeć. Lustro wywołuje rozpacz. Potrzebuję rozmowy. Potrzebuję kogokolwiek.

Są dni, kiedy jestem wściekły. Walczę ze sobą, zaciskam zęby, wbijam sobie w rękę paznokcie pod stołem i przeciągam nimi jak żyletką. Nie mogę wytrzymać z ludźmi. Nienawidzę wszystkich.

Są dni, kiedy robi się dziwnie. Myślę o kosmosie. Myślę o ogromie. Nic się już nie liczy. Planuję swoją śmierć. Zasypiam na piętnaście godzin.

Są dni, kiedy nie czuję nic. Nadchodzi zupełna pustka i jest niesamowicie frustrująca. Kiedy nadchodzą wątpliwości, czy ja w ogóle jestem człowiekiem. Żyletki wchodzą na scenę, żeby coś poczuć. I nie czuję. Nie czuję, choćbym miał sobie odciąć rękę. Pustka.

Są dni, kiedy funkcjonuję normalnie. Dość trzeźwo, zwyczajnie. Ale absolutnie nie czuję jakiejkolwiek radości.

W ogóle nie czuję szczęścia. Nigdy. Z nikim, o żadnej porze, w żadnym dniu, na trzeźwo, po pijanemu, cokolwiek bym nie robił.

Ktoś pożyczył mi teleskop. Wypożyczyłem książkę, którą od dawna bardzo chciałem przeczytać. Poszedłem w końcu na basen, bo został nareszcie otworzony. Czekałem na to. Moja największa radość jeszcze na początku roku, moja ucieczka. Pływanie jeszcze parę miesięcy temu sprawiało, że czułem się sobą. Czułem się ze sobą dobrze.

Czy to wszystko coś dało? Chociaż cień radości? Nie. Oczywiście nie.

Wszystko zawodziło. Nie odczuwam szczęścia.

Może to głupie, ale za chwilę moje urodziny i naprawdę chciałbym się z nich cieszyć. Chciałbym poczuć się szczęśliwy. To będą TE urodziny. Te świętowane pierwszy raz od lat, te na których chciałem się dobrze bawić. Ale przez ostatnie parę tygodni miałem kilka okazji do dużej radości i nigdy jej nie odczułem. Pewnie tak będzie i tym razem.

No i właśnie. Osiemnaste urodziny.

Dzięki nim właściwie już w poniedziałek rano mogę zapisać się na terapię.

Na ten poniedziałek czekałem od lat.

Tylko...

Czy to zrobię?

Zeżre mnie szereg wątpliwości. Przecież nic mi nie jest. To wszystko jest małe. Błahe. To tylko w nocy jest mi smutno. O świcie wszystko, co piszę, staje się odległe. Trzeba żyć. I potrafię przeżyć dzień. Mogę dać sobie radę. Przecież robiłem to od lat.

Nie wiem, co zrobię. Nie mam pojęcia.

Chciałbym mieć kogoś, kto powiedziałaby mi, co zrobić. Ale nie mam z kim o tym porozmawiać.

Mam jeszcze czas. Pokłócę się ze sobą przez te parę dni. Potem zobaczymy.

piątek, 17 lipca 2020

Spokój

W noc taką jak ta myśli chcą mnie utopić.

Przypomina mi się ten wieczór, kiedy dostałem list pożegnalny.

Przypomina mi się panika. Telefony. Krzyk. Roztrzęsienie.

Serce mi wali dokładnie tak jak wtedy. Bije za szybko, nierówno, boleśnie.

On mógł nie żyć. Mało brakowało.

Nie wiem, co bym zrobił. Nie wiem, gdzie bym był.

Nie mam nikogo, komu mogę to opowiedzieć.

Piszę więc w pustkę.

Jeszcze nigdy mnie nie zawiodła.

sobota, 11 lipca 2020

Drapanie

Nie mogę siebie znieść.

Muszę wyjść. Muszę założyć ubranie na to obrzydliwe ciało. Widzę je w lustrze. I mam ochotę je rozbić.

Muszę wyjść. Muszę umyć tą ohydną twarz. Chcę ją zasłonić. Nie chcę, żeby ktokolwiek ją widział. Nie mogę zdzierżyć jej odbicia. Chcę rozbić lustro.

Wychodzę. Widzę tylko kątem oka swoje odbicie. Chce mi się wymiotować. Bo to ja. Ten pies niewarty życia w worze przebrzydłej skóry. I znów chcę rozbić lustro.

Nie chcę wyjść z domu. Chce mi się płakać. Duszę się. Nie chcę nikogo spotkać. Chcę się ukryć. Nie mogą mnie widzieć.

Muszę wyjść. Wychodzę. Skulony, z włosami opadającymi na twarz. Szybko. Niech nikt nie widzi tego czegoś.

Nie mogę już tak.

Chcę pociąć to ciało. Chcę wziąć nóż i je zniszczyć. Nie chcę na nie patrzeć.

Nie mogę patrzeć na swoją twarz. Na ohydną mordę żałosnego wraka człowieka. Nie potrafię patrzeć sobie w oczy. Nie mogę.

Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie widział. Jestem obrzydzający. Nie warty niczego.

Nie chcę być tym człowiekiem.

Tym czymś.

Po prostu tego nienawidzę.

środa, 8 lipca 2020

Skóra

Przespałem pół dnia. Prześpię całą noc. Nad ranem będę się budzić, jak zwykle. Zanim zasnę będą mnie męczyć halucynacje. Już się zaczyna. Co chwilę coś słyszę. 

Ciekawe, co mi się przyśni.

Bo dziś śnił mi się on.

Mój mózg przypomniał znów jak dobrze bywało z Alkiem. Nawet sfabrykował wspomnienia wydarzeń, które nigdy nie miały miejsca. Nie chciałem się budzić.

Nie wiem. Nie wiem, co do niego czuję. Czasem tęsknię. Wciąż się o niego martwię. Ale co czuję? Nie wiem. Nie widzieliśmy się jeszcze odkąd zerwaliśmy. Niedługo prawdopodobnie się spotkamy. 

Mam szczerą nadzieję, że gdy na niego spojrzę, nic się nie zmieni. Nie chcę tęsknić. Nie chcę myśleć.

Ale znam siebie.

Idę spać.

niedziela, 5 lipca 2020

Topornie

Samotność przytłacza, choć jest w pełni zasłużona.

Praktycznie z nikim nie rozmawiam. Jest mi źle. Nie potrafię tego dusić, a nie mam teraz komu tego opowiedzieć. Ale czego właściwie? Co duszę? 

Pustkę. Paradoksalnie duszę nic. Jestem nikim.

Męczą mnie koszmary, a zanim zasnę, muszę wytrzymać dawkę halucynacji. Szepty, wycia, krzyki, śmiechy. Zwykłe przysenne złudzenia, nic specjalnego, ale uciążliwe. To nic w porównaniu do tego, co jest jeszcze wcześniej. Moment pójścia do łóżka to męczarnia. Za dużo myśli. Za dużo.

Wciąż jestem przywiązany do Alka. Znów pisałem do niego w środku nocy, on znów nie zareagował. Nigdy nie reagował. Nawet gdy mówił, że mnie kocha, nie szły za tym czyny. Nawet gdy byłem na skraju autodestrukcji, nigdy nie okazał prawdziwego przejęcia. Nie robił nawet procenta rzeczy, które ja robiłem dla niego. 

Dlaczego wciąż to jemu chcę się zwierzać? Nie wiem. Nie mam pojęcia. Mam dość. Muszę przestać. 

Jestem niczyj i jestem nikim. Nie należę nawet do siebie. Sam sobie wydaję się nierealny. 

Nic nie przynosi radości. Zawiesiłem tworzenie poezji. Obserwacje nieba nie ekscytują nawet w połowie tak jak kiedyś. Nie mam siły na sport. Książek czytać już nie umiem. Nie wiem, gdzie się podziało moje dawne ja. Czuję się coraz głupszy. Jestem cieniem.

Chciałbym się napić. Zapomnieć o tym wszystkim, co napisałem. Wyjść z ciała, odciąć się od tego czegoś, co nie jest już mną. 

To nie człowiek. To jest "to". Nie ma już do kogo mówić, nie interesuje się niczym, jest zezwierzęcone, znienawidzone. Wszyscy ode mnie też chcą się odciąć. Odchodzą. Ja od siebie nie mogę. Dlatego piję.

Ale nie mam już czego ani za co. Do tego doprowadziłem. 

Moje ciało znów wydaje mi się ohydne. Twarz najładniej wyglądałaby w siniakach.

Na to zasługuję. Najlepiej byłoby, gdyby ktoś mi wpierdolił. Chcę się zniszczyć. Chcę zgnić. Chcę czuć ból, ogromny ból.

Nie ten, który mnie teraz rozdziera, nie ten wynikający z wielkiego wstydu. Wstydzę się siebie, brzydzę sobą. Mam dość. Wolę rany na ciele. Chcę czuć ból. Nie zapadanie się w siebie, zwijanie ze wstydu i pustki.

Nie widzę odwrotu. Nie widzę ratunku. Chciałbym rozpierdolić się do końca. Poleżeć na torach. Skończyć to.

Nie wiem, jak wytrzymać. Jak mam wytrzymać do rana? Jak wytrzymać następny dzień?

Potrzebuję kogoś do rozmowy, ale tak strasznie się wstydzę rozmawiać z przyjaciółmi, kiedy zawodzę ich od tygodni. Od tygodni widzą mnie tylko pijanego, pierdolącego głupoty, żenującego. Oni nie chcą ze mną gadać. Dla nich jestem idiotą, alkoholikiem, skończonym człowiekiem, kimś, kogo już nie poznają.

Dokładnie tym, kim jestem dla siebie. 

Nienawidzę siebie. A nie wiem, kim jestem.