wtorek, 25 kwietnia 2017

Krata

 No i co?

 Jedne święta minęły, drugie święta minęły, ja się nie odzywam.

 Jezu, wydaje mi się, że to wszystko było tak dawno temu.

 Nie chce mi się tłumaczyć. Nie chce mi się opowiadać.

 Czym ja jestem?

 Grudzień - planowanie samobójstwa.

 Styczeń - najszczęśliwsze dni od paru lat.

 Luty - nie wiem. Nie pamiętam co było w lutym. Chociaż nie, po prostu byłem odmieniony. Napełniony nadzieją, energią. Patrzyłem realistycznie na cały świat, i wydawał mi się piękny. Świetne uczucie.

 Marzec - to samo.

 Wielkanoc - po raz kolejny wybuch radości, choć nie już tak mocny.

 No i mamy kwiecień, zaraz maj.

 O tej porze w 2014 roku zaczęło się wszystko.

 Może wpadłem w dół, bo oglądałem ostatnio zdjęcia, przeglądałem konwersacje i otwarcie w końcu popytałem przyjaciół o różne sprawy. I w końcu mam w głowie jako taki zarys tych 3 lat, których sam kompletnie nie pamiętam.

 Zaczęło się wiosną.

 Od jednego popierdolonego "kolegi", kawałka szkła i wietrznych, ale słonecznych dni.

 Dreszczyk emocji miał być. Tak na próbę.

 Kurwa, nie, nie, nie. To jeszcze nie jest dobry czas. Myślę że jeszcze kilka dni czy tygodni, i opowiem i o tym, ale dziś co innego chciałem przedstawić.

 Tylko też nie za bardzo chcę.

 No bo co? Pojechaliśmy sobie do taty. I było super. Naprawdę czułem, że jest wszystko w porządku. Przez kilkanaście dni żyłem w normalnej rodzinie, byłem normalny. Dawno się tak nie uśmiałem. Świetnie się bawiłem.

 Od tego czasu myślałem, że blog pójdzie w odstawkę. Myślałem, że jest naprawdę dobrze, na tyle dobrze, że już nigdy nie będę potrzebował uporządkowywania swoich myśli, wyrzucania z siebie uczuć w ukryciu przed znajomymi. Nawet zacząłem trochę mówić o swoich emocjach, niemal tak łatwo jak kiedyś.

 Bo w sumie łatwo mówić o słabych uczuciach. To takie paradoksalne. Jeśli skaleczysz się w palec, cały dom się o tym dowie i będziesz każdego pytać, czy ma plaster. A jeśli pęknie ci serce, zaleje krwią twoje wnętrze, zatruje mózg... może i ty sam nie będziesz o tym wiedział.

 W każdym razie, uwierzyłem, że jestem całkiem wartościowym człowiekiem. Wierzyłem, że czeka mnie dość dobra przyszłość i uświadomiłem sobie, że właściwie w razie czego bez problemu dostanę pomoc.

 W tym okresie rzadko czułem się źle. Kiedy ostatnio napisałem posta, to był jeden z tych momentów. Teraz nie pamiętam nawet, dlaczego.

 Boże, zwróć mi pamięć.

 Chociaż nie wiem, czy to dobry pomysł.

 I tak sobie żyłem.

 O, mogę jeszcze nadmienić, że w międzyczasie, trochę wcześniej, miałem bliską konfrontację z M. Hmm, wyjaśniliśmy sobie kilka rzeczy. A ja zrozumiałem bardzo wiele. Szkoda, że tak późno. O tym też kiedy indziej.

 W Wielkanoc po raz kolejny zapłonąłem ogniem entuzjazmu i radości; z samego faktu, że to Wielkanoc cieszyłem się ogromnie, a kiedy dowiedziałem się, że znowu spotkam się z tatą, no, wiecie. Było mi cholernie miło.

 W swoim życiu przechodziłem przez całe spektrum uczuć, które można żywić do ojca.

 Za młodu miłość, później żal, niedowierzanie, potem obojętność, nawet nienawiść.

 Teraz mogę śmiało powiedzieć, że się przyjaźnimy.

 Dobrze mi z tym.

 Tata wyjechał w środę, pożegnaliśmy się jak kumple. Dorotka popłakała trochę, ale w gruncie rzeczy wszyscy czuliśmy, że niedługo się spotkamy, i naprawdę niedługo, bez odwoływania, przekładania i zmiany planów. Było okej.

 I tak sobie żyłem.

 Aż w piątek powróciło do mnie to przeklęte widmo. Znowu przyszła ciemność.

 Jedne z najczarniejszych dni, jakie dane mi było przeżyć.

 A uwierz, Jezu, wolałbym zdechnąć, niż je przeżywać.

 Kim jestem?

 Raczej, kurwa, czym?

 Czy pod koniec lipca pada śnieg, zrywają się huragany, widuje się mgły?

 To dlaczego, kiedy czuję się świetnie, nagle coś piekielnego uderza we mnie i wysysa że mnie życie, jak zima w środku upalnego lata?

 I już wiem, że to nie jest wina otoczenia. To wychodzi ze mnie.

 W piątek wyłączyłem telefon, czat na Facebooku, nie sprawdzałem maila.

 Cały dzień zleciał mi na praktykowaniu nienawiści do całego świata.

 Relaksująco. Czasem tak mam, że każde połączenie odrzucam, mówiąc do telefonu po prostu "spierdalaj". Raz po raz wyzywam ściany, klnę na wiatr, wyżywam się na przedmiotach martwych.

 Ale pod wieczór przyszła nienawiść do siebie.

 Do tego stopnia, że chciałem wymiotować na samo wspomnienie, że ja istnieję, że takie gówno żyje.

 W sobotę, za dnia, odrętwienie.

 W nocy psychoza.

 Kurwa, ja słyszałem jakieś pojebane głosy, syczące, szepczące. Było ciemno. Bałem się do cholery otworzyć oczy.

 Zrobiłem rzeczy, których już dawno przysięgałem nie robić.

 Bo to siedzi we mnie.

 Jak mam zabić potwora, który jest w mojej głowie, nie zabijając siebie?

 Snem.

 Ale ile można spać?

 19 godzin.

 Za mało.

 W niedzielę przeszło, bo musiało. Bo szkoła zaraz.

 W szkole otępienie, ale dało się wytrzymać.

 Teraz jest wtorek, a ja siedzę w łazience, czekam na pierwszą lekcję, modlę się o wytrwałość, żeby dziś nic nie zjeść.

 Moje ciało jest równie obrzydliwe, co mózg.

 Jezu, zmiłuj się nade mną.

 Zabierz mnie stąd.