niedziela, 21 listopada 2021

Dalej

Chyba nie ma sensu już robić żadnych wstępów.


Pierwszy tydzień studiów był bardzo trudny. 

Wszystko nowe. Wszystko przerażające.

Codziennie chciało mi się płakać.

Właściwie to wyłem jak tylko zostawałem sam.

Ja pierdolę, jaka żenada.

A dzień przeprowadzki to istny koszmar. Mama popłakała się w samochodzie, co mnie kompletnie zaskoczyło. No i jeszcze bardziej przybiło.

Nie było dnia bez ataku paniki. 

Planowałem rzucić to po pierwszym semestrze. Co dzień chciało mi się uciekać.

Boże, jakim jestem idiotą i głupią pizdą. Nie wiem, dlaczego byłem taki przewrażliwiony.


Bo z biegiem dni wszystko zaczęło się uspokajać i układać.

Całe szczęście, że mój współlokator jest w porządku. To zupełnie zwykły, normalny człowiek, bardzo ugodowy i ogarnięty. Najczęściej się mijamy, on pisze licencjat i pracuje. Ale gdy łapiemy się wieczorem to da się z nim pogadać.

Sam kierunek studiów okazał się być jak najbardziej dla mnie odpowiedni. Jeju, ależ to była niepotrzebna histeria. Mam wspaniałych wykładowców, młodych, życzliwych, wyrozumiałych. Przedmioty są fascynujące, nauka idzie całkiem dobrze. Pokochałem swój wybór. 

Mam nadzieję, że nie odwołam tych słów.


Nie zapisywałem nic przez te półtora miesiąca, więc już wiele nie pamiętam. Pamiętam tylko kilka spostrzeżeń i wydarzeń. To będzie znowu tylko chaos wyrzucanych losowo myśli.


Dziwnie jest mieć dwa domy.

Żyć z otwartą walizką w szafie.

Głupio tak. Czujesz się wtedy, jakbyś nie miał ani jednego.


W pociągu zazwyczaj nie robię nic. Wyglądam przez okno i staram się nie myśleć. Robię odbodźcowanie. Nie chcę nawet słuchać muzyki.

Ale czasami to robię. Przypominam sobie wakacje. Te i poprzednie.

Przypominam sobie mój dom. Ale nie budynek. Okolice. 

Bardzo często myśląc "dom" widzę moją ulubioną polną drogę.


Nie widujemy się za często z Mateuszem.

On nie miał tyle szczęścia ze studiami. Nienawidzi swojej uczelni. Widzę, jak go to wykańcza i znowu wpędza w dół.

Studiuje na tyle blisko naszego rodzinnego miasta, że nie musiał się wyprowadzać. Zapewniałem go, że mój wyjazd nic nie zmieni. Że będę często wpadał.

Niezbyt się wywiązuję z tej obietnicy.

Kiedy jestem w domu, to zazwyczaj chcę zobaczyć się z całą paczką. Tylko że on już nie bardzo chce być jej częścią.

Więc oddalamy się. Teraz już dość mocno.

Jadę do niego w piątek. Zobaczymy, jak będzie.


Generalnie jestem tutaj cholernie samotny.

Widzę, jak to jest po raz pierwszy nie mieć na miejscu nikogo bliskiego.

Codziennie zamienię parę słów z współlokatorem. Czasem z kimś w kuchni czy na korytarzu. Co dzień trochę pogadam z ludźmi z kierunku.

Raz nawet byliśmy na piwie integracyjnym (a ja raczej na soczku, kiedy to jeszcze miało znaczenie). Z dwoma chłopakami złapałem super kontakt, świetnie nam się gadało te parę godzin, ale właściwie nic więcej z tego nie wynikło.

Widzę też, jak odstaję. Nigdy wcześniej się tak nie czułem.

Ogólnie mam wrażenie, że jestem jednym z mniej lubianych ludzi w tej małej grupie. Nie mam z kim być w parze na serbskim. Problemy jak z podstawówki.


W każdym razie nie mam za bardzo z kim pogadać.

To oczywiście nie przeszkadza mi w nieodpisywaniu Wam miesiącami.

Przepraszam.


Jeśli chodzi o moich ludzi, no cóż, podziało się.

Pamiętam dwie imprezy. Pierwsza była u mnie w Halloween.

Przebraliśmy się i powygłupialiśmy. Nawet Mateusz przyszedł. Dawno nie byliśmy w pełnym gronie.

Zrobiłem dekoracje i jedzenie, bardzo się starałem to fajnie urządzić. Zależało mi. Chyba lubię organizować.

I było super. Naprawdę super. Tańczyliśmy, pochodziliśmy po okolicy, wystraszyliśmy moich głupich sąsiadów. Wypiłem tylko parę piw. Mocno stałem wtedy przy unikaniu wódki. I dobrze. Taka była zasada - trzeźwy zanim pójdę spać.

A poszedłem spać z Grześkiem. 

I tym razem nic nie było, nawet mimo że spaliśmy w osobnym pokoju, podczas gdy cała reszta zdążyła zezgonować w różnych dziwnych miejscach mojego domu lub rozjechać się do swoich.

Chyba nawet nie całowaliśmy się tego dnia. Po prostu rozmawialiśmy w zupełnych ciemnościach, twarz przy twarzy. O głupotach i o rzeczach, które mają znaczenie. Potem mnie objął i wtuleni w siebie zasnęliśmy. On zasnął. Mi to zajęło dłużej. Słuchałem jego oddechu.

I chyba wtedy uwierzyłem. Pomyślałem sobie za dużo. W każdym razie więcej, niż kiedykolwiek.


Szybko zostało to ukrócone.

Kolejna impreza, inny dom. Było bardzo fajnie. Do czasu.

Mocno się wszyscy rozkręciliśmy. Poczułem się jak w tamte wakacje. Znowu świat wirował. Znowu moglibyśmy się wygłupiać do rana.

Tańczyłem z nim. Było mi tak dobrze, od dawna nie było tak dobrze. Tak bezpiecznie. Chyba go pocałowałem. Szczerze mówiąc nie jestem pewien. Było wysoko.

Na pewno przytuliłem go i powiedziałem, że tęskniłem. Myślałem, że popłaczę się ze szczęścia.

Z tego szczęścia kazałem polać sobie wódki. Po raz pierwszy od naprawdę dawna.

Wrócił stary Łukasz. 

Pamiętam, że coś wszyscy śpiewaliśmy. Poszliśmy na fajkę i jak zwykle paliłem z Grześkiem na pół. 

Pamiętam whisky i śliwowicę. Pamiętam taniec na tarasie.

I pamiętam, że zaczęła lecieć nasza piosenka. I że chciałem go pocałować, ale odmówił. 

To było takie nagłe. Odmówił wszystkiego. Odmówił mi marzeń.

"Może lepiej już nie".

I to był koniec. Okazało się, że pojawiła się w jego życiu jakaś blondynka. 

Chciałem mu oddać tę małą rzecz, którą mi dał. Zawsze nosiłem ją przy sobie przez te kilkanaście tygodni. 

Ułatwiła mi przeprowadzkę i każdy powrót pociągiem. Każdą chwilę, kiedy musiałem przypomnieć sobie, że kogoś gdzieś jeszcze mam.

Włożyłem mu ją w dłoń. Powiedziałem, że teraz będzie mi przypomniać za dużo.

On przełożył ją do mojej. A ja do kieszeni.

Rano włożyłem ją tam, gdzie trzymam też rzeczy po Alku. Kolejny rozdział życia zamknąłem w pudełku po butach.


Tak więc po naszej piosence wypiłem pół szklanki wódki i poszedłem na jointa.

Naturalnie nie potrwało to długo, zanim byłem nie do życia. Ktoś położył mnie spać. Nie pożegnałem się z Grześkiem. Podobno zaraz potem poszedł do domu.

Zanim zasnąłem, zachciało mi się wprawić żyletkę w ruch, ale nie miałem siły.


Rano przypomniałem sobie, dlaczego wcześniej bojkotowałem wódkę.


No i właściwie tak to się kręci. Teraz przypada tydzień, kiedy nie wracam do domu na weekend. Byłem na basenie. Jestem w strasznej formie. Jutro pójdę na spacer. Może ugotuję coś innego niż ryż albo makaron.

Chyba nie mam nic więcej do powiedzenia.

Żyję na autopilocie. Najlepiej czuję się na zajęciach. Potem jest trochę gorzej. Już nie ma czym tak intensywnie zająć mózgu.

Ale nie ma tragedii zazwyczaj. Już jest stabilnie. 

Czasami tylko zrobi się trochę smutniej.

Ale to dla mnie zupełnie normalne.