czwartek, 3 listopada 2016

Róże

 Mój Boże.

 Proszę, zaprowadź te zmęczone dusze do miejsca, gdzie będą mogły w końcu odpocząć.

 Piekła nie ma.

 Piekło mamy tutaj, na ziemi.

 Szliśmy jeszcze nieświadomi, co będzie się z nami dziać. Jeszcze rozmawialiśmy. Jeszcze uśmiechnięci. Jeszcze nawet od czasu do czasu cicho się śmiejąc.

 Wszyscy ubrani byliśmy na czarno. Wszyscy mieliśmy przygotowane parasole, chmury zbierały się od samego rana.

Ale my sami nie byliśmy przygotowani.

 Stałem przed drzwiami kaplicy. Wokół mnie było jeszcze parę osób z tej klasy. Ktoś poszedł do księdza, ludzie pomału wchodzili do środka.

 Jeszcze nie czuliśmy. Jeszcze do nas nie docierało.

 Wtedy zobaczyłem jego. Szedł z bratem i siostrą, którzy podtrzymywali go pod ramię, on sam ledwo szedł. Policzki czerwone, a na nich zaschnięte strużki wody. Spojrzał na nas. Nie wiem, co mówiło to spojrzenie. Nie wiem, czy nas widział.

 Może już nie był w stanie widzieć.

 Chwilę po tym, jak wszedł z rodzeństwem do kaplicy, przyprowadzono trumnę.

 Małą, jasną trumnę.

 Z ciałem jego matki.

 Już nikt nie mówił.

 A we mnie coś się oderwało i spadło na samo dno serca.

 Potem pamiętam, jak siedziałem na wprost tej cholernej, drewnianej skrzyni. Jeszcze niedawno mówiłem tej kobiecie "dzień dobry", jeszcze parę dni wcześniej mijaliśmy się na poczcie, jeszcze niedawno...

 Cicho gra marsz żałobny.

 Łzy napływają do oczu.

 Nie powstrzymasz ich.

 Szczególnie gdy widzisz jego cierpienie.

 Twój kumpel zwijający się z bólu kilka ławek dalej. Cierpienie jest tak ogromne, że przeradza się w ból fizyczny.

 Biją dzwony. Wymiawiają jej imię.

 To właśnie wtedy coś pęka. Coś, co rosło od tygodni, wybucha.

 Nie umiem zahamować płaczu.

 I podobnie jak mi, łzy leją się prawie po wszystkich twarzach, wpatrzonych w obraz Chrystusa na krzyżu.

 Zbaw ją, Panie.

 Daj jej ukojenie.

 Wpatruję się w podłogę, na moje dłonie kapią słone krople żalu. Jeszcze kilka razy podnoszę głowę, i widzę, jak jego brat próbuje go uspokoić.

 Nie mogę tam patrzeć.

 Modlę się więc. Jakże rzadko to robię. Przypominam sobie wersy modlitwy i szepczę niemal bezgłośnie.

 Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie...

 Bierzemy kwiaty.

 Wychodzimy ze świątyni.

 Stoję niedaleko podniszczonego płotu. Czekamy na mężczyzn niosących trumnę.

 I wtedy widzę go z przerażająco bliskiej odległości.

 Słania się na nogach, siostra ciągnie go do przodu. Ledwo łapiąc oddech, wydaje z siebie ten cholernie bolesny, histeryczny, zdławiony okrzyk, pomieszany ze łzami, z bezsilnością, ze strachem.

 Dotychczas pozwalałem łzom spływać po mojej twarzy, teraz moje ramiona zaczęły się trząść. Nie mogłem zaczerpnąć oddechu. Musiałem zamknąć na moment oczy, chciałem wymazać to z pamięci, chciałem przywrócić jego obraz jako zawsze radosnego, roześmianego.

 Zbliża się druga w nocy, a ja wciąż widzę go, zgiętego pod tym strasznym krzyżem bólu.

 Chyba właśnie dlatego moje palce mkną po klawiaturze, a ja cały się trzęsę. Ten obraz nie daje mi zasnąć.

 Gdy szliśmy odprowadzić ją na cmentarz, zaczęło padać. Rozległ się  głuchy huk otwieranych parasolów, ale ja miałem gdzieś deszcz.

 Nie widziałem, kiedy opuszczano trumnę. Twarz miałem zasłonioną dłońmi.

 Kiedy wszystko ucichło, staliśmy tam jeszcze chwilę, a ja probowalem zebrać się w sobie, żeby podejść do niego, spróbować choć trochę go pocieszyć. Zrezygnowałem.

 Odwróciłem się i spojrzałem w niebo. Przejaśniało się. Kiedy wychodziliśmy przez bramę cmentarza, pojawiła się tęcza. Tego dnia widziałem ją jeszcze dwa razy.

 Wracaliśmy w milczeniu. Nie była to ta niezręczna cisza, którą za wszelką cenę chcesz przerwać. To była komfortowa cisza, milczenie, w którym idzie się zgodnie, jednym rytmem.

 Nasze serca biły jednakowo, a nasze myśli pozostały przy grobie.

 Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie...

 Po raz pierwszy od kilku lat tak wytrwale i długo się modliłem.

 Boję się położyć. Nie chcę spać. Myśli mnie zamęczą.

 Jednak muszę jutro wstać i żyć.

 Muszę.

 Ile razy to powtarzałem...

 Ale muszę iść dalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw coś po sobie.