Taka wściekłość.
Taka nienawiść.
Rozbijanie luster.
Chwytanie czegokolwiek ostrego, żeby ulżyć gniewowi.
Jeśli nie ma takiej możliwości, wbijanie paznokci w skórę.
To nie wystarczy.
To za mało.
Zaciskanie zębów.
Furia.
Konieczność niszczenia.
Niepohamowana potrzeba destrukcji.
Łzy bezsilności.
Zaciśnięte pięści.
Nie mija.
Nigdy samo nie mija.
Musi być cokolwiek.
Linie.
Gdziekolwiek.
Kara.
Upust wściekłości.
Ten rodzaj rozwścieczenia, właśnie taka złość, taka psychotyczna furia, gdzie chcesz rzucić się na kogoś, kto jest źródłem tego gniewu i bardzo mocno go skrzywdzić.
Bo jest tak głupi, tak bezwartościowy, tak żałośnie szukający uwagi, że denerwuje zbyt mocno, żeby się powstrzymać.
Jesteś tak bardzo rozwścieczony, że bez skrupułów połamałbyś temu czemuś ręce, uderzałbyś głową o ścianę, połamał żebra i dźgał nożem.
Zabiłbyś to z ogromną przyjemnością, nie patrząc na konsekwencje.
Nie wiem, co dalej.
Nie mam słów na to, jak bardzo pragnę śmierci.
Dajesz mi wsparcie, chcesz pomóc. Każdy z osobna i wszyscy razem.
Ja wiem.
Niewdzięczność.
I dlatego nienawidzę siebie jeszcze bardziej.
I znowu pokazuję jak słaby jestem.
Tak, jestem.
Wyję z bólu rankiem, ryczę i duszę się wieczorem.
Przysięgam sobie teraz, że jutro nie zatrzymam się na czerwonym świetle.
Przysięgam sobie, że za chwilę zamknę oczy i przetnę nadgarstek bez strachu.
Rozpadłem się.
I nie naprawiaj mnie, bo się rozsypiesz.
A wtedy znienawidzę się jeszcze i jeszcze bardziej.
Przepraszam.
Boże, przepraszam.
Przepraszam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw coś po sobie.