Wczoraj idąc noga za nogą po polnej ścieżce, z każdym krokiem wzbijając w powietrze kurz, myślałem, że należy to zakończyć.
Życie mnie przeraża, nie umiem żyć.
To była dla mnie zwykła myśl. Te myśli mi spowszedniały.
Był zachód słońca. Symbol śmierci w poezji.
Faktycznie, czułem jej oddech na karku. Z drugiej strony czułem zapach życia. Tkwiłem w tym dziwnym stanie, jak duch.
Moja dusza unosiła się ponad ciałem, chciała się wyrwać dalej, dalej, dalej.
Widziałem stado saren na tej ogromnej, złoto-zielonej przestrzeni, morzu niskich jeszcze roślin, falowanych wiatrem. Doszedłem do zagajnika brzóz, dróżka się kończyła. Może gdzieś za laskiem była następna wieś.
Wolność.
Wolność biła od całego obrazu. Życie, wszędzie życie, nawet kamienie wydawały się żywe, bo miały w nim jakiś udział.
Ja chciałem tam zostać, nawet nie odwracać się. Iść ciągle do przodu, a przynajmniej zostać w miejscu. Nie wracać, tylko nie wracać, nawet się nie odwracać, nie spojrzeć na drogę za mną.
Powrót oznaczał odwrócenie się plecami od tego żywego teatru. Za mną w oddali zabudowania, ludzie, zwykle życie, a więc pusta codzienność. Śmierć.
I dziś wiem, że boję się życia, ale ten strach mógłbym przezwyciężyć. I iść dalej tą polną drogą, nie wrócić jeszcze długo. Iść aż do późnej nocy, wrócić w ciemnościach, gdy dom nie przypomina siebie i nie kojarzy się tak źle.
Mógłbym iść, gdyby ktoś szedł obok mnie.
A kiedyś, w przyszłości, kiedy z świata opadną prześcieradła, uciec stąd. Spać na dworcach, wędrować lasami, patrzeć przez okna pociągu. Odnaleźć mój dom z dzieciństwa. Wejść do jego ruin, znaleźć zabawki. Rysunki na ścianach.
Odjechać w łzach, odjechać nad jezioro. Płynąć, nie myśleć o głębokiej wodzie. Patrzeć na gwiazdy.
Mógłbym. Gdyby ktoś się mną zaopiekował.
Mógłbym, nawet samotnie, ale gdyby ktoś na mnie czekał, nie szukał, wierzył we mnie, wierzył w ideę, cieszył się, że znalazłem siebie. Rozumiał.
Bo kiedy bym wrócił, byłbym już sobą.
Kiedy bym wrócił, byłbym szczęśliwy. A ostatnim krokiem do odkreślenia życia pełnego śmierci mocną kreską, byłoby spisanie podróży.
Przy tym odkrycie smaku słów na nowo. Mam na to taką chęć, pragnę poruszać słowami jak strunami harfy, układać zdania niczym melodie. Czasem nieść je lekko na wietrze, mówiąc o wolności, czasem dźwięk, więc słowo, musiałoby spaść jak dreszcz po kręgosłupie, uderzyć ciężko o kartkę, by oddać ciężar uczucia.
Dziś mam namiastkę tego czasu, gdy czułem się dobrym kompozytorem. Ta ścieżka w polu zagrała mi kilka dźwięków w duszy, aż coś w końcu się poruszyło w sercu i palce dziś piszą. W końcu piszą, piszą tak jak już dawno nie dawały rady. Bez zatrzymań, bez powrotów na początek. Niosę słowa, niosę je jak na wietrze liście. Tego mi tak brakowało, to chcę robić, na tym opiera się moje życie. Słowa. Ja kocham słowa.
Gdyby ktoś się mną zaopiekował, nie bałbym się tych słów częściej sypać na lekko kołyszącą się taflę wody, by patrzeć, jak dryfują, niosą się. Niech się niosą. Kocham, jak się niosą. Wtedy mnie też niesie wiatr.
Nawet gdyby utonęły, nawet gdyby zmieszano je z błotem, ja nie schowałbym harfy. Nie bałbym się próbować dalej, gdyby ktoś był obok i nie pozwolił znów zabłądzić wewnątrz siebie.
Wtedy zagrałbym inny akord, puściłbym nuty jak łódki z papieru na inne jezioro. Odpowiedziałbym inną historię.
Mam pomysły, mam koncepcje, mam szkice. I gdyby ktoś zrozumiał, gdyby się mną zaopiekował, ulepszałbym projekty, ćwiczył, pisał, pisał, rozszerzał. Nie bałbym się wypłynąć na szerokie wody, bo niektóre pomysły zakładają zapuszczanie się w rejony, w których nigdy wcześniej nie byłem. I nie bałbym się, gdybym wiedział, że w razie porażki mam gdzie wrócić. Gdyby w razie niepowodzenia czekały na mnie otwarte ramiona.
Zbudowałbym imperium słów.
Ale nie chcę w nim mieszkać sam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw coś po sobie.