piątek, 24 kwietnia 2020

Dławienie

Wyszedłem z domu. Wybiegłem na odludzie, wyszedłem, bo coś mnie wywołało z domu. Poszedłem tam, gdzie ostatnio widziałem to życie, poezję.

I w ogromnym zaskoczeniu przywitałem śmierć.

Ja nie wiem, co mi było. Psychoza.

Szedłem przez pola zataczając się, zamykając oczy i idąc na oślep, czasem przystając. Byłem pijany bez kropli alkoholu. Kręciłem się z rozpostartymi ramionami. Śmiałem się. Nuciłem. Szczypałem policzki.

Z czego to się wzięło? Nie wiem. Ten dzień nawet nie był zły. Wszystko spłynęło, gdy zostałem sam ze sobą. Lęk? Nie. Nienawiść też nie.

To przypomniało bardzo szeroki uśmiech zakrapiany łzami, gniewem, wariactwem. Wszystko się mieszało. Tak, zdarzało mi się wiele razy podobnie, ale nie tak silnie. Nie tak.

Nie wiem. Ja po prostu nie potrafię tego opisać słowami. Czułem, że szaleję.

I było mi okropnie gorzko. A to był dopiero początek.

Najstraszniejsze minuty to derealizacja. Długie minuty kiedy nie miałem płci, imienia, ciała, formy. Dosłownie zapomniałem jak się nazywam. Czułem się odszczepiony od ciała i od rzeczywistości. Nie wiedziałem, kim jestem. Nie byłem człowiekiem. Niemal nie istniałem.

Wariowałem.

I właśnie to napisałem, gdy jakaś część mnie wróciła do ciała. Napisałem "czuję się, jakbym wariował".

"Dlaczego?"

"Nie wiem kim jestem, nie wiem gdzie jestem".

Cisza.

Słońce zachodziło. Niebo było granatowo- pomarańczowe.

Doszedłem do punktu, w którym wcześniej nie byłem. Polana. Otwarta przestrzeń, wokół kępki drzew. Od ludzi dzieliły mnie kilometry.

Położyłem się na trawie.

I dotarło do mnie.

Muszę umrzeć.

Nie ma przyszłości, ja mam popsute życie, tego już się nie naprawi. Nawet nie jest tak, że chcę umrzeć. Ja chciałbym resetu. Nie tego ciała, nie tego nazwiska, domu, kraju, czasu. Ta postać jest już zniszczona. Potrzebny jest hard reset. Zakończenie tej historii, bo jest bezsensowna.

Zawalczyłem z ciszą.

"Dawno nie miałem tak mocnych samobójczych i psychotycznych".

Cisza.

"Jest ciemno i zimno, nie potrafię żyć".

Cisza. I to nie ta nieświadoma, nie ta która jest dziełem przypadku. Ta cisza z premedytacją.

"Nie zostawiaj mnie".

Cisza.

I zacząłem się cholernie głośno śmiać.

Za wszystkie noce nieprzespane spowodowane choć jednym słowem sugerującym, że u Ciebie jest źle.

Za każdy jeden dzień, kiedy tak często upewniałem się, czy czegoś nie potrzebujesz. Nie umiem wytrzymać doby bez "jak się czujesz?".

Za każdą minutę, gdy porzucałem każdą najważniejszą rzecz, żeby się do Ciebie dodzwonić, żeby próbować Ci pomóc.

Za każde słowo, które musiałem z siebie krzesać, kiedy jeszcze zupełnie nie umiałem pocieszać. Nauczyłem się od Ciebie i dla Ciebie. Nauczyłem. Zrobiłem co w mojej mocy. Nigdy się dla kogoś tak nie starałem. Czy staranie wystarcza? Nie. Nie, kiedy myślę o sobie. Ale wystarczyłoby mi, gdyby ktoś się starał dla mnie.

Ja pierdole, za kołaczące serce. Za kilometry, których pokonanie zorganizowałem w kilka godzin, żeby spojrzeć Ci w oczy po telefonie ze słowami "proszę sprawdzić co u Alka, tylko szybko, boję się, że coś sobie zrobił".

A teraz za nienawiść, jaką do siebie czuję, bo i tak się gnoję za ten akapit. Jak egoistyczny, jak interesowny, jaki obrzydliwy. Ja wiem, ja widzę przecież. Ale założyłem, że "kocham cię" z Twoich ust to wyciągnięta ręka. I że ja mogę z niej skorzystać.

A teraz tak potrzebna. Pierwszy raz tak kurewsko potrzebna.

Ja byłem przekonany, że umrę na tej polanie. Czułem się, jakbym już tylko czekał na nadejście śmierci.

Gdybym miał się na czym powiesić, to zrobiłbym to na najbliższym cholernym drzewie. Dosłownie wziąłbym pasek od spodni i nie wahałbym się. Czułem, że nie wrócę do domu. Że umrę tego dnia na tym skrawku ziemi. Wiedziałem, że nie mam przy sobie nic, czym mógłbym sobie zaszkodzić, ale i tak czułem, że umrę. Przyjdzie po mnie śmierć. Czekałem.

Nie przyszła.

Wstałem powoli. I już wiedząc, że nie mam nikogo, podjąłem drogę powrotną.

Noga za nogą. Ciężko.

Nie chciałem wracać. Przecież miałem umrzeć.

W drodze ułożyłem już cały plan. Stało się dla mnie jasne, że nie teraz, ale niedługo muszę umrzeć. Zaplanowałem sposób, scenerię, porę.

W tym stanie wróciłem po trzech godzinach do domu. Nieobecności ani powrotu nie zauważono.

Przekraczając próg wróciłem do ciała. Przynajmniej tyle. Skończył się mętlik, została piekielna gorycz.

Kilka minut później telefon od Alka, wytłumaczenie z gatunku najżałośniejszych. Zapytał, czy jestem w domu. Po potwierdzeniu rozłączyłem się.

Nie było go. Nie było go w najtrudniejszej chwili.

Ten wieczór był dla mnie powtórką z czasu, kiedy mój mózg usiłował mnie zabić ze skutkiem niemal pozytywnym. Tak, od 2017 nie było tak źle. Wtedy się nie znaliśmy.

Teraz tak. Teraz, mimo wszystko, mimo że potrafię się godzinami katować myślą, że to co mówię będzie ogromnie egoistyczne, że nie jestem sprawiedliwy, że jak zawsze wszystko sprowadza się do mnie, to wiem jedno.

On powinien być, kurwa, przy mnie.

Oddałem wszystko. Od miesięcy oddaję wszystko, hierarchia wartości zupełnie się zmieniła. On jest na pierwszym miejscu, zawsze. I robię wszystko, dosłownie wszystko co mogę, żeby mu pomagać.

Więc oddałem.

I tym sposobem zostałem zupełnie pusty.

Oddałem wszystko, nie mam nic.

Czy to chujowe że oczekiwałem czegoś w zamian? Pewnie tak.

Ale oczekiwałem tego od człowieka, który prosił mnie, żeby mówić, kiedy będzie mi źle.

Oczekiwałem choć jednego dobrego słowa od człowieka, który twierdził, ze mnie kocha.

Nie mam nic.

A co jest najlepsze?

Choćbym nie wiem jak chciał, nie byłbym w stanie potraktować go tak samo.

Nie odezwał się nazajutrz.

Co zrobiłem?

Zapytałem, jak się czuje.

Koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw coś po sobie.