Ból ewoluuje.
Kiedyś cierpiałem. Kiedyś topiłem się w morzu czarnych myśli. To naprawdę było odczuwalne jak zanurzenie.
Świat wokół był niesłyszalny jak pod wodą. Byłem sam ze sobą. Nic innego czasem nie było słychać.
Szczególnie nocą.
Kiedyś każda noc była katorgą, każdy wieczór z żyletką w palcach. Chociaż jedna kreska.
Dni były też straszne. Były ciągłym cierpieniem. Brakiem skupienia w szkole, a w domu szaleństwem. Psychozą. Połykaniem łez.
Zupełny brak nadziei. Piekło.
Przypomniałem sobie to wszystko przed chwilą. Wystarczyło parę bodźców przypominających tamten okres.
Poczułem to wszystko od nowa. Zabolał mnie żołądek.
Aż sam zdziwiłem się, jak mogłem to wytrzymać.
To był... To po prostu było piekło.
Nie mam nawet słów.
Zresztą cały ten blog jest świadectwem.
Fizyczna niemożność. Psychiczne morderstwo.
Nienawiść.
Opuszczenie. Gniew. Rozpacz. Samotność.
Z obecnej perspektywy to nawet dla mnie wygląda jak film.
Teraz... Teraz jest inaczej.
Teraz nie jestem szczęśliwy.
Ale to piekielne cierpienie teraz zostało w głównej mierze zastąpione przez coś nowego.
Mam momenty podobne do bólu sprzed lat, ale to są chwile. Pojedyncze dni może. Wtedy to były nieprzerwane tygodnie. Godzina za godziną, dniem za dniem, rozrywający ból.
Obecnie za to bardzo, bardzo dużo lęku. Ciągłe zmartwienia.
Czuję się, jakbym się strasznie postarzał w ciągu pół roku. Czasami czuję się jak czterdziestolatek.
Ból ewoluował. Ból dojrzał ze mną.
Wcześniej byłem młodszy i, choć zabrzmi to głupio, miałem może w pewnym sensie więcej miejsca na cierpienie.
Teraz często muszę działać. Zaraz będę dorosły. Zaczynam brać odpowiedzialność. Zaczynam być zmuszany do działań. Nie mam miejsca na ból.
Więc jest głównie umartwianie się w związku z działaniem. O przyszłość, o teraźniejszość, o ukochanych ludzi.
Tak, to chyba to. Wtedy było bardzo statecznie. I był ból. Pewnie się wiązał z bezradnością. Tak, bierność napędzała cierpienie, a cierpienie bierność.
Teraz, przez większą dojrzałość, muszę podejmować kroki. Działanie budzi wątpliwości, zmartwienia. Paraliżujący lęk.
Boję się o wszystkich. Boję się wszystkiego.
Lęk. Lęk. Lęk.
Każdej nocy lęk, każdego wieczoru stres.
Ból nachodzi mnie czasem. Nawraca.
Myśli samobójcze nawracają.
Jak dziś.
Życie się kurewsko skomplikowało. Każda moja relacja jest splątana, każda moja myśl jest splątana, świat jest pojebany.
Przez ten miesiąc, odkąd Alek znów trafił do szpitala, nie docierało do mnie to wszystko. Byłem w stanie oczekiwania, czułem, że to wszystko jest przejściowe, że wszystko jest okej, a to tylko przerwa, błąd.
W niektóre dni zapominałem o rzeczywistości. W mojej głowie miałem cudownego chłopaka, szczęśliwych przyjaciół, radosną rodzinę, świetlaną przyszłość.
Nie jest tak. Kurwa, nie jest tak.
Zaraz to wszystko się posypie. Rzeczywistość długo nie wytrzyma sklejona moją wyobraźnią.
To wszystko zaraz pierdolnie i nie będę mieć nikogo. Nie ma cudownego chłopaka, zaraz nawet nie będzie przyjacielem.
Wszyscy mnie okłamują. Wszyscy zatajają przede mną rzeczy.
Przecież widzę.
Zaraz zostanę sam.
I się, kurwa, boję. Jak rzadko.
Wszystko jest iluzją i ja to teraz dostrzegłem.
Tej nocy świat zaczyna mi się walić na łeb. Ten świat, który już był w gruzach, tylko ja wmawiałem sobie, że tak nie jest.
I właściwie... Świat się zawali, a więc wróci do normalności.
Był za dobry. W mojej głowie był cudny.
Naprawdę był pasmem tragedii. Szczególnie jego tragedii, w których ja starałem się ze wszystkich sił i umiejętności pomóc, ale jak widać nie pomogłem.
Ja wmawiałem sobie, że to wszystko nie ważne.
Kurwa, całe ostatnie miesiące postawiłem na kilku pocałunkach.
TO BYŁ MÓJ ŚWIAT. To była moja rzeczywistość.
Wiem, że to nie wystarcza.
Może mój mózg żyje na oparach szczęścia.
Bo co miałem, kurwa, robić? Pierwszy raz od tak dawna zaznałem szczypty, odrobiny szczęścia.
A z takim cholernym jego niedoborem jak mój, człowiek żyje na tych okruszynach i potrafi mówić sobie, że spożywa ucztę.
Ucztę na gruzach. To się nie liczy. Nie liczy się, że wszystko jest źle, ważne żeby się do cholery nażreć tych okruchów.
A tak naprawdę jest chujowo. I właściwie tylko gorzej, wciąż gorzej.
Jemu jest gorzej odkąd jesteśmy blisko. Wcześniej nie potrzebował szpitala.
Wcześniej był z nią. Ona najwyraźniej umiała go pocieszyć.
Ona jest blisko. Dosłownie i w przenośni.
Za chwilę będą znów razem.
Może tak ma być. Pewnie będzie szczęśliwy. Byli ze sobą przez lata. Ona go zna. Ona zawsze będzie bliżej.
To było właściwie jasne od początku.
Kurwa mać, czego ja oczekiwałem?
Nie nadaję się. Przecież to wiadome.
Skończę sam. I to już za chwilę.
I pewnie boleśniej niż zwykle.
Jezu, jak dziś mnie to boli. Aż boli mnie ciało.
Nic nie jest jasne, nic nie jest już mówione wprost, a właściwie nic nie jest mówione.
Trzeba to zaraz skończyć.
Dość. Dość.
Nie chce mi się iść po żyletkę. Tylko taki jest powód, dla którego dziś się nie pochlastam.
Ja pierdole.
Nie wiem jak zakończyć ten wysryw.
Po prostu koniec.
Ja pierdole.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw coś po sobie.