No cóż. Duża przerwa oznacza dużo pisania. To zniechęca jeszcze bardziej, ale absolutnie muszę zrobić update. Dla siebie, bo Wy o większości rzeczy wiecie, z wieloma z Was piszę... Choć sami wiecie, jak ciężko nazwać to pisaniem. Odzywam się po prostu. Z rzadka.
Ten blog jest kroniką, która ułatwia zapamiętywanie przeszłości. Bez zapisywania wydarzeń nie wiem, co robiłem tydzień wstecz. Dlatego gdy mnie nie było, bo brakowało mi sił do pisania notek, musiałem zacząć zapisywać choć szczątkowe podsumowania ważniejszych dni. Chociaż po zdaniu w małym notesie. Żeby pamiętać. Często robiłem też zdjęcia, żeby mieć choć mętne wspomnienie, że gdzieś byłem. Dzięki temu mogę teraz sklecić podsumowanie ostatnich miesięcy.
Dobrze, ostatni post to pierwszy tydzień czerwca. Co było potem?
Z moich zapisków wygląda na to, że wtedy było całkiem dobrze. Przyzwyczaiłem się do pracy, zrobiło się naprawdę przyjemnie. Praca sprawiała, że miałem co robić i nie czułem się beznadziejny. To naprawdę poprawia nastrój. Było co poprawiać, bo nie byliśmy w najlepszych stosunkach z przyjaciółmi. Nie chciałem ich widzieć. Nie odbierałem telefonów.
Z końcem miesiąca straciłem pracę. Właściciele stwierdzili, że jednak nie opłaca im się stanowisko w tej miejscowości. Z tej "okazji" przynajmniej wyszliśmy na piwo z przyjaciółmi i w końcu przegadaliśmy dziwną atmosferę. Od tego momentu zaczęło się między nami polepszać.
Ale nie polepszyło się w sferze zatrudnienia. Dziesiątki telefonów, wysłanych CV, jakieś żenujące rozmowy kwalifikacyjne na proste stanowiska. Nic. Nie oddzwaniali, nie odpisywali, nie dawali odpowiedzi, a jeśli już, to przeczące. To plaga tego zabitego dechami miasteczka. Któregoś razu wchodząc na rozmowę mijałem się w drzwiach z kolegą ze szkoły, tylko pokręcił głową. Pracę mają tylko ci, którym ktoś ją załatwił.
Między innymi to wpędziło mnie znów do łóżka. Wszystko po staremu. Zarwane noce, patrzenie w sufit, spanie do południa, piętrzący się burdel, czucie się jak pasożyt. Klasyk. Było cięcie się, był atak paniki, było samotne picie, było poczucie, że nie jestem sobą, nie jestem nawet człowiekiem. Nawracająca myśl - jak niewiele ze mnie zostało, z osoby, którą kiedyś byłem. Która coś sobą reprezentowała. Która... miała cechy. Nie umiem siebie określić, opisać, czuję się jak blok plasteliny w mdłym kolorze. Dopasuję się do każdego kształtu - mogę być wszystkim, ale pozostaję nikim. Zostały tylko szczątki dawnej osobowości.
W lipcu były jednak pewne przebłyski.
Po pierwsze, przyszły wyniki matury. Nie mogły być lepsze, to było 100% moich możliwości. Czułem się z tym bardzo dobrze, jednak bez żadnej dumy. Mam taki zapis z tego dnia: "poprawił mi się nastrój, nawet bardzo, cieszyłem się przez kilka dobrych godzin, ale nie byłem dumny. Dumny byłbym, gdybym zdał jakoś niemożliwie, zaskakująco, niespodziewanie dobrze, ponad możliwości. Zdałem tylko zgodnie z możliwościami. Jestem naprawdę zadowolony, mam poczucie zrobienia dobrej roboty. Ale nie jestem dumny". Mimo że ten wpis ma może średnio optymistyczny ton, to było to tylko luźne spostrzeżenie. Tak naprawdę ten dzień był bardzo radosny. I najfajniejsze było to, że cieszyłem się z rodziną. Widziałem szerokie uśmiechy mamy i taty. Uśmiechali się, bo widzieli wysiłek, załamania, książki pod poduszką i ostateczny wynik tej niepotrzebnej paniki. Poszliśmy na lody. Wypiliśmy razem wino. Było fajnie.
Niedługo potem dostałem się na studia. W ogóle to totalnie zmieniłem koncepcję na ostatniej prostej. Miałem iść na inny kierunek, ale jakoś z tydzień przed złożeniem papierów zrobiłem burzę mózgów z mamą i stwierdziliśmy, że ten drugi otwiera więcej furtek. Chyba będzie cięższy, ale staram się o tym nie myśleć. W każdym razie dostałem się. I nie było takiej radości jak po wynikach matury, bo, szczerze mówiąc, totalnie się tego spodziewaliśmy. Nie było ogromu chętnych. Miłe, ale wina już nie piliśmy.
Był też przebłysk zupełnie innego rodzaju. Najbardziej... urocza rozmowa z tatą w życiu. Nie będę tego opisywać, to akurat zapamiętam do końca życia. Pokazał, jak powiedzieć "kocham cię" bez wypowiadania tych słów.
Lipiec był więc rollercoasterem - beznadzieją z przebłyskami radości. I z imprezami co jakiś czas. Nic szczególnego.
Aż do ostatniego tygodnia. Tu zaczynają się nowości. W ostatnim tygodniu załatwiono mi (jak mówiłem, tu nie ma nic bez znajomości) robotę życia. Na pieprzonym Woodstocku. Dzień przed planowanym wyjazdem.
Boże, to była najlepsza rzecz jaka mnie spotkała od strasznie dawna.
*
Przez tydzień żyłem opierając się na wierze w uprzejmość obcych. Większość rzeczy była improwizacją, spontanem, nieprzemyślanym łutem szczęścia.
Spotykałem różne osoby. Kilkanaście kilometrów jechałem z przemiłą panią koło pięćdziesiątki, która pytała mnie, jakie konfitury najbardziej lubię.
Jechałem najbardziej rozklekotanym autem we wszechświecie, modląc się, żeby biegiem pakowana torba z ciuchami i zupkami chińskimi nie spadła z przyczepy. Nigdy w życiu nie byłem bardziej rozbawiony.
Najpiękniejsze godziny spędziłem w samochodzie trzech facetów jadących już bezpośrednio na festiwal. Kiedy się zatrzymali, wahałem się tylko sekundę. Mieli czerwone twarze, skórzane kurtki, Zbyszek miał białe włosy spięte w kitkę. Jazda z nimi to była najlepsza rzecz, jaka mogła mi się przydarzyć.
Słuchaliśmy Pink Floydów.
Jechaliśmy drogami, których nie zna GPS.
Zatrzymaliśmy się odlać przy polu słoneczników.
Raz musieliśmy spychać auto na stację benzynową.
Paliliśmy skręcane przez Marka papierosy.
Nic w życiu nie dało mi takiego poczucia wolności, jak ten jego papieros trzymany w dłoni wyciągniętej za okno na pustej drodze.
Wiatr huczący w uszach, targający włosy.
Słońce rażące w oczy.
Wiem, brzmi jak przewidywalny film, ale to naprawdę mi się przydarzyło. Dlatego to tak piękne. Ciągle chciało mi się śmiać. Uśmiech nie schodził mi z twarzy.
Jaką radość dawała mi jazda z dopiero co spotkanymi ludźmi, którzy nie wyglądali jak pierwsza osoba, której byś zaufał.
Jak szczęśliwy byłem, nie wiedząc gdzie jestem i gdzie właściwie będę spać tej nocy.
Tak, w końcu byłem absolutnie szczęśliwy. Po miesiącach. Czyste szczęście. Pełna radość.
Cały ten tydzień był świetny. Praca niemal nie wydawała się pracą - w takim miejscu, wśród takich ludzi, żadne obowiązki nie są uciążliwe. Jedynie sprawa bycia uziemionym na kilka godzin była czasem ciężka do przebolenia, gdy widziało się z daleka, jak świetnie bawią się ludzie pod sceną i że będzie można do nich dołączyć dopiero później. Ale to nic. To zupełnie nic.
Ta wszechobecna życzliwość. Chłopaki z patrolu nosili mi pierogi. Dwie hipiski codziennie wieczorem robiły mi herbatę. Ten jeden metal, który nazywał mnie królewiczem i częstował papierosem na przerwie. Coś wspaniałego.
Tydzień bez wejścia do budynku z prawdziwego zdarzenia. Tydzień chodzenia dwóch kilometrów, żeby dostać się pod prysznic. Tydzień, podczas którego nie jeden raz dupę ratowali mi ludzie, których nawet nie zdążyłem zapytać o imię. Cudowne.
Ale głównie ta droga stanowi moje nowe najszczęśliwsze wspomnienie. Przydrożne pola usłane belkami siana. Śmiech do łez z prostackich żartów. Ten mocny tytoń. Ten ciepły wiatr. The Rolling Stones zaraz po Pink Floyd.
Szczęście, wolność, beztroska.
To będzie nowe wspomnienie "napędowe". Takie, które sprawia, że chce się żyć. Poprzednie pochodzą sprzed... jakichś trzech lat, te najmocniejsze. Zdecydowanie przyda się takie nowe.
*
Po tym wyjeździe sprawy mają się raczej w porządku.
Moje urodziny przespałem, byłem mimo wszystko wykończony po tej wyprawie. Właściwie to dobrze, bo byłyby beznadziejne. Życzenia złożyło mi tyle osób, że możnaby je policzyć na palcach jednej ręki, co jest dość przykre, ale przejąłem się tym jakoś bardzo.
Od tego czasu nie działo się nic szczególnego. Byłem na kilku imprezach, a czasami wolałem zostać w domu. Ale nie ma w tym rozpaczy. Jest raczej spokój.
Było kilka miłych chwil z przyjaciółmi. Przede wszystkim noc Perseidów. Leżeliśmy wiele godzin na mokrej trawie pod ciemnym niebem, rozgrzani winem, a każdy meteor wywoływał głośny zachwyt. Jednak czegoś mi brakowało.
Prawdopodobnie obecności kilku osób. A dwóch w szczególności.
Właśnie. Martwię się o Mateusza.
Zaczął się u niego bardzo ciężki okres. Dawno już nie było tak źle. On nie miał tyle szczęścia ze studiami. Ma też problemy w rodzinie. Przestał wychodzić, boi się ataków paniki przy nas. Jest prawie tak źle jak przed leczeniem. Już wrócił na leki i psychoterapię. Mam nadzieję, że to wkrótce zadziała i będzie lepiej.
A ja... No cóż. Wcale się nie zapisałem. Okłamuję i Was, i siebie. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz.
*
Na tę chwilę czuję się całkiem dobrze. Postaram się oczywiście w końcu Wam odpisać. Nie jestem już w super szczęśliwym punkcie, ale bardzo daleko mi do rozpaczy. Czuję spokój. Luz. W tym tygodniu jedziemy na małe wakacje z rodziną. Mam nadzieję na dobrą pogodę.
To chyba tyle.
Enter.
Pamiętam swoje poszukiwania pracy po studiach... 4 miesiące. Chyba najgorszy (wtedy) okres w moim życiu. Totalne uczucie beznadziejności, bezsilności, dziesiątki wysłanych CV.. od tego czasu mięły prawie 2 lata i jedno z wielu rzeczy jakie mogę powiedzieć, to to, że tak na prawdę studia (a nawet matura) są g* warte ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarz na moim blogu, choć jest praktycznie sprzed roku ;) ale jak szło zauważyć od jakiegoś czasu już go nie prowadzę. W sumie przypadkiem dziś weszłam na stronę i byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, że ktoś nieznajomy pozostawił na nim swój ślad.
pozdrawiam!
Chyba mamy z sobą coś wspólnego... Zapraszam na mojego nowego bloga, który ma być formą humorystycznej (bądź czasami mniej humorystycznej) grupowej psychoterapii! Podziel się swoimi problemami na https://tomojeitwoje.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń