wtorek, 2 stycznia 2018

Otępienie

 Miałem plany, żeby znów napisać post w ostatnich godzinach starego roku, ale miałem znaczne problemy z trafianiem z odpowiednie klawisze, więc dałem sobie spokój.

 Okropnie było.

 W porządku. Zróbmy to tak, jak ostatnio. 

 To był zły rok.

 Ale bądźmy poważni.

 To nie rok był zły.

 To życie jest złe.

 Nic się magicznie nie zmieni po przeskoczeniu daty w kalendarzu.

 Mimo wszystko idźmy dalej. Po kolei.

 Styczeń.

 Zdaje się, że było źle. Ciężko chorowałem. Zdaje się, że miałem wyrzuty sumienia, że rozbijam rodzinę, którą przez tyle miesięcy starałem się ratować, wyrzekając się raz po raz swojego szczęścia. Zdaje się, że niewiele wtedy rozmawiałem.

 Luty.

 Być może najlepszy miesiąc. W przeciwieństwie do poprzedniego, tym razem byłem naprawdę szczęśliwy, bo rodzina była kompletna przez te kilka dni, po raz pierwszy od cholernie dawna. Do mojego umysłu wkradła się nadzieja i coś niesamowitego: całkiem pozytywne nastawienie do życia.

 Marzec.

 Nie pamiętam zbyt wiele. Było podobnie jak w lutym. Dobrze. Przeciętnie. W porządku.

 Kwiecień.

  Najpierw kontynuacja sielanki, ponownie spotkanie z tatą. Szczęście. Dużo szczęścia. Obietnice, które potem zresztą się spełniły. Pożegnanie bez smutku.

 A potem..

 Ogromna nienawiść.

 Do otoczenia, do ludzi, a największa do samego siebie.

 Pierwszy w życiu atak paniki.

 Pierwsze załamanie i linie na ramionach.

 Maj.

 Początek apokalipsy.

 Ogromny ból. Oddalenie od znajomych i jedynego prawdziwego przyjaciela, które potem było coraz większe.

 Blizny wylewające się spod krótkiego rękawa.

 Bardzo złe myśli.

 Potem ciężka obojętność.

 "Boże, tato, jak super znów cię widzieć".

 Znów poczucie, że mam rodzinę.

 Ale nie do końca potrafiłem odczuwać radość.

 Alkohol.

 Ostateczne pożegnanie ze starą miłością. Bolało tylko chwilę. Przynajmniej w tej kwestii jestem czysty.

 Alkohol. Alkohol. Alkohol.

 Melancholia rozpoczynającego się lata.

 Czerwiec.

 Chyba nic szczególnego. Też nie pamiętam wiele, więc zapewne nie stało się nic ważnego. Może było odrobinę lepiej.

 Lipiec.

 Cholernie ciężkie jazdy.

 Nieprzespane noce, jedna za drugą.

 Rany.

 Wciąż nie najgorsze.

 Potem inaczej: 20 godzin snu, głodówki.

 Załamanie.

 Bardzo realne plany.

 Rozpacz i rozdarcie.

 Pierwsze próby szukania pomocy.

 Pamiętam, jak Mateusz poprosił mnie raz, żebym pojechał z nim do psychologa, bo jego rodzice byli zajęci. Mógł tam iść sam, ale to był jeszcze ten okres, w którym bał się wychodzić sam z domu.

 Pojechałem.

 Bardzo rzadko bywam zazdrosny, ale kiedy on wchodził do gabinetu, ja siedziałem w poczekalni i myślałem o tym, czy gdybym wyskoczył z okna na końcu korytarza, to czy zginąłbym na miejscu.

 Byłem tak blisko, a jednocześnie tak daleko kogoś, kto mógłby mi pomóc, że niemal doprowadziło mnie to do łez.

 Zacząłem pisać podczas bezsennych nocy na forach, grupach, gdziekolwiek się dało.

 W końcu trafiłem na kontakt do profesjonalistów i natychmiast napisałem maila.

 Chciałem, żeby to już się skończyło.

 Pierwsza odpowiedź dała mi odrobinę ulgi, bo ktoś się mną zainteresował. Ktoś kogo kompletnie nie znałem i było mi łatwo opowiedzieć mu o tym, co się dzieje. Poprosił o więcej szczegółów. Napisałem kolejny raz.

 I czekałem, czekałem, czekałem.

 W międzyczasie był po prostu wielki ból.

 Sierpień.

 Na urodziny dostałem kilka nieszczerych życzeń, a osoby, na których mi zależało, w większości zapomniały.

 Na urodziny dostałem odpowiedź na maila, która była już zlewcza i proponowała rozwiązania, o których pisałem, że nie będą odpowiednie z wielu przyczyn.

 Na urodziny pozwoliłem sobie zapłakać.

 Na urodziny pozwoliłem sobie uczynić postanowienie, że przestanę je obchodzić.

 W kolejnych dniach sierpnia próbowałem odnowić dobre relacje z Mateuszem.

 Skutek był odwrotny.

 W ostatnich dniach sierpnia postanowiłem umrzeć.

 Rozdałem wiele niepotrzebnych od dawna rzeczy i w rozmowy wplatałem pożegnania.

 W ostatnich godzinach sierpnia próbowałem umrzeć.

 Ponownie tchórzostwo zwyciężyło.

 Brawa.

 Wrzesień.

 Uczucie osamotnienia i zagubienia pogłębiło się do granic możliwości.

 Nie rozmawiałem z nikim.

 Drugi atak paniki.

 Powoli robiło się zimno, więc powoli rany robiły się coraz większe.

 Październik.

 Trochę problemów w szkole.

 Pogorszenie się relacji z mamą.

 Dużo krzyku z jej strony.

 Dużo łez z mojej.

 Jestem ciotą.

 Odkrycie przyjemnego faktu, że jestem niechcianym dzieckiem.

 W ostatnich dniach października początek apogeum okaleczenia.

 Listopad.

 Naprawdę źle wyglądały moje ręce.

 Ale ukrywanie miałem opanowane do perfekcji.

 Zresztą nie trzeba było się ukrywać.

 Któregoś dnia zapomniałem się i nie miałem przy sobie ani plastrów, ani bandaży i musiałem ćwiczyć na wfie bez żadnego kamuflażu.

 Nie zwróciło to niczyjej uwagi.

 Dobrze.

 Grudzień.

 Mam rodzinę. Na zawsze.

 Cholera, znowu mam rodzinę.

 Dlaczego więc, do ciężkiej kurwy, nie mogę się z tego cieszyć?

 W grudniu wielu dobrych znajomych zrobiło mi różne świństwa. Został mi już tylko i wyłącznie Mateusz.

 Z którym i tak naprawdę bardzo się oddaliliśmy.

 A potem...

 Jak skopać leżącego: pocałuj kogoś, kogo nie kochasz, następnie daj mu jeszcze trochę znaków i nadziei, a kilka dni później opowiadaj mu, jak ostatnio wyszedłeś ze swoją dziewczyną.

 Dziękuję, kochany.

 Dziękuję za zniszczenie mnie doszczętnie.

 Święta były nijakie. Nie odczułem ich.

 Sylwester - jeden z najgorszych w życiu.

 W 2018 rok wszedłem kompletnie pijany, możliwe, że zaryczany, bez nikogo obok.

 W 2018 rok wszedłem bez nikogo bliskiego, z rozkruszonym sercem, bez przyjaciela, który został mi już tylko jeden.

 W 2018 rok wszedłem jako przegrany.

 Cóż pozostaje mi powiedzieć?

 Szczęśliwego nowego roku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw coś po sobie.